Gwiazda zrzuca szlafrok - warszawiacy wpadają w szał
Tłum przed kasą teatru przy Marszałkowskiej zaczyna napierać, ludzie ledwo mieszczą się w sali. – Stenka się rozbiera – informuje mnie licealistka, która – tak jak ja – liczy na wejściówki. Kilka osób ma nadzieję, że ktoś nie odbierze rezerwacji. Koczuję przed okienkiem kasy, ale tu panuje prawo dżungli: wygrywa silniejszy lub bardziej cwany. Gdy w końcu udaje mi się kupić cztery bilety, kobieta za mną krzyczy: „Cztery?! A dlaczego cztery?”. Muszę odgrodzić się łokciem, żeby mi nie wyrwano zdobyczy. I kto teraz powie, że kultura się nie sprzedaje? - pisze Adam Przegaliński w felietonie Wirtualnej Polski.
23.11.2010 | aktual.: 26.11.2010 22:56
Urok toalety w centrum stolicy
W dniu imienin żony postanawiam, że wieczorem będziemy się odchamiać. Stawiam na „T.E.O.R.E.M.A.T” Grzegorza Jarzyny w jego Teatrze Rozmaitości. Po drodze zahaczam o „cafe bar” przy pl. Trzech Krzyży, podobno to „lansiarnia” (słowo zaczerpnąłem z internetu, mam nadzieję zostać „trendsetterem”), gdzie widuje się znanych i lubianych. Są trzy bary na literę „s”, wchodzę do tego środkowego. Znanych nie ma, nieznanych jest za to kilka osób. Kelner narzeka, że po wprowadzeniu zakazu palenia spadła liczba odwiedzających ich gości. Może dlatego nie stać ich na sprzątaczkę – toaleta „tradycyjnie dostarcza pewnych wrażeń”, jak powiedział niedawno Tusk o wychodku w pociągu Intercity. „Tradycyjnie” to w przypadku wielu warszawskich lokali słowo „klucz” – tradycja sięga PRL-u, a może jeszcze dawniejszych czasów. Ostatnio odwiedziłem toaletę bez umywalki na Dworcu Gdańskim – zapewniam, że wrażenia węchowe są niezapomniane, jak w „Pachnidle”.
„Chamstwo! Dopiero co przyszedł, a bilety chce!”
Docieram do legendarnego Teatru Rozmaitości. Trudno tu dostać bilety, po wejściówki – dwie godziny przed spektaklem – czeka już kilka osób. Gdy pytam o sztukę młodą dziewczynę, wyglądającą na licealistkę, słyszę zdawkową odpowiedź: „Stenka się rozbiera”. – Eeee, w „Hamlecie” Poniedziałek latał cały czas nago – dodaje jej koleżanka. Wszyscy wpatrują się w budkę, z której wygląda młoda kasjerka, oznajmiając co pewien czas, że nie wiadomo, ile będzie wejściówek. - Najwyżej dziesięć – precyzuje po chwili dopytywana przez „kulturożerców”. Czekający na wejściówki zaczynają się nerwowo liczyć. Gdy zdradzam, że chcę "walczyć" o cztery miejsca, oburzenie jest powszechne. Pluję sobie w brodę, że wcześniej nie pomyślałem o rezerwacji. Na ekranie telewizora można zobaczyć migawki ze spektaklu, ale wszyscy aktorzy są ubrani, co w tym miejscu – słynącym ze „skandali obyczajowych” - można odebrać jako bezczelną, drobnomieszczańską prowokację.
Mówię kasjerce, że chętnie kupię cztery bilety, jeśli ktoś nie przyjdzie odebrać rezerwacji. Problem w tym, że dwie dziewczyny – które przyszły po mnie - zajęły miejsce tuż przy okienku, dogadują się z kasjerką i łypią na mnie spode łba. Za kilka minut wszystko się wyjaśni, publiczność zamiera. Nagle słychać z okienka, że rzucili kilka biletów, pod okienkiem zamieszanie jak w ulu. Udaje mi się kupić cztery bilety, co wyraźnie nie podoba się moim konkurentkom. – Cztery? Dlaczego cztery?! – krzyczy mi w ucho rozżalona dziewczyna. Wciskam zdobyczne kartoniki głęboko w kieszeń i umykam na ulicę napawać się słodkim zwycięstwem. Niestety, dziesięć minut przed spektaklem okazuje się, że nasi znajomi nie przyszli i dwa bilety trzeba zwrócić.
Wchodzę do sali, gdzie aż kipi od emocji – widzę przerażoną kasjerkę trzymającą się za głowę. Kultura wysoka w Warszawie to nie przelewki, ludzie tak o nią walczą, że może polać się krew, jak niegdyś pod halą KDT. Mówię, że mam do sprzedania dwa bilety. – Ile pan chcesz? Ile?! – brodaty mężczyzna napiera na mnie całym ciałem. Zza niego wychyla się inny młody, który czeka dłużej niż brodacz. – Chamstwo! Dopiero co przyszedł, a bilety chce kupić! – wrzeszczy widząc, że jestem niezdecydowany. Za mną milczący tłum, na moim czole krople potu. Atmosfera jak pod kantorem w początkowym stadium polskiego kapitalizmu. Decyduję się sprzedać młodszemu, którego kojarzę z twarzy. Tamten wyciąga z portfela dwa banknoty. – Tylko dyszki nie mam – dodaje głosem, który ma wzbudzić moją litość. – Jak to, jeszcze mam stracić? – denerwuję się. Tamten wygrzebuje jakieś drobne, rozsypuje je na podłogę. Sodoma, Gomora. Ręce opadają.
Jedno bolesne skrzypnięcie plastikowych krzesełek
Wchodzimy w końcu na widownię. Są dwie znane twarze, wieczór więc nie całkiem stracony. – Myślałem, że ta Ł., żona tego aktora, cała taka strasznie chuda, a jednak w biodrach jest jak szafa – mówi ktoś za moimi plecami. Z przedostatniego miejsca, za które płacisz tyle samo, co ci z pierwszych miejsc, niewiele widać. Sufit bardzo niski, zasłania częściowo scenę, głównie widzisz głowy siedzących przed tobą. Nie wiem, kto to wymyślił, ale czegoś tak głupiego dawno nie widziałem. Ludzie w ostatnich, najwyższych rzędach - bo im dalej, tym wyżej - usadowieni na małych, plastikowych siedzonkach, ciągle się kręcą i wyciągają szyje, żeby cokolwiek zobaczyć. Ci w ostatnim rzędzie stoją.
Aktorzy na scenie po kolei się rozbierają – najpierw ci młodzi, potem coraz starsi (przewaga teatru nad telewizją jest taka, że na małym ekranie tym drugim w ogóle nie pozwalają się rozebrać, żeby przypadkiem nie spadła oglądalność). Trzech starszych widzów ostentacyjnie opuszcza widownię, czyli idee zawarte w antymieszczańskim "Teoremacie" Piera Paolo Pasoliniego wciąż mogą kogoś gorszyć. Nawet 42 lata po premierze filmu (powstał w pamiętnym 1968 roku, zapowiadającym poważną rewolucję społeczną i obyczajową).
Gdy w oddali za szybą Danuta Stenka - świetna w swojej roli, jak i inni aktorzy - zmysłowo ściąga szlafrok, na widowni słychać jedno bolesne skrzypnięcie niewygodnych krzesełek. Wszyscy wstrzymują oddech i chyba na chwilę zapominają, o czym jest sztuka. A jest o upadku moralności, czyli coś na czasie. To naprawdę mocne, wizualnie ciekawe przedstawienie, z dobrą muzyką. Gdyby jeszcze dyrektor teatru pozwolił je obejrzeć w kulturalnych warunkach, nie dzieląc ludzi na widzów pierwszej i drugiej kategorii, gdyby choć raz usiadł na przedostatnim miejscu i sprawdził, czy stamtąd można docenić w pełni sztukę, to naprawdę poczułbym ten światowy poziom, który reprezentuje z pewnością wiele warszawskich teatrów, kilka studyjnych kin i księgarnio-kawiarnie pojawiające się ostatnio w stolicy jak grzyby po deszczu. A tak wyszedłem z teatru z mieszanymi uczuciami, przecierając obolałe oczy.
Adam Przegaliński, Wirtualna Polska