Gnój na Pomorzu, smród w Danii
Zbiorniki z gnojowicą na Pomorzu wywołały polityczną burzę. Troje ministrów będzie się gęsto tłumaczyć w parlamencie. Tyle że nie w Polsce - w Danii.
Nazywają się poetycko lagunami, bo tak wymyślili Amerykanie. Te w Koczale pod Koszalinem wyglądają jednak mało romantycznie - wielkie głębokie doły z gnojówką. Jedne z największych w Europie zbiorników świńskich odchodów, własność polsko-duńskiej spółki Poldanor SA. Tutaj ubija się 200 tysięcy świń rocznie.
Miejscowi przyzwyczaili się do zapachu, nie skarżą się w gminie. A gmina umówiła się z Poldanorem, że firma nie będzie wylewać gnojowicy na pola od czerwca, żeby nie odstraszać turystów. W Kujankach, gdzie Poldanor ma inną farmę, ludzie są widać bardziej delikatni - jakoś nie mogą się przyzwyczaić.
- Smród unosi się nieustannie. Nie da się tu żyć. Gmina traci na tym zakładzie. Niedaleko jest piękne jezioro, ale wszyscy, którzy chcieliby kupić działkę, rezygnują po dwóch oddechach miejscowym powietrzem - mówi Arkadiusz Kubalewski, sekretarz gminy Człuchów. Niedawno smród z farm Poldanoru na Pomorzu doszedł do Kopenhagi. A przez nią jeszcze dalej - do Brukseli. Zrobiła się afera.
Bojowniczka Margrete
Aferę rozpętała Margrete Auken, duńska posłanka do europarlamentu. O smrodzie poinformowali ją w lipcu polscy ekolodzy. Na łamach duńskich mediów zadała pytanie Mariann Fischer Boel, europejskiej komisarz rolnictwa, która też pochodzi z Danii: "Czy duńskie świńskie farmy w Polsce zgadzają się z pani wizją europejskiego rolnictwa?". Pytanie było tyleż wzniosłe, co retoryczne. Margrete Auken przeczytała wcześniej w gazecie "Fagbladet" tekst o farmach Poldanoru w Polsce. I zobaczyła zdjęcie - traktor pompuje na nim gnojówkę z gigantycznej laguny pod Koczałą. Co napisał "Fagbladet"? Że spółka Poldanor dostała pożyczkę od rządu duńskiego, pod warunkiem że zakłady, jakie za nią wybuduje, będą spełniały duńskie i europejskie normy ekologiczne. Zdjęcie traktora pompującego gnój było dowodem, że ich nie spełniają. Laguna pod Koczałą jest na nim - wbrew europejskim i duńskim przepisom - całkowicie odkryta. Przeczytała też, że mąż pani Fischer ma udziały w Poldanorze.
Margrete Auken obiecała, że odzyska każdego centa duńskich i europejskich podatników wpakowanego w tę inwestycję. Zażądała natychmiastowego przykrycia gnojowiska. Nie przebierała w słowach: "To wstyd, hańba. To działania cyniczne. Właścicielami Poldanoru powoduje żądza pieniądza". Smród rozszedł się po całym duńskim parlamencie. I partie rządzące, i opozycja zażądały dochodzenia w sprawie kredytów dla Poldanoru. I prześwietlenia odpowiedzialnego za nie Funduszu Inwestycyjnego w Europie Środkowo-Wschodniej, który - zdaniem "Fagbladet" - przekazał na świński interes w Polsce 91 milionów koron (prawie 50 milionów złotych). Fundusz przyznał, że nie wszystko jest w porządku i że zażąda od Poldanoru przykrycia lagun. Ale nie uciszył burzy. - To, że fundusz z jednej strony wyprowadza miejsca pracy dla Duńczyków do Polski, a z drugiej strony doprowadza tam do katastrofy ekologicznej, oznacza jedno - dobre intencje funduszu utonęły w lagunach zwierzęcych odpadów - mówi Pernille Blach Ahnsen, rzeczniczka duńskiej
Partii Socjaldemokratycznej, która wybrała się do Pomorskiego i choć para się ekologią od lat, trucia środowiska na taką skalę jeszcze nie widziała. W imieniu swojej partii zażądała przesłuchania duńskich ministrów spraw zagranicznych, rolnictwa i ochrony środowiska. Wybrała dobry moment - w Danii zbliżają się wybory do parlamentu.
Stosowni ministrowie będą się więc pocić przed komisją ekologiczną 24 stycznia. - To wielka afera w Danii - mówi ,Przekrojowi" redaktor "Fagbladet" Carsten Jorgensen. - Zatrucie Pomorza dotyczy także naszego kraju, bo skażona woda spływa rzekami do Bałtyku.
Pomorska apokalipsa
Zimowy wiatr już nie mąci powierzchni gnojowych lagun pod Koczałą. Poldanor zaczął je przykrywać na gwałt, gdy tylko zaczęło śmierdzieć w Danii. Marek Kryda z Obywatelskiej Koalicji Zielonych twierdzi, że obietnice duńskich koncernów wieprzowych, że będą dbać o środowisko, to puste gadanie. - Przejmują stare pegeery, przysposabiają je i używają starych lagun, które nie trzymają żadnych norm. Robotnicy pracują tam wciąż w budynkach pokrytych eternitem. Z danych ekologów wynika, że zatrucie środowiska na Pomorzu przez świńskie fabryki jest ogromne. W rzece Brdzie pływają związki azotu z zakładów Poldanoru. A Brda dostarcza wodę do picia takim miastom jak Bydgoszcz. Poldanor wydał w grudniu specjalny komunikat, że zarzuty, które stawia prasa duńska i polska, to absurd. Poldanor dostał 36, a nie 91 milionów koron z Funduszu Inwestycyjnego w Europie Środkowo-Wschodniej. Na dodatek spłacił kredyt z odsetkami. Firma spełnia wszelkie wymogi ekologiczne, i to nie tylko polskie, lecz także europejskie. A mąż
europejskiej komisarz rolnictwa nigdy nie miał udziałów w Poldanorze. Całą aferę według spółki ukuli związkowcy z duńskich fabryk wieprzowiny, którzy boją się przeniesienia produkcji do Polski i widma bezrobocia. Dlaczego więc Poldanor zakrywał na gwałt laguny? Grzegorz Brodziak, członek zarządu firmy: - W Polsce wymóg zakrywania takich zbiorników wchodzi w życie dopiero 1 maja 2005 r. My zakończyliśmy je zakrywać w grudniu 2004, zgodnie z planem realizowanym od kilku lat. Jego zdaniem kredyt z duńskiego funduszu rządowego nie nakładał na Poldanor obowiązku natychmiastowego spełniania duńskich wymogów ekologicznych, tylko uwzględniał warunki polskie. Poldanor padł ofiarą kilku różnych procesów: agresji polskich ekologów, obawy duńskich związkowców o przenoszenie miejsc pracy do Polski i walki duńskiej opozycji z rządem. Całe to zatruwanie to fakt medialno-polityczny. W swoich farmach Poldanor trzyma mniej świń, niż było ich w pegeerach, które przejął.
Marka Krydy to nie przekonuje: - Mniej świń nie oznacza mniej trucia. Liczy się wielkość zakładów. Wielkie farmy świń przez kilkanaście lat na pewno zdegradują środowisko, nawet gdyby spełniały normy. Pomorze powinno odetchnąć od świń, tymczasem Poldanor nie chce nawet powiedzieć, czy będzie tam budował nowe farmy. A na to się zanosi w związku z przeniesieniem produkcji z Danii.
Zjednoczone świnie Europy
Grudniowy komunikat Poldanoru mówi też, że firma zatrudnia w Polsce 500 pracowników, co daje jedną pięćdziesiątą miejsc pracy stworzonych przez duńskie firmy w naszym kraju. I że władze lokalne całkowicie ją wspierają. Czytelnik komunikatu może wysnuć taki wniosek: dlaczego wszyscy się czepiają akurat nas, nie jesteśmy wcale najwięksi. Oprócz Poldanoru w Polsce działają inni producenci wieprzowiny z kapitałem duńskim. Inwestują tu też Amerykanie z koncernu Smithfield pod szyldem Animeksu. To oni dotąd ścierali się częściej z ekologami. Przed Smith- fieldem ostrzegał nawet Robert Kennedy junior, syn zabitego senatora, w liście otwartym opublikowanym w mediach. Podczas jednego z pobytów w Polsce powiedział mi: - Smithfield zagarnie wielkie połacie Polski i zostawi po sobie katastrofę ekologiczną, a wy nic nie będziecie z tego mieli. Zyski powędrują na konta w Nowym Jorku, gdzie w apartamencie za 22 miliony mieszka sobie szef korporacji.
Zdaniem Marka Krydy Duńczycy są jeszcze gorsi: - W duńskich koncernach świnie mają mniej miejsca, nie mogą się nawet obrócić. Amerykanie obiecali przynajmniej, że nie będą powiększać produkcji w Polsce.
Pewne fakty wskazują jego zdaniem, że Duńczycy będą zwiększać produkcję. Największy eksporter wieprzowiny na świecie Danish Crown - spółdzielnia 20 tysięcy duńskich farmerów - w sierpniu 2004 roku skupił prawie 23 procent akcji polskiego giganta wieprzowego, firmy Sokołów SA. Tuż przed Gwiazdką firma obcięła o 15 procent zarobki części pracowników w Danii i ogłosiła, że rozważa przeniesienie części produkcji do Polski. Ten komunikat nie był dobrze dobranym prezentem gwiazdkowym dla duńskich rolników. Przeniesienie produkcji oznacza zwolnienia w Danii. Cztery tysiące pracowników farm Danish Crown ogłosiło natychmiast strajk. Związki zawodowe od razu zarzuciły pracodawcom zdradę. I wystrzeliły z armaty ekologicznej - duńskie firmy degradują polską przyrodę. Za przykład podały Poldanor. Szum medialny zaczął "Fagbladet" - pismo duńskich związkowców. Smród rozszedł się na salony duńskiego biznesu. Tym razem za sprawą dziennika ,Extra Bladet", który przyjrzał się uważniej udziałowcom Poldanoru i odkrył, że jednym
z nich jest Jorgen Tornas.
Natychmiast o tym napisał, bo Tornas jest mężem duńskiej minister edukacji. Koło podejrzeń się zamknęło. Rząd duński daje pieniądze firmie, która nie spełnia warunków, żeby te pieniądze dostać, i której ważnym udziałowcem jest mąż członkini tego rządu. Przez telefon dyrektor Brodziak powiedział nam, że Tornas ma udziały w Poldanorze. Ale w trakcie autoryzacji swojej wypowiedzi "stracił" dostęp do danych. - Pan Jorgen Tornas nie ma udziałów w naszej spółce, natomiast nie potrafię potwierdzić, czy ma udziały w spółce, która jest naszym głównym akcjonariuszem. Nie mam dostępu do tych danych. Dostęp szefów Poldanoru do takich informacji jest jednak wybiórczy. W przypadku męża minister Mariann Fischer Boel Poldanor taki dostęp miał, gdy w grudniu zaprzeczał, że ma on jakiekolwiek udziały w spółce. W rozmowie telefonicznej dyrektor Brodziak mówił też, że nie widzi w tym nic złego, gdyby Tornas rzeczywiście miał jakieś udziały. Dziennikarze "Extra Bladet", owszem, widzą. Dlatego walą po oczach tytułem:
"Ministerialne małżeństwo zarabia miliony na degradacji środowiska naturalnego". Piszą, że Tornasowie byli wśród założycieli Poldanoru. Opisują cztery otwarte laguny wielkości boisk piłkarskich spod Koczały, które w Danii byłyby surowo zabronione. A najbardziej martwi ich, że na rozruch na to nieszczęście dał kasę fundusz rządowy. A co na to Jorgen Tornas, zwany wieprzowym baronem? W wywiadach spokojnie tłumaczy: - Normy ochrony środowiska nie zostały złamane. Przynajmniej nie te polskie. W Kujankach polskie normy na pewno nie zostały złamane. Poldanor pokrył gnojowe laguny folią kilka miesięcy przed terminem w maju 2005 roku. Ciśnienie gazu z gnojowicy zdążyło już wypiętrzyć je ku niebu. Arkadiusz Kubalewski, sekretarz gminy Człuchów, zaraz zauważył różnicę: - Rzeczywiście, śmierdzi jakby trochę mniej.
Marcin Fabijański