Grzegorz Kostrzewa-Zorbas: polityka zagraniczna Baracka Obamy jest zbyt skupiona na Rosji
Mało osób zdaje sobie sprawę, że wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych już się rozpoczęły. Głosy wysyłane są pocztą, przez internet, w niektórych stanach otwarto nawet lokale wyborcze – mówi Wirtualnej Polsce dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. Politolog i amerykanista przyznaje, że z punktu widzenia interesów Polski najlepsza byłaby wygrana Mitta Romneya. Krytycznie odnosi się natomiast do Baracka Obamy, podkreślając, że jego działania w Europie skupione są na „dobrych kontaktach za wszelką cenę z Rosją”. – Podczas całej kampanii w ogóle nie wspomniał o Polsce. Jesteśmy też jedynym obok Bułgarii, Cypru i Rumunii krajem Unii Europejskiej, który nie ma zniesionych wiz – zaznacza ekspert.
21.09.2012 | aktual.: 21.07.2016 19:14
WP: Paradoksalnie - na przekór spekulacji większości mediów i komentatorów – film, który wyciekł do internetu, a na którym kandydat Republikanów do Białego Domu Mitt Romney mówi, że 47% Amerykanów i tak bez względu na wszystko będzie głosowało na Baracka Obamę, może pomóc mu w wyścigu o amerykański fotel prezydencki? Upraszczając: wzmocni te 53% płacących podatki w przekonaniu, że Romney pozostaje wierny swoim ideałom również poza blaskiem fleszy i kamer.
Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas: - Na pewno ta wypowiedź mu zaszkodzi. Różnica w poparciu dla Mitta Romneya nie spadnie nagle o dziesięć punktów procentowych, ale może o dwa czy trzy punkty. To jednak i tak już może przesądzić o wyniku całych wyborów. Trudno będzie to jakoś zmierzyć, gdyż do wyborów pozostało blisko półtora miesiąca i w tym czasie mogą się pojawić wypowiedzi, fakty i okoliczności ważniejsze i w większym stopniu wpływające na ostateczny wynik głosowania.
WP: Sam Romney przyznał, że sformułowanie było niefortunne, ale dał też do zrozumienia, że podtrzymuje sens swojej wypowiedzi.
- Bycie wiernym ideałom nie wystarczy. Żeby wygrać amerykańskie wybory prezydenckie trzeba zbudować koalicję różnych grup wyborców. Trzeba to zrobić w tych stanach, które decydują o wyniku wyborów; jednocześnie nie tracąc jej w swoich stanach pewnych, czyli tam, gdzie przewaga kandydata jest trwała. Co więcej, amerykańskie wybory rozgrywają się w pierwszej i zarazem ostatniej turze. Nie wystarczy więc być drugim, trzeba być od razu pierwszym. Koalicja, która tworzy się w okresie całej kampanii, od razu musi być wygrywająca. A nie utworzy się ona wokół dogmatycznie rozumianej wierności poglądom. Wymaga otwartości na programowe kompromisy.
Wypowiedź Romneya zabrzmiała mocno libertariańsko w stylu i duchu Rona Paula, co pozwala zajmować tylko, i to dość wąską, niszę polityczną, a nie wygrywać wybory w skali całego kraju. Swoją drogą, mało osób zdaje sobie sprawę, że wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych już się rozpoczęły.
WP: A dokładnie?
Na różne sposoby odbywają się tam teraz wczesne głosowania; pocztą, przez internet, w niektórych stanach otwarte są już nawet lokale wyborcze. Pocztą głosują zwłaszcza Amerykanie przebywający za granicą, a jest ich bardzo wielu, w tym setki tysięcy żołnierzy. Prawo głosowania przysługuje milionom ludzi o podwójnym obywatelstwie, mieszkają na stałe poza USA – w Polsce jest to prawdopodobnie blisko pół miliona.
W poprzednich wyborach prezydenckich w 2008 roku mniej więcej co czwarty głos był oddany przed, czasem długo przed zasadniczą listopadową datą wyborów. Teraz będzie to być może nawet co trzeci głos. To znaczy, że w ostatnich tygodniach kampanii każdy sukces i każdy błąd kandydata i jego sztabu staje się częściowo nieodwracalny, nie do naprawienia. Obama dotąd milczy o Polsce, więc bezpowrotnie stracił jakiś procent głosów Polonii. Romney na konwencji zapomniał o wojnie w Afganistanie, więc trwale stracił ileś głosów żołnierzy, ich rodzin, weteranów wojennych. Wypowiedź Romneya o „47% Amerykanów” też już ma trwałe skutki, niezależnie od przyszłych prób jej wyjaśniania lub odkręcania.
WP: W Polsce - jak pokazują badania CBOS - wybierając między równością a dobrobytem, większą wagę przywiązujemy do równości. A jakie są preferencje Amerykanów? Być może burza wokół wypowiedzi Romneya pokazuje, że myślą podobnie.
- To nie jest kwestia pomocy socjalnej. Powtórzę raz jeszcze: wypowiedź Romneya brzmi mocno libertariańsko, co jest jej wadą, bo to doktryna oderwana od życia. Państwo musi odgrywać znaczącą rolę w gospodarce, czego zarówno teoretykiem jak i praktykiem – sławnym, czczonym w Stanach Zjednoczonych – był Alexander Hamilton, pierwszy minister skarbu, co wtedy oznaczało - całej polityki ekonomicznej. Wymyślił neomerkantylizm, teorię według której władze państwowe powinny rozwijać potencjał gospodarczy kraju dla dobrobytu mieszkańców i pozycji międzynarodowej. Przekształcał rolnicze kolonie we wszechstronną gospodarkę z dynamicznym przemysłem. I to właśnie on jest dziś intelektualnym patronem republikanów, a nie libertarianie.
Wiadomo również, że wyłącznie państwo ma instrumenty prowadzenia zagranicznej polityki gospodarczej, może zawierać traktaty handlowe czy inwestycyjne. To państwo jest odpowiedzialne za stan gospodarki – mimo że nie jest i nie powinno być właścicielem większości przedsiębiorstw – i z taką tezą zgadza się wysoka większość Amerykanów. Takie badania są prowadzone.
WP: Kim dokładnie jest te 47%?
- Teza Romneya była taka, że ten, kto nie płaci federalnego podatku od dochodów osobistych, jest uzależniony od państwa i zawsze będzie głosował na Obamę. Nieprawdą jest jednak, że 47% Amerykanów nie płaci w ogóle podatków. 46% Amerykanów (nie 47%, Romney użył nieaktualnych danych) nie płaci federalnego podatku od dochodów osobistych (nasz PIT)
, najczęściej dlatego, że są zbyt biedni. Ale to nie znaczy, że w ogóle nie płacą podatków. Bo płacą podatki od wynagrodzeń, nieruchomości, samochodów. Płacą na Stany Zjednoczone, na poszczególne stany, powiaty, miasta, a więc wnoszą wkład finansowy w państwo i w jego części składowe, więc nie są jednostronnymi beneficjentami polityki państwa i tych jego części. Co więcej, jeżeli któraś z tych osób prowadzi sklepik w ubogiej wiosce w Oklahomie, może być zbyt biedna, żeby zapłacić federalny podatek od dochodów osobistych, ale płaci podatek od swojego sklepiku, czyli od dochodów biznesowych.
To nie są - jak można by przypuszczać - tylko ludzie ubodzy, ale też część klasy średniej. Na przykład członkowie rodziny średnio zamożnej, która ma dużo dzieci i wysokie wydatki związane z ich edukacją lub zdrowiem. Jeżeli kilkoro dzieci jest objętych wspólnotą podatkową i jest na wczesnych latach studiów, za które płaci rodzina, to sam ten fakt może już wyzerować federalne zobowiązanie podatkowe od tej rodziny.
WP: Barack Obama odniósł się do słów Mitta Romneya. Powiedział, że „prezydent musi reprezentować cały kraj i ja to wiem”.
- W sensie wyborczym nigdy nie reprezentuje całego kraju. Gdy rządzi, to oczywiście taki ma obowiązek konstytucyjny, polityczny i etyczny – ale podczas kampanii prezydenckiej prezydent jest przede wszystkim kandydatem na prezydenta na drugą kadencję i buduje swoją koalicję wygrywającą, do której należą różne grupy wyborców, a do której nie zwraca się główny jego konkurent, czyli w przypadku Obamy – Romney. Która z tych koalicji okaże się w końcu większa i bardziej zmobilizowana, to można przewidywać na podstawie i bieżących sondaży, i różnych algorytmów. Dziś lekką przewagę ma Barack Obama, ale nie jest ona na tyle duża, żeby gwarantowała mu zwycięstwo.
WP: Wygrana którego z kandydatów jest korzystniejsza z punktu widzenia interesów Polski?
- Zdecydowanie bardziej korzystny jest program polityki zagranicznej Mitta Romneya. Polityka zagraniczna Baracka Obamy jest zbyt skupiona na Rosji, zbyt wobec niej ugodowa, opiera się na zimnowojennym założeniu większości demokratów, że trzeba się z Rosją dogadać za wszelką cenę (nie wszystkich demokratów, czego dowodem jest Zbigniew Brzeziński). Namacalnym dowodem na to była na przykład rezygnacja z budowy bazy antyrakietowej w Polsce, odłożenie tego na daleką przyszłość, politycznie niesprawdzalną. Kolejną sprawą jest lekceważenie polskich interesów poprzez niepodjęcie realnych działań na rzecz zniesienia obowiązku wizowego dla Polaków na krótkie wizyty rodzinne lub turystyczne w USA. Obywatele Polski pozostają jedynymi obok Bułgarów, Cypryjczyków i Rumunów obywatelami Unii Europejskiej od których Amerykanie wymagają wiz. Nie wymagają ich natomiast od obywateli wielu innych państw, również poza Unią i Europą.
Mitt Romney w najważniejszej mowie całej kampanii wyborczej, gdy oficjalnie podejmował się kandydowania z ramienia Republikanów, bardzo pozytywnie wypowiedział się o Polsce, wcześniej odwiedził też nasz kraj. Tymczasem w swoim najważniejszym wystąpieniu Barack Obama nie wspomniał o Polsce wcale, a Europę wymienił wyłącznie jako źródło groźnego dla świata kryzysu finansowego, jednym tchem z innym źródłem problemów - terroryzmem. Co więcej, obecnie urzędujący dogaduje się w ważnych sprawach, na przykład gospodarczych, ponad głową Europy, Unii Europejskiej czy nawet NATO, którego USA są przecież członkiem. Tak dogaduje się – poza sprawami gospodarczymi, również w politycznych i wojskowych – zwłaszcza z Rosją i Chinami. To wszystko prowadzi do marginalizacji Europy, w tym Polski w amerykańskiej polityce zagranicznej.
WP: Prezydent USA Barack Obama jest wciąż dużo bardziej popularny w Europie, niż jego republikański rywal w wyborach Mitt Romney - wynika z tegorocznego raportu fundacji German Marshall Fund of the United States o trendach transatlantyckich. Według GMF 82 procent Europejczyków ma przychylną opinię o Obamie, natomiast o Romneyu tylko 23 procent mieszkańców Europy wyraziło taki pogląd.
- Obama wygrał wybory m.in. jako polityk w stylu gwiazdy show biznesu, jako młody, uśmiechnięty kandydat, ostro kontrastujący z poprzednim republikańskim prezydentem Georgem W. Bushem, uważanym za nieporadnego i nudnego. Kolejna przyczyna wciąż trwającej miłości do Baracka Oabmy to fakt, że większości Europejczyków podoba się zakończenie wojny w Iraku przez Obamę i jego stanowcza zapowiedź zakończenia wojny w Afganistanie. Tymczasem są sprawy – jak polityka zagraniczna w innych niż wojna dziedzinach i winnych regionach świata – które przez większość Europejczyków w ogóle nie są brane pod uwagę. Prawdopodobnie nie wiedzą oni nawet, jaka ta polityka jest.
Rozmawiała Anna Kalocińska, Wirtualna Polska
Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas - politolog, amerykanista. Kształcił się w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie. Uzyskał doktorat ze stosunków międzynarodowych Uniwersytetu Johns Hopkins, także w Waszyngtonie. Był uczniem m.in. Zbigniewa Brzezińskiego, amerykańskiego politologa polskiego pochodzenia i doradcy prezydenta Cartera ds. bezpieczeństwa narodowego USA. Pełnił m.in. stanowisko dyrektora departamentu planowania i analiz MSZ i dyrektora biura Ministra Obrony Narodowej ds. polityki obronnej, a w roku 2010 został powołany do prezydenckiej Komisji Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego.