Gwałty w armii
Wojna w Iraku była pierwszą, na którą masowo poszły amerykańskie kobiety. Seria gwałtów to cena, jaką zapłaciły za wkroczenie w świat zarezerwowany dotąd dla mężczyzn.
Leah Kaelin miała 18 lat, gdy zamarzyła o karierze w lotnictwie. Po trzech tygodniach szkolenia w 361. Eskadrze Sił Powietrznych w Sheppard w Teksasie Leah przekonała się na własnej skórze, jak wygląda równouprawnienie w amerykańskiej armii. Pewnego lipcowego wieczoru zgwałciło ją czterech kolegów z kursu. Śledztwo w sprawie gwałtu wlokło się przez osiem miesięcy, w czasie których Leah musiała wciąż dzielić barak z gwałcicielami. Bezskutecznie prosiła o przeniesienie do innej jednostki. Szykanowana przez napastników, lekceważona przez przełożonych wpadła w depresję, w końcu dyscyplinarnie wydalono ją z wojska.
Gazeta "Denver Post" odkryła niedawno, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy ponad 20 kobiet z bazy lotniczej Sheppard szukało pomocy w cywilnych poradniach dla ofiar gwałtów. - To tylko wierzchołek góry lodowej - mówiła kilka tygodni temu w amerykańskim senacie Christine Hansen, szefowa fundacji Miles. Jej organizacja zajmuje się niesieniem pomocy ofiarom gwałtów w wojsku. Od kilku tygodni do biur fundacji zgłaszają się dziesiątki kobiet wracających z wojny w Iraku. Twierdzą, że były napastowane we własnych jednostkach.
Nie ma wojny bez ofiar
Talia została zgwałcona po przeniesieniu jej oddziału w rejon Zatoki Perskiej. Oficerów prowadzących dochodzenie w jej sprawie ciągle zmieniano i przenoszono w inne rejony, tak że ofiara gwałtu nie miała z kim rozmawiać na temat postępów w śledztwie. Kelsey została zaatakowana już po rozpoczęciu operacji "Iracka Wolność", nie otrzymała pomocy medycznej, nie wspominając już o testach ciążowych czy badaniu na obecność wirusa HIV. Lisę zgwałcił żołnierz, który wcześniej naoglądał się z kolegami filmów pornograficznych. Augie dowódcy grozili sądem polowym, gdy próbowała zgłosić napaść. To tylko kilka przykładów z kartoteki fundacji Miles. Ze względu na dobro ofiar i fakt, że postępowania w tych sprawach dopiero się rozpoczęły, dane żołnierek zostały utajnione.
Statystyki, które fundacja przedstawiła w senacie, są zatrważające. Od rozpoczęcia inwazji na Irak w jednostkach amerykańskich stacjonujących nad Zatoką Perską żołnierki złożyły około 200 skarg dotyczących ataków na tle seksualnym. Tylko 11 kobiet zgłosiło gwałty przełożonym, obawiając się szykan podobnych do tych, jakie spotkały w Teksasie Leah Kaelin. Reszta opowiedziała o swoich przeżyciach cywilnym organizacjom takim jak fundacja Miles dopiero po powrocie z Iraku.
Ze statystyk gwałtów w USA wynika, że tylko co 10. przypadek napaści seksualnej jest zgłaszany policji. Fundacja Miles przypuszcza, że podobny wskaźnik zgłoszeń utrzymuje się w armii. Oznaczałoby to, że od rozpoczęcia operacji "Iracka Wolność" ofiarą gwałtu mogło paść ponad dwa tysiące żołnierek. - Nie ma wojny bez ofiar, ale tego rodzaju ofiar, powodowanych przez naszych własnych żołnierzy, nikt nie brał pod uwagę - mówiła po ogłoszeniu raportu fundacji Miles senator Susan Collins.
- Kobiety zaciągają się do wojska, by bronić swojego kraju, a nie samych siebie przed atakami kolegów z oddziału - wtórował jej szef amerykańskiego oddziału Amnesty International William Schultz, oskarżając Pentagon o ukrywanie raportów o gwałtach. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld natychmiast nakazał przeprowadzenie śledztwa. Szybko okazało się, że w armii nagminnie wycisza się oskarżenia o gwałt, a dowódcy nie mają pojęcia, jak obchodzić się z ofiarami. W bazie Sheppard w Teksasie, gdzie zgwałcono Leah Kaelin i 20 innych rekrutek, trzeba było rozszerzyć śledztwo na kolejne 70 przypadków, które bez śledztwa trafiły do akt. Sztab generalny zapowiedział surowe kary dla winnych i zmianę systemu szkolenia kadry oficerskiej. - Jestem tym osobiście zainteresowany, bo moja córka także służy w wojsku - zapewniał dziennikarzy szef sztabu armii, generał Peter Schoomaker.
Dla kobiet wielkie możliwości
- Armia się zmieniła, teraz spokojnie mogę powiedzieć 18- lub 19-latkom, że są tam dla nich wielkie możliwości - mówiła w jednym z wywiadów podpułkownik Mary Beam, wieloletni dowódca żandarmerii w fortach Myer i McNair. Dla dziesiątek powracających z Iraku żołnierek, które zgłaszają się do biur fundacji Miles, takie stwierdzenie zakrawa na ponury żart. Nie zmienia to jednak faktu, że dla amerykańskich feministek siły zbrojne są ostatnim bastionem męskiego szowinizmu, który opiera się feminizacji.
Amerykańskie prawo zezwala na przyjmowanie kobiet do wojska od 1973 roku, ale na dobre kobiety wkroczyły do koszar dopiero w latach 90. Zaraz też pojawiły się skargi o molestowanie seksualne. W 1991 roku porucznik lotnictwa Paula Coughlin udzieliła wywiadu telewizji ABC, opowiadając o zjeździe pilotów w Tailhook, podczas którego pijani żołnierze molestowali porucznik Coughlin i jej koleżanki w mundurach. Organizacje feministyczne uznały, że najlepszym sposobem na zapobieżenie podobnym sytuacjom będzie przyzwyczajenie żołnierzy do obecności kobiet w armii.
Dla zawodowych żołnierzy, przywykłych traktować armię jak domenę mężczyzn, inwazja kobiet na szkoły wojskowe była ciężkim doświadczeniem. Co kilka lat wybuchały skandale na tle seksualnym. W 2001 roku na pierwsze strony gazet trafiła podpułkownik Martha McSally, najwyższa rangą kobieta pilot w siłach powietrznych USA. McSally wylatała ponad tysiąc godzin bojowych nad Irakiem, patrolując strefę zakazaną dla irackiego lotnictwa. Dowodziła też eskadrami w Kosowie, szkoliła pilotów w bazach w Korei Południowej.
McSally zbuntowała się przeciwko przełożonym, którzy w Arabii Saudyjskiej zmuszali ją do zakładania tradycyjnej muzułmańskiej abadżi, czyli czarnego stroju sięgającego od czubka głowy po palce stóp. McSally musiała też jeździć na tylnym siedzeniu samochodu, choć nie wymagają tego ani przepisy sił powietrznych, ani władze saudyjskie. Skarga pilotki, która czuła się szykanowana nie tylko jako kobieta, lecz także jako żarliwa chrześcijanka, trafiła do Kongresu, który absolutną większością głosów zakazał armii podobnych praktyk.
W latach 90. feminizowanie armii było stosunkowo bezpiecznym zajęciem. Ameryka interweniowała zbrojnie na niewielką skalę, a Pentagon początkowo starał się trzymać kobiety z dala od pola walki. Dziś tylko siły specjalne, piechota morska i marynarka blokują rekrutację kobiet albo ograniczają ich liczbę w oddziałach. I tam jednak zmiany są nieuniknione. Wśród 17 marynarzy, którzy w 2000 roku zginęli w ataku na okręt USS "Cole" w Jemenie, były dwie kobiety. Kilka tygodni temu padł kolejny bastion zarezerwowany dotąd w armii tylko dla mężczyzn. Jennifer Donaldson została pierwszą kobietą, która ukończyła kurs dla snajperów.
Koniec złudzeń
Zabawa w wojnę skończyła się wraz z rozpoczęciem globalnej wojny z terrorem. W ciągu ostatnich dwóch lat przez oddziały amerykańskie w Afganistanie, Kuwejcie i Iraku przewinęło się 60 tysięcy kobiet. Zakaz ich udziału w akcjach bojowych nadal obowiązuje, przepisy dopuszczają jednak służbę kobiet w żandarmerii patrolującej ulice Bagdadu, gdzie codziennie narażone są na ataki. Wśród pół tysiąca poległych w Iraku Amerykanów jest już kilkanaście kobiet.
- Jestem pod wrażeniem ich patriotyzmu i ich siły - mówiła niedawno w wywiadzie telewizyjnym Elaine Donelly, szefowa organizacji kombatanckiej Centrum Gotowości Wojskowej. Okazją do takich deklaracji była wymiana kontyngentu w Iraku, która umożliwiła powrót do domu tysią-com żołnierzy. Burza, jaka wybuchła po ujawnieniu fali gwałtów na Amerykankach w mundurach, ostudziła zapał kombatantów. Senatorowie przesłuchujący na Kapitolu generałów i urzędników Pentagonu starali się ustalić, dlaczego armia, która dopuściła do służby kobiety, nie zadbała w należyty sposób o zabezpieczenie ich przed przemocą ze strony towarzyszy broni. Dla wielu z nich gwałty na koleżankach z oddziału okazały się najprostszym sposobem na zwalczenie stresu i urozmaicenie monotonii koszarowego życia. Dziś politycy mogą tylko ubolewać nad faktem, że ofiarami gwałtów padają kobiety pełniące służbę we frontowych rejonach Afganistanu czy Iraku, gdzie trudno o pomoc lekarską, a poszanowanie prawa i przestrzeganie ogólnie przyjętych reguł jest
pojmowane w dosyć dowolny sposób. A jednak wszystko wskazuje na to, że mimo realnej groźby gwałtu w koszarach lub na wojnie panie nie zamierzają oddać zdobytego już raz dostępu do armii.
W Akademii Sił Powietrznych w Kolorado, w której w ubiegłym roku odnotowano ponad 20 gwałtów, padł w tym roku rekord: podanie o przyjęcie do szkoły złożyło trzy tysiące kobiet. - Paradoksalnie skandal z gwałtami uświadomił wielu kobietom, że armia jest dla nich dostępna - uważa Eleanor Smeal, prezes fundacji Feministyczna Większość. Pytanie tylko, czy jest to paradoks, na którym chciałaby opierać rekrutację koedukacyjna armia?
JAKUB MIELNIK
___________
OPINIA:
Komandor porucznik BOŻENA SZUBIŃSKA szefowa Rady do spraw Kobiet w Siłach Zbrojnych RP
W anonimowych ankietach polskie żołnierki sygnalizowały ostatnio sytuacje, które dałoby się podciągnąć pod molestowanie seksualne. Żadna nie zdecydowała się jednak na oficjalną skargę, bo nikt nie chce być napiętnowany. Przełożeni nie mają doświadczenia w takich sprawach. Tymczasem o mechanizmach zapobiegawczych trzeba myśleć, zanim będą potrzebne. Kadrze oficerskiej należy uświadomić, że kobieta w mundurze to taki sam, a często nawet lepszy żołnierz niż mężczyzna. Dziewczyny idące do wojska powinny wiedzieć, jak się ubierać i zachowywać, by nie prowokować trudnych sytuacji. Wiele młodych dziewcząt nie zdaje sobie sprawy, jak mogą zachowywać się mężczyźni, gdy są w większości. Zwłaszcza że armia to struktura hierarchiczna, oparta na podległości wobec przełożonych. Od kilku lat zabiegamy o stworzenie takiego programu "uświadamiającego", ale idzie to bardzo wolno. Być może dlatego, że w służbie zawodowej jest nas tylko 346.