Hennelowa: Sierpień '80 podważył system
Józefa Hennelowa, publicystka i zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego", uważa, że przełom, który się dokonał w sierpniu 1980 roku w Polsce, rozpoczął proces podważania systemu i jest nie do przecenienia.
30.08.2005 | aktual.: 30.08.2005 08:52
Pamięta Pani lato, kiedy wybuchła "S"?
Józefa Hennelowa: Lato 1980 roku pamiętam bardzo wyraziście. Byłam z synem ośrodku Klubu Inteligencji Katolickiej w Pewli Małej pod Żywcem, a mąż - co też jest tutaj ważne - na seminarium naukowym w Castel Gandolfo u Ojca Świętego. W pamięci męża pozostało to, że kiedy pierwszy raz telewizja włoska pokazała umajoną bramę stoczni, z portretem papieża, Jan Paweł II zamilkł. Widać było, że to go straszliwie przejęło, a ponieważ z daleka perspektywa tego, co się może w Polsce wydarzyć, była jeszcze ostrzejsza niż u nas, to zebrani tam Polacy wyraźnie odczuli, że to Ojca Świętego niesłychanie przejęło. Nie komentował tej pierwszej godziny transmisji w żaden sposób.
Natomiast ja, ponieważ miałam mnóstwo czasu, słuchałam radia. Pierwsze wiadomości o strajkach i sposób, w jaki to zostało podane, od razu odebrałam jako sygnał, że to są sprawy inne niż dotąd. Najbliższe dziesięć dni słuchałam radia na okrągło, z jakimś głębokim napięciem. Rozmawialiśmy o tym rzecz jasna z gronem przyjaciół z kręgu KIK-u i "Tygodnika", którzy spędzali tam czas.
Miało to dla mnie też aspekt osobisty. Od wielu lat Jasna Góra na uroczystości pielgrzymkowe miała zwyczaj zapraszać kogoś świeckiego do wygłoszenia prelekcji. Tego roku miałam zaproszenie, żeby taką prelekcję wygłosić. Miałam w planie temat, który wydawał mi się wtedy już możliwy do poruszenia, o tym, jak społeczeństwo powinno dojrzewać, a nie być infantylne, kierowane przez kogoś. Parę razy na spotkaniach dyskutowaliśmy o tym i to zawsze wywoływało duży rezonans.
Z momentem, kiedy zaczęłam słuchać, jak się wydarzenia rozwijają, zaczęłam mieć coraz większe wątpliwości co do przystawalności tego, co mogę powiedzieć, do tego, co się w Polsce zaczyna dziać. To w pewnym momencie zaowocowało decyzję, że nie wygłoszę prelekcji. Wydawało mi się, że jest to w żaden sposób niewspółmierne, że dzieje się coś, z czymś ja sobie w żaden sposób poradzić nie mogę i do czego jak gdyby zwyczajnie nie dorosłam.
Pamiętam doskonale, że homilia księdza prymasa Wyszyńskiego wygłoszona wtedy na Jasnej Górze była dla nas w "Tygodniku" czymś niesłychanie ważnym. Pamiętam, jak wtedy przyjęliśmy tę bardzo refleksyjną i pełną troski homilię. Odebraliśmy ją z zaskoczeniem i poczuciem ogromnego niedosytu: "dlaczego ksiądz prymas nie popiera strajków, żądań, tego wszystkiego, co tam już wezbrało, tylko mówi jak gdyby: zastanówcie się, zwróćcie uwagę"? Dotąd pamiętam cytat, kiedy ksiądz prymas mówi: "Pamiętajmy, że jeżeli w rodzinie dzieje się coś źle i chcemy to zmienić, będziemy to robili stopniowo, nie wszystkie potrzeby można zaspokoić od razu, wymaga to cierpliwości, wymaga to rozwagi itd.".
Wydało nam się to omalże, przepraszam za słowo, małoduszne. Dzisiaj, już od wielu lat, kiedy sobie to przypominam, czuję w tym tę głęboką dalekosiężną mądrość człowieka, w ostatnim roku jego życia, żeby ludziom nie brakło mądrości i odpowiedzialności nawet wtedy, kiedy pełni odwagi zabierają się do tak ogromnych rzeczy, jak powstawanie "Solidarności".
Jaka sytuacja była w Krakowie? Podobno internowani później krytykowali Kraków i mówili, że strajkowała tylko Nowa Huta. Czy to jest sprawiedliwy pogląd?
- Jeżeli chodzi o czas strajków, to tak, na pewno Huta aż po stan wojenny była wiodącym miejscem. Kraków jak gdyby nie miał takiego miejsca, wyjąwszy Studencki Komitet Solidarności i środowiska studenckie, nie był robotniczy. Natomiast od roku 1977, od zabójstwa Staszka Pyjasa i powstania SKS, wrzenie wśród studentów było ogromne. I solidarność wśród studentów była ogromna. Drugim ośrodkiem, który, wydaje mi się, zasługuje na pamięć z tamtych lat w Krakowie, było środowisko dziennikarskie. Tu od razu zaczął się ferment, poczucie, że musi dokonać się zmiana. To się wiązało z tym, że przecież wiedzieliśmy, że wśród 21 postulatów jest postulat zniesienia cenzury. Ważny był również postulat mszy świętej przez radio, który został zrealizowany natychmiast po podpisaniu. W Krakowie zostało to odebrane jako wyłamanie wrót na życie społeczne, bo przedtem system starał się spychać religię w sferę jak najbardziej prywatną. Tu też widać więc było, że zaczyna się coś nowego.
Ale dla nas dziennikarzy podstawową sprawą było oczekiwanie na zmianę zasad funkcjonowania cenzury i w związku z tym dokonania jakiegoś uzdrowienia, oczyszczenia szeregów dziennikarstwa. To się zmieniło, kiedy kilka miesięcy potem wkroczyła ustawa o cenzurze, która od razu zaczęła działać.
Nastąpiła wtedy fantastyczna ewolucja Gazety Krakowskiej, czyli organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Naczelnym był Maciej Szumowski, współpracowała z nim jego żona Dorota Terakowska. Bardzo szybko zaczęło się okazywać, że GK nie jest żadną tubą propagandową według starego stylu, tylko zaczyna poszerzać skalę informacji i pisać innym językiem. I GK w ciągu kilku miesięcy urosła do jednej z gazet, które są najuczciwsze. Zaczęło się to zjawisko, o którym młoda opozycja bardzo szybko zapomniała: Gazetę Krakowską posyłało się samolotem do Warszawy, tam błagały o nią różne środowiska, m.in. dziennikarskie i solidarnościowe. Te 16 miesięcy, zanim nie nastał stan wojenny, to był wkład Krakowa w to, żeby opinia publiczna miała naprawdę uczciwy serwis. Szumowski miał wielkie poparcie także ludzi z lewicy, którzy zaangażowali się wtedy, a jak nastał stan wojenny, oddawali legitymacje partyjne. To był ich próg przełomu. Sprawą, która kipiała w mieście, było też powstawanie "Solidarności" we wszystkich możliwych
środowiskach.
W "Tygodniku" pojawiło się zjawisko, z którym spotkałam się już przed wielu laty, kiedy w grudniu 1956 roku reaktywowaliśmy "Tygodnik" po czasach stalinowskich. Wtedy zostaliśmy zasypani nieprawdopodobną ilością materiału, bo ludzie wyobrazili sobie, że o wszystkim będzie można pisać. Tym razem również było to nasilenie materiałów i propozycji. Bardzo szybko wprowadziliśmy rubrykę "Co można zrobić natychmiast". I to hasło funkcjonowało przez wiele miesięcy, żeby jak najwięcej przetworzyć nadsyłanych materiałów. Nigdy tego nie zapomnę, bo to był bardzo piękny proces, który się odczuwało na co dzień: ludzie uważali, że to, co się stało w Gdańsku, trzeba natychmiast przetworzyć w naszym środowisku.
Czy można to nazwać narodzinami społeczeństwa obywatelskiego, podmiotowego?
- Myślę, że tak i że potem np. wszystkie środowiska oporu w stanie wojennym, środowiska pomocy, solidaryzowania się z pokrzywdzonymi wtedy brały początek. Takim symbolicznym momentem, był przyjazd delegacji MKS-u z Lechem Wałęsą na czele i msza św. na Wawelu, chyba w pierwszym tygodniu września. Pamiętam, że podniecenie i satysfakcja z tego, że Kraków wita Wałęsę, były ogromne.
Jedna rzecz mi się przypomina szczegółowa, która potem się potwierdziła niestety w tym konflikcie elit solidarnościowych. Byliśmy przejęci MKS-em, stocznią i m.in. Anną Walentynowicz. Siedziałam w katedrze z boku przy konfesji św. Stanisława, delegacja z towarzyszącymi krakowskimi solidarnościowcami zajęła miejsca, Wałęsa na czele, a ja od razu zaczęłam wypatrywać, gdzie jest Anna Walentynowicz, bo chciałabym ją zobaczyć. I to pamiętam, bo mnie uderzyło, może przez babską solidarność - że siedzi ona bardzo daleko, schowana, że wszystkie kamery zajmują się wyłącznie Lechem Wałęsą, wręcz polują na każdy jego ruch, każde jego zachowanie, i na nikogo więcej. Potem był pochód aż na Rynek, też oczywiście z Wałęsą na czele, i znowu mnie uderzyło, jak bardzo Anna Walentynowicz jest gdzieś wśród wszystkich ludzi. Oczywiście ona nie jest człowiekiem, który gdzieś by się pchał, ale ja pomyślałam od razu w tej katedrze: przecież ja bym ją poprosiła do pierwszego rzędu, gdybym była Lechem, gdybym była tamtymi ludźmi.
Kazanie wygłosił wtedy ks. Józef Tischner i padły tam słowa: "Dziękujemy wam bracia", które wymyślił mój kolega w "Tygodniku" Krzysztof Kozłowski. Jak sam Tischner wspominał, kiedy kilka dni wcześniej zastanawiał się w Tygodniku, jak ta homilia powinna wyglądać, Krzysztof Kozłowski mu powiedział: "Ty wiesz, ty im po prostu podziękuj". I ja to pamiętam z tej homilii dotąd, był to jeden z tych momentów, kiedy ma się poczucie, że dzieje się dokładnie to, o co chodziło. To jest wspaniałe przeżycie.
Potem wielka przygoda stała się jeszcze bardziej intensywna z momentem, kiedy weszła ustawa o cenzurze. Dla nas jako dziennikarzy to był absolutnie przełom.
To był najważniejszy z tych postulatów?
- Trudno mi oceniać, najważniejszy był o utworzeniu NSZZ "S", rzecz jasna, ale ustawa o cenzurze była szalenie ważna, bo została. Stan wojenny nie zniósł jej, chociaż oczywiście wprowadził tam większe wymagania wobec cenzorów. Kiedy rozmawiam o tym z dziennikarzami w wieku moich dorosłych wnuków, to mam poczucie, że opowiadam im o księżycowej rzeczywistości. Bo cenzura, która nie miała swojego oficjalnego zapisu w żadnym prawie, miała urząd, ale ten urząd był urzędem życzeniowym, funkcjonującym i wywierającym wpływ, ale nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo skąd.
Otóż wpisanie tego, że jest cenzura, że w ustawie są punkty, kiedy urzędnik może zaingerować, i ustalenie zasady, że mogą być znaczone te ingerencje, które wcześniej musieliśmy zacierać, było przełomowe.
Myśmy oczywiście rzucili się na to jak spragnieni i odtąd nie było wątpliwości, że ambicją każdego kolegi i każdego autora w Tygodniku było mieć jakąś konfiskatę. To rozpasanie było bardzo daleko idące. Bardzo szybko cenzura wprowadziła ograniczenie, że istnieje tylko pewna liczba ingerencji, które można zaznaczyć. Oczywiście znowu było to nadużycie, ale siła jest siłą, wobec czego znowu był problem, komu się to zaznaczy, a komu nie. W każdym razie bardzo to było zabawne, bo nikt już odtąd się nie martwił, że jego tekst został poharatany, jak myśmy mówili, albo że zostało mu nazwisko. Jak wiadomo, wcale nie cała prasa mogła to robić lub chciała to robić. Ta przygoda trwała aż do 1989 roku, a jak wiadomo jedną z pierwszych ustaw w wprowadzonych przez Sejm kontraktowy było zniesienie urzędu kontroli prasy i widowisk.
Czy konsekwencją tych procesów była Pani rola polityczna w Sejmie?
- Chyba tak... Jeszcze w tym okresie wolności miałam ogromne poczucie jakiejś niewspółmierności tego, co ja mogę zrobić wobec tego, co robią ludzie. Myślę, że gdyby nie próba stanu wojennego to pewnie zachowałabym raczej to poczucie, że jakoś nie dorastam do tego, niech lepsi się wysuwają.
Natomiast w stanie wojennym była już inna próba: kto jest wiernym, kto zostanie, kto się nie boi - i wtedy się okazało, że nie ma tak strasznie znowu dużo tych ludzi. Niestety spustoszenie stanu wojennego było różne: jedni zostali zdruzgotani, inni skapitulowali, jeszcze inni wyjechali na fali emigracji. Dlatego doświadczenie tamtego czasu było tym doświadczeniem, które przekonało, że w życiu publicznym jeżeli można coś zrobić, to należy to robić.
I jak Pani ocenia swoją działalność? Potem nie wróciła już Pani do polityki.
- Niewątpliwie wydawało mi się, że bardzo mi to odpowiada, że to jest ogromnie ważne. A z drugiej strony po paru latach obserwacji zaczęłam zdawać sobie sprawę, że przygotowanie do tej pracy musi być jednak ogromnie fachowe, zwłaszcza do pracy w parlamencie, która jest pracą ustawodawczą. Wtedy to jeszcze miało olbrzymie znaczenie, dzisiaj Sejm się przede wszystkim kłóci i istnieje w telewizji. Wtedy zaczęło mi doskwierać, że amatorzy nie powinni mieć rozstrzygającego głosu, bo można nawet narobić szkód. Takim ostrzeżeniem było przyglądanie się pierwszym ustawom, które się nie sprawdziły. Jako przykład podam ustawę o zasiłku dla bezrobotnych. Okazało się, żeśmy ją uchwalili w ten sposób, że żony dyrektorów, nigdy niepracujące, nagle zaczęły się deklarować jako bezrobotne, i w związku z tym otrzymały prawo do zasiłku. Myślę, że bardzo wiele było takich rzeczy. Dzisiejszą krytykę tego uważam jednak za głęboko niesprawiedliwą, bo jeżeli się robi coś pierwszy raz, przy demontażu systemu, który był jedyny w swoim
rodzaju, doktrynerski, to nie można tego robić bez strat, to się nie uda.
Ale po tych czterech latach działalności politycznej stwierdziłam, że wracam już do patrzenia z boku, komentowania czy dzielenia się refleksjami, ponieważ powinni robić to ludzie, którzy będą lepiej przygotowani. Kiedy dziś patrzę na to, kto się za to bierze i kto ma ochotę to robić, to się martwię i zgadzam się z tymi, którzy mówią, że w porównaniu z Sejmem, który właśnie się kończy, to nasz Sejm kontraktowy był bez porównania bardziej kompetentnym, i przede wszystkim pełnym dyscypliny, przy której się wiedziało, że się pracuje, a nie popisuje przed wyborcami.
A jak można ocenić to, co się stało: czy dorobek "S" został zmarnowany?
- Nie, nie. Mnie się wydaje, że przełom, który się wtedy dokonał, rzeczywiście zaczął podważać ten system i zarówno śmiałość tych żądań, olbrzymia determinacja ludzi, jak i solidarność tych strajków - to jest nie do przecenienia.
To wszystko zostało i mnie się wydaje, że dzięki jubileuszowi ożywa. Ja rozumiem ludzi, którzy chcą dać upust swojej goryczy czy prywatnym frustracjom, że ludzie się podzielili, choć to jest nieuchronne. To jest argument za rachunkiem sumienia, który możemy zrobić wszyscy, od Lecha Wałęsy zaczynając. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby z okazji jubileuszu właśnie Wałęsa, oddał sprawiedliwość jeszcze raz tym wszystkim, którzy rzeczywiście wtedy przy nim byli, którzy zasłużyli na to. Przecież on swojego miejsca nie straci nigdy, to jest już pewne. Chciałabym, żeby takie litanie nazwisk jeszcze raz gdzieś rozbrzmiały w całej Polsce na 31 sierpnia. Im się oczywiście to należy. Myślę, że tutaj telewizja ma dużo do zrobienia.
A jak Pani ocenia rolę Jana Pawła II w tym zrywie?
- Wybór Papieża to był dar, który nagle uświadomił ludziom, że my jesteśmy na oczach całego świata, że to nie jest już Polska zepchnięta gdzieś w tłum, na ubocze; że będą na nas zwracać uwagę, bo jest Ojciec Święty, który jest Polakiem.
Natomiast pielgrzymka Papieża do Polski to było po prostu policzenie się ludzi między sobą - że oni się nie boją, że jest ich tylu i że czują jednakowo. I że jeszcze w dodatku otrzymują od razu taki olbrzymi ładunek słów, które nazywają w nich to, czego oni sobie może nigdy nie nazwali nawet, i które mogą odtąd sobie przywoływać, bo te słowa już zaistniały i tych słów już nikt im nie wydrze z pamięci. To jest ten początek, to jest niesłychane, jak odkrycie energii atomowej, tylko wyłącznie budującej.
Jestem głęboko przekonana, że to właśnie dzięki m.in. Papieżowi polski Sierpień skończył się tak, jak się skończył, a stan wojenny miał tylko tyle ofiar - ponieważ to mogło wyglądać zupełnie inaczej.
Ciągle mi brzmi w uszach, jak papież żegnał się z nami w 1979 roku, rok przed Sierpniem, w Balicach. Byliśmy przekonani, że on już nie przyjedzie więcej, wobec czego to jest pożegnanie. I on tam powiedział takie zdanie: że trzeba było pójść tą drogą, którą nikt dotąd nie poszedł. To, że przyjął gościnę tego systemu, zachowywał się z ludźmi tak, jakby był zupełnie wolny, ale równocześnie nie wzywał ich do niczego, co mogłoby być niszczące, tylko zaszczepiał im przekonanie, że oni są bardzo silni i że ta siła w nich jest, a sposobem, który im pokazał, tę siłę można uruchomić. Otóż wydaje mi się, że tu tkwi ta tajemnica, że porozumienia się udały, że podpisały je obie strony. Potem był wielki zawód stanu wojennego, inne krzywdy i zdrady, ale zawsze zachowywało się to, że jeżeli można, to my będziemy szli papieską drogą, a nie drogą rewolucyjnego kompletnego niszczenia.
I dzisiaj się o tym mniej mówi, nawet porozumienia sierpniowe przedstawiane są jako zwycięstwo nad komunizmem, a to było coś głębszego, to było zwycięstwo nad przekonaniem, że albo można kogoś jako wroga zniszczyć, albo można mu ulec. A okazywało się, że jest inne wyjście i że to wyjście budzi nadzieję dla wszystkich ludzi dobrej woli, bo niektórzy z podpisujących porozumienia sierpniowe po tamtej stronie okazali się zdrajcami, ale inni okazali się ludźmi dobrej woli. To jest coś, co jest nie do przecenienia, to jest wspaniały rozdział historii Polski.
Rozmawiała: Anna Pasek