Gimnastyka w bloku
Drugiej rocznicy wstąpienia Polski do Unii Europejskiej towarzyszyły rozliczne bilanse i oceny. Warto przypomnieć, że przez kilka dziesięcioleci przekonywano nas o istnieniu innej wspólnoty – państw socjalistycznych – i spróbować spojrzeć na nią z nieco innej, bardziej codziennej perspektywy.
19.07.2006 | aktual.: 19.07.2006 12:54
Jeżeli kręgosłup wspólnoty państw socjalistycznych tworzyły radzieckie czołgi i rakiety, to aortą był rurociąg Przyjaźń, którym ropa naftowa płynęła z ZSRR do Polski, NRD, Węgier i Czechosłowacji. Rosyjski dyktat energetyczny nie jest wynalazkiem nowym i również przed 1989 r. obawa przed zakręceniem kurka spędzała sen z powiek niejednej ekipie, skutecznie powstrzymując dalej idące zapędy autonomiczne. Rura ze wschodu była na tyle istotna, że we wszystkich państwach, które zaopatrywała, krążył identyczny dowcip, podający w wątpliwość, w jakim naprawdę kierunku płynie w niej ropa.
Warto od razu zwrócić uwagę na zjawisko w niezwykły sposób integrujące społeczeństwa państw socjalistycznych – na dowcipy polityczne, które były doskonałym probierzem nastrojów społecznych. Niektóre były wręcz powielane i tylko dopasowywane do specyfiki danego kraju. Jeżeli w Polsce milicjant prosił o azyl polityczny w Peweksie (sieć sklepów dewizowych, kupowało się w nich nie za złotówki, ale za tzw. bony, dolary były przez długie lata zakazane!), to jego koledzy w NRD – w Intershopie, w Czechosłowacji – w Tuzeksie, w ZSRR – w Bieriozce. Gdy w Polsce narzekano na brak papieru toaletowego, to w NRD i Czechosłowacji na jego wyjątkową szorstkość. Niewiele odbiegały od siebie, zwłaszcza w Polsce i ZSRR, dowcipy mięsne. Natomiast we wszystkich krajach jednako psioczono na własną partię i jej przywódców, a przede wszystkim na „bratni” Związek Radziecki. A więc kolejnym czynnikiem integrującym – zwłaszcza w latach kryzysowych 1956, 1968 czy 1980/81 – był zintegrowany strach elit przed Wielkim Bratem, a dowcipy
wyrażały również zintegrowaną nienawiść społeczeństw.
Wspólny dla krajów socjalistycznych był język: lingua russica. Jedynie w Rumunii rosyjski nie był (od lat 60.) nauczany obowiązkowo od szkoły podstawowej po uniwersytet.
Rosyjski był zresztą językiem powszechnie używanym w kontaktach oficjalnych między krajami socjalistycznymi – od biur politycznych po urzędy celne. Rosyjskim posługiwano się także w założonej w 1960 r. Interwizji, mającej pośredniczyć w wymianie programów między telewizjami bloku. Ich produkcje miały być bowiem istotnym elementem kształtującym wiedzę o członkach „socjalistycznej rodziny”. W rezultacie nie było chyba w tzw. kaesach (od KS – kraje socjalistyczne) dziecka nieznającego przygód Bolka i Lolka, Piaskowego Dziadka czy rozbójnika Rumcajsa. Dorośli dyskutowali po kolejnym odcinku „Kapitana Klossa”, „Telefonu 110” czy „Szpitala na peryferiach” (frazy z tego ostatniego do dziś zresztą funkcjonują w potocznej polszczyźnie). W listach wysyłanych do telewizji polskiej proszono o wznowienie nie tylko „Świętego” lub „Kojaka”, lecz również programów z krajów sąsiednich. Pisano w grudniu 1973 r.: „Nadajcie programy rozrywkowe: »Bonjour Adamo« – recital piosenkarski, »Złota nuta« – program TV NRD, »Raz do roku«
– program TV NRD. Proszę też o wznowienie w Pr[ogramie] I TVP programu TV NRD »Sport i zabawa«. Myślę, że niejeden telewidz nie posiadający programu II chciałby te programy zobaczyć”. Można zaryzykować tezę, że demoludowe filmy (demoludy – skrót od demokracje ludowe – jak propaganda nazywała kraje bloku sowieckiego) czy programy rozrywkowe były zapewne chętnie oglądane nie tylko dlatego, że brak było innych propozycji, ale również dlatego, że pokazywały coś bliskiego, porównywalnego, znanego z własnych obserwacji, zarówno we własnym kraju, jak za socjalistyczną (głównie) granicą.
Na przełomie lat 50. i 60. nasiliły się procesy modernizacyjne również w państwach socjalistycznych. Mimo propagowanego egalitaryzmu społeczeństwa się rozwarstwiły i stosunkowo duże grupy zaczęły dysponować zarówno wolnym czasem, jak środkami przeznaczanymi na coraz bardziej wyrafinowaną konsumpcję (np. wyjazdy zagraniczne). Procesy modernizacyjne nałożyły się na przemiany polityczne rozpoczęte wraz ze śmiercią Stalina.
Władze państw socjalistycznych zaczęły dążyć do częściowego przynajmniej kompromisu ze społeczeństwami, zawierając z nimi rodzaj niepisanego porozumienia: w zamian za spokój oferowały bezpieczeństwo socjalne, tanie mieszkania czy – co jakiś czas – przyzwolenie na wyjazd zagraniczny. Jednakże odwilż polityczna nigdy nie była – nawet w takich krajach jak Polska czy Węgry – na tyle głęboka, by dopuścić do masowych wyjazdów na Zachód; ludzie żądali zaś coraz powszechniej nowych form wypoczynku, niekoniecznie we własnym kraju. Starano się upraszczać procedury wyjazdowe do krajów socjalistycznych, wprowadzając różne rodzaje paszportów grupowych, tzw. wkładek paszportowych do dowodów osobistych, czy propagując wyjazdy do przygranicznych stref konwencyjnych. Prawdziwym przełomem było otwarcie w styczniu 1972 r. granicy polsko-enerdowskiej. Kilka lat później do bezproblemowego krążenia po europejskich krajach socjalistycznych wystarczał (z wyjątkiem ZSRR) dowód osobisty z odpowiednią pieczątką. Nic dziwnego też, że
jeżeli w 1965 r. do Polski przyjechało 1163 tys. turystów i wyjechało 778 tys., to w 1976 r. – odpowiednio 9623 tys. i 10 512 tys.
Miliony ludzi krążących między ZSRR, PRL, NRD, Czechosłowacją, Węgrami, Bułgarią, Rumunią wytwarzały całkiem nową skalę kontaktów, w dużej mierze niezależnych od państwa (choć przynajmniej częściowo zgodnych z jego intencjami). Jeżeli przed wojną (a zapewne w latach 50. również) tylko niewielu Polaków wiedziało coś bliższego o Bułgarii, to w latach 60. i 70. powszechnym elementem wystroju mieszkań polskiej klasy średniej stała się charakterystyczna bułgarska ceramika czy okrągłe drewniane pudełeczka kryjące fiolki z olejkiem różanym. Masowe wyjazdy Polaków na Węgry upowszechniły nad Wisłą paprykę i leczo, a otwarcie granicy z NRD wprowadziło do polskich kuchni opiekacze do grzanek. Nie mniej istotny był transfer kulturalny wyższego szczebla, choć w tym przypadku władze mogły być mniej zadowolone. W NRD popularny był w latach 70. dowcip o dwóch psach – polskim i wschodnioniemieckim – spotykających się na tzw. moście przyjaźni między Frankfurtem a Słubicami. Pierwszy chce się na zachodnim brzegu Odry porządnie
najeść, drugi, na wschodnim, przynajmniej raz swobodnie wyszczekać. Panująca w PRL od końca lat 50. względna swoboda i otwartość kulturalna, nieporównanie większa niż w innych demoludach dostępność zachodnich książek, filmów, muzyki, czasopism, czyniły ją atrakcyjną dla młodych Węgrów, Czechów czy Niemców z NRD. Charakterystyczne, że prawie cała późniejsza węgierska opozycja przyznawała się do pierwszych politycznych doświadczeń uzyskanych właśnie podczas uczniowskich czy studenckich wędrówek po Polsce (zwłaszcza że była ona jedynym państwem w bloku wschodnim, gdzie autostop był nie tylko akceptowany, ale wręcz popierany przez władze).
W latach 60. i 70. języka polskiego uczyło się tylu Niemców, Rosjan, Czechów czy Węgrów, ilu nigdy przedtem (a zapewne i potem). Katolicki „Tygodnik Powszechny” był nielegalnie przewożony i kolportowany na Węgrzech, a polskie pisma kobiece i ilustrowane (jak np. „Przekrój”) transferowały do ZSRR osiągnięcia zachodniej mody, kultury, etc. Ale przy okazji przenosiły też relatywnie niebezpieczne treści polityczne. Prenumerata „Polityki”, wynosząca w ZSRR w końcu lat 70. ok. 7 tys. egzemplarzy, została okrojona w 1981 r. (czasy Solidarności) do ok. 300 egzemplarzy. Władze radzieckie podobnie uczyniły z innymi tytułami polskimi, dopuszczając jedynie „Trybunę Ludu” i „Żołnierza Wolności”. Ten kordon sanitarny, wprowadzony również przez inne kraje, spowodował, że w latach 80. rolę łącznika bloku socjalistycznego z Zachodem przejęły Węgry.
Setki osób, uczących się w polskich Instytutach Kultury w Budapeszcie, Pradze, Berlinie czy Moskwie języka polskiego, czyniły to przede wszystkim z myślą o dostępie do nieosiągalnych we własnych krajach dobrach do kultury. W Warszawie natomiast – gdy na przełomie lat 60. i 70. wzmogło się zainteresowanie kursami języka węgierskiego – kursanci domagali się specyficznego słownictwa rozrywkowo-handlowego. Jednym z podstawowych celów milionów ludzi przelewających się między państwami socjalistycznymi było nie tyle poznawanie kultury, co sklepów i bazarów. Turysta zachodnioeuropejski posiadał zazwyczaj środki pozwalające na względnie bezproblemowe podróżowanie, natomiast przeciętny obywatel bloku radzieckiego, podróżując nawet do kraju socjalistycznego, musiał pamiętać o przesłankach ekonomicznych wyjazdu, również o przynajmniej drobnych operacjach handlowych. Użyte przez Deana MacCannella określenie turysty jako przedstawiciela nowej klasy próżniaczej z pewnością nie odnosiło się do krajów socjalistycznych. I
chociaż Polacy zostali uznani za Fenicjan XX w., w rzeczywistości Węgrzy, Czesi, Rumuni czy obywatele ZSRR niewiele im ustępowali. Media węgierskie, czechosłowackie, wschodnioniemieckie oskarżały Polaków o masowe przestępstwa celne, zazwyczaj nie wspominając jednak o tym, że odbiorcami dostarczanych przez Polaków towarów byli Węgrzy, Czesi i Niemcy, którzy z kolei podobnie zachowywali się za granicą. Oczywistym tłem takich zachowań były niedobory rynkowe, występujące również w tak pozornie zamożnych krajach, jak NRD i Węgry. W każdym z krajów bloku skala braków (oraz relacje cenowe) były inne, co tworzyło mocny fundament dla niezależnej wymiany handlowej. To, czego nie były w stanie zrobić państwowe centrale handlu zagranicznego, skutecznie załatwiały między sobą społeczeństwa, zarówno turyści, jak mieszkańcy stref przygranicznych, dla których przemyt stawał się często zawodem.
Doskonale rozpoznawano obcy rynek (czasami wręcz kształtując jego potrzeby). W Polsce lat 60. przemyt do Czechosłowacji wpływał na asortyment produkcji państwowego przemysłu tekstylnego w Łodzi. Z drugiej strony polscy krawcy byli uzależnieni od przemycanych od południowych sąsiadów zamków błyskawicznych. Niezależne kontakty ekonomiczne były na tyle trwałe, że np. w węgierskim Györ w dalszym ciągu funkcjonuje w toponomastyce „polski targ”, mimo że takowy nie istnieje już od kilkunastu lat.
Jako że rubel (nawet tzw. transferowy) nigdy nie stał się wspólną walutą bloku wschodniego, nieoficjalne kontakty handlowe bazowały na kapitalistycznym dolarze lub marce. Handlarze walutą, bez pomocy giełdy i zawodowych maklerów, doskonale opanowali geografię dewizową bloku wschodniego, wykorzystując różnice kursów w poszczególnych państwach. W Zakopanem liczbę profesjonalnych handlarzy dewizami pochodzących z krajów socjalistycznych szacowano na początku lat 70. na ok. 450. Natomiast polscy cinkciarze byli czynni zarówno nad Balatonem, jak w Budapeszcie i Pradze. W latach 80. rozszerzyli działalność na Rumunię i Bułgarię, przejmując tam dużą część nielegalnego sektora walutowego.
Im bardziej jednak kraje socjalistyczne przegrywały z Zachodem wyścig modernizacyjny, im głębiej wpadały w problemy gospodarcze, tym bardziej działalność handlowa obywateli „bratnich państw” zaczęła nie tyle integrować, co dezintegrować. Służby celne NRD zwalczały więc polskich przemytników pieprzu i czekolady, Czesi pilnowali, by ich kraju nie opuściło ani jedno opakowanie kakao lub para butów. Polacy nie pozostawali dłużni i tak w końcu lat 80. na granicach przyjaźni lokalne konflikty przerodziły się w otwarte wojny celne. Było to oznaką dużo głębszego, wręcz strukturalnego podziału. Na przełomie 1987/1988 r. Zakład Bezpieczeństwa Europejskiego Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych opracował dokument „Zmiany w Europie a polityka polska”, pokazujący różnice między Wschodem a Zachodem. Jeżeli zintegrowaną Europę Zachodnią należało postrzegać globalnie, a nie w kategoriach państw narodowych, to w Europie Wschodniej narastały tendencje do akcentowania tożsamości narodowej, której długo nie można było w
pełni manifestować. Prognozowano, że władze każdego państwa socjalistycznego będą próbowały integrować społeczeństwo wokół sprawy narodowej i osobno walczyć z własnymi problemami. W dużej mierze oznaczało to odwrócenie się od socjalistycznych partnerów, przeszkadzających w marszu na Zachód.
W końcu dekady lat 80. cały system rozsypał się w sposób jak najbardziej zintegrowany, dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Wtedy też okazało się, jak słabe były nici wiążące przez kilkadziesiąt lat wspólnotę socjalistyczną. Trójkąt wyszehradzki okazał się niewypałem, podczas rokowań z Unią Europejską dawne państwa socjalistyczne z rzadka tylko występowały solidarnie. W polskich programach telewizyjnych film czeski lub węgierski jest prawdziwym rarytasem, a kinematografie rumuńska i bułgarska zanikły całkowicie. I tylko rurociąg, którym – już z Rosji – płynie ropa, w dalszym ciągu nazywa się Przyjaźń.
Jerzy Kochanowski