Gdzie ta kasa, panie premierze?
Narodowy front walki o wyższe płace w Polsce działa coraz aktywniej, co widać po naszym zestawieniu żądań płacowych. To nie tylko lekarze, nauczyciele, policjanci. Sytuacja się zmienia, gdy będą państwo czytać ten tekst, niektóre oczekiwania (może) zostaną już zaspokojone, na ich miejsce pewnie pojawią się inne. I bardzo dobrze, bo w wielu dziedzinach i branżach zarobki w kraju są haniebnie niskie. Nie ma sensu roztrząsanie kwestii, czy te żądania są uzasadnione, czy nie. Jeśli tak wielu ludzi w Polsce uważa, że zarabia tak mało, wystarczająco uzasadnia to domaganie się przez nich wyższych pensji.
29.05.2007 | aktual.: 29.05.2007 11:45
– Zupełnie im się nie dziwię. W okresie wychodzenia z recesji wydajność pracy rosła bardzo szybko, a płace nie. Przychodzi więc pora na wzrost płac, to rzecz normalna, zwłaszcza że coraz częściej to pracodawcy szukają pracowników – mówi prof. Andrzej Wernik z Instytutu Finansów Wyższej Szkoły Ubezpieczeń i Bankowości.
Wystarczy się postarać
Warto natomiast zastanowić się nad nieporadną, a chwilami mało elegancką reakcją rządu na oczekiwania płacowe. Przedstawiciele władzy z premierem na czele powtarzają bowiem jak mantrę, że pieniędzy na podwyżki nie ma i już. I na tym kończy się socjotechnika działań rządowych, jeśli nie liczyć „rutynowych” działań policyjnych, polegających na ustalaniu personaliów lekarzy skłonnych do strajkowania.
Otóż argument braku pieniędzy nie jest prawdziwy, bo pieniądze częściowo są, a częściowo pojawią się w najbliższym czasie. Albo premier o tym wie, lecz woli nie mówić obywatelom, by nie być narażonym na ustępstwa (czego obecna ekipa nie lubi), tym razem w sprawach płacowych; albo premier nie wie, gdyż wprawdzie umie walczyć o władzę i zdobywać ją, ale nie bardzo radzi sobie z jej sprawowaniem.
Na pewno jednak o możliwościach finansowych państwa musi wiedzieć wicepremier Zyta Gilowska. Zrozumiałe jest przy tym, że nie ujawnia swej wiedzy premierowi, bo jako minister finansów woli zwiększać zasoby budżetowe, niż pokazywać furtki, za pomocą których zasoby te można wydawać na podwyżki płac. Wyręczymy ją zatem i przedstawimy premierowi, gdzie jest kasa i co można zrobić, by częściowo przeznaczyć ją na wzrost zarobków.
Państwo ma pieniądze
Ludzie od ponad roku słyszą od rządzących o tym, że właśnie przeżywamy najlepszy okres w naszych dziejach. Widzą, że dynamicznie rośnie liczebność kadr administracyjnych, coraz więcej jest wiceministrów, wysoko opłacanych stanowisk z tzw. erki, rozmaitych asystentów i asystentek. Pamiętają, że pierwsza decyzja rządu PiS po wyborach dotyczyła zwiększenia zatrudnienia i płac w administracji. Obserwują, jak wspaniale rozwijają się takie instytucje jak IPN czy CBA, słyszą o planach dofinansowania BOR i zwiększenia wydatków na biura poselskie. Wicepremier Gilowska, która w poprzednich latach krytykowała, gdy Kancelarie Premiera i Prezydenta zwiększały swe wydatki, a rząd podnosił nakłady na administrację, nie ma zastrzeżeń, gdy obecna ekipa robi to samo, tylko na większą skalę. Tzw. przeciętni obywatele chcą więc, by również ich nie ominęła ta prosperity. Dość słabo tolerują zatem enuncjacje władzy, iż na wszystkie te szczytne cele środki były, ale na podwyżki płac dla nich to już nie ma. I mają rację, bo
publiczna kiesa rośnie w siłę i staje się coraz zasobniejsza. W pierwszym kwartale dochody budżetu państwa były prawie o 5 mld wyższe od planowanych. Za sprawą doskonałej koniunktury gospodarczej wyraźnie zwiększyły się bowiem wpływy z VAT oraz z podatków od dochodów przedsiębiorstw i osób fizycznych. Dodajmy, że tempo wzrostu gospodarczego jest bardzo dobre – w 2006 r. PKB zwiększył się o 6,1% (w porównaniu z 3,6% w 2005 r.), ostatni kwartał przyniósł zaś aż wzrost ośmioprocentowy, a w pierwszym kwartale tego roku zanotowano 7%.
Pieniądze w dyspozycji państwa zatem są. I rząd, zamiast mówić, że ich nie ma, mógłby, działając w duchu prezentowanej przez siebie werbalnie zasady solidarności społecznej, przeznaczyć część tych środków na podwyżki dla słabiej zarabiających pracowników sfery budżetowej.
Naprawcie grzech zaniedbania
Można to zrobić szybko, choć oczywiście nie wystarczy jedno pociągnięcie długopisu premiera. O wielkości wydatków państwa decydują zapisy w ustawie budżetowej. Środki publiczne są rozdzielone sztywno i bardzo szczegółowo, a to, że państwo ma dodatkowe dochody, nie oznacza, iż rząd może wedle swego uznania zwiększać wydatki. Taką swobodę ma tylko w odniesieniu do rezerwy ogólnej. Zgodnie z polskim prawem rezerwa w dyspozycji rządu wynosi najwyżej 2 promile PKB, czyli w tym roku do 259 mln zł. To bardzo mało, jeśli zważyć, że lekarze domagali się ostatnio miliarda złotych na podwyżki, a cała suma lekarskich płac to w tym roku ponad 18 mld zł. Rezerwę trzeba ponadto trzymać na rozmaite dopusty boże i przypadki losowe.
Znacznie skuteczniejszym i wydajniejszym sposobem zdobycia pieniędzy na podwyżki jest zmiana ustawy budżetowej. Nie trzeba byłoby jej zmieniać, gdyby rząd przewidział, że w sytuacji otwartych granic dla emigracji zarobkowej i szybkiego tempa wzrostu gospodarczego pojawią się zwiększone oczekiwania płacowe. Mądry rząd powinien więc zarezerwować w budżecie zwiększone środki na płace. Skoro tego nie zrobił, dopuścił się grzechu niedbalstwa. Rząd jednak może ten grzech jeszcze naprawić, nowelizując ustawę budżetową. To droga poniekąd przypominająca pokutę – trzeba przygotować projekt nowelizacji, przeprowadzić go przez komisje sejmowe, poddać pod głosowanie, opozycja na pewno będzie zgłaszać dziesiątki zastrzeżeń. Jak się chce, można to jednak zrobić w ciągu paru miesięcy. I tylko rząd może to zrobić, bo zgodnie z konstytucją, ma on wyłączne prawo inicjatywy ustawodawczej w kwestiach uchwalania bądź nowelizowania ustawy budżetowej.
Nie oznaczałoby to żadnego „rozwalania budżetu”, nie zagrażałoby naszej wypłacalności. Warto przypomnieć, że w 2001 r. przy znacznie gorszym stanie finansów państwa, gdy żadne dodatkowe miliardy, jak dziś, nie napływały szerokim strumieniem do publicznej kiesy, wicepremier Marek Belka zdołał doprowadzić do nowelizacji budżetu, zwiększającej wydatki państwa, a więc i deficyt. I narodowe finanse jakoś się nie zawaliły, przeciwnie, zdołano załatać „dziurę Bauca”, jaką pozostawił po sobie rząd AWS. Gilowska znajdzie miliardy?
Jest jeszcze jedna, chyba najlepsza i najprostsza droga wygospodarowania środków na podwyżki płac, o której premier zapewne nie został poinformowany przez swych współpracowników. Doskonale wie o niej jednak kierownictwo resortu finansów. Otóż ustawa o finansach publicznych (art. 154) mówi wyraźnie: „W przypadku stwierdzenia (...) opóźnień w realizacji zadań inwestycyjnych, nadmiaru posiadanych środków (...) może być podjęta decyzja o blokowaniu planowanych wydatków budżetowych”.
Decyzję taką podejmuje minister finansów, który z zaoszczędzonych środków może utworzyć dodatkową rezerwę. I decyzje te często były już podejmowane, bo zarówno opóźnienia w realizacji inwestycji, jak i sytuacje chwilowego nadmiaru środków są codziennością w życiu gospodarczym.
W 2006 r. rząd, tnąc nakłady na różne inwestycje, wygospodarował aż 4,5 mld zł! Np. na cele związane z oświatą i wychowaniem zaplanowano 1,5 mld, a wydano 1,3 mld, „oszczędzając” 200 mln. W pierwszym kwartale tego roku, jak poinformowała wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska, znaleziono już prawie miliard. „To wynik przesunięć w finansowaniu inwestycji z budżetu centralnego, czyli nic nadzwyczajnego” powiedziała wiceminister. No właśnie! Rząd może więc bez większych problemów podejmować takie decyzje – i znajdować środki, które mógłby przeznaczyć na uzasadnione podwyżki płac. Tylko musi chcieć, zamiast opowiadać ludziom, że w tym roku pieniędzy na podwyżki nie ma.
Czy zaspokojenie oczekiwań płacowych Polaków może zaszkodzić rozwojowi gospodarczemu? Żaden uczciwy ekonomista nie odpowie twierdząco na to pytanie. To taka sama prawda jak to, że wysokie podatki tłumią produkcję i powodują zwiększenie bezrobocia. Przykład krajów skandynawskich czy Francji pokazuje, że jest wręcz odwrotnie. Otóż wzrost gospodarczy zależy od dziesiątków najrozmaitszych czynników, zależnych i niezależnych od decyzji danego państwa. Ekonomiści mają tu różne koncepcje, na pewno jednak, w sytuacji ewidentnie zaniżonych polskich płac, najbardziej przekonująca jest ta, która mówi, że wzrost popytu wewnętrznego spowodowany przez rosnące płace będzie dodatkowym czynnikiem zwiększającym popyt i pobudzającym wzrost gospodarczy.
Inne zdanie mają przedsiębiorcy, których organizacje już dziś boleją nad tym, że niektórym pracownikom, np. z branży budowlanej, muszą płacić więcej – i ostrzegają przed wszelkimi działaniami mogącymi doprowadzić do wzrostu płac w przyszłości. Ich zdaniem, wzrost kosztów pracy jest szkodliwy dla stanu gospodarki i finansów państwa. To oczywiście nieprawda, a pracodawcom chodzi nie o interes państwa, lecz o własne portfele. Wyższe płace mogą bowiem nieco przyhamować kolosalne tempo wzrostu zysków, zanotowane przez naszych przedsiębiorców w ostatnich latach.
Warto pamiętać, że w sektorze przedsiębiorstw w 2005 r. zysk wynosił 65 mld, a w 2006 r. już 86 mld, czyli w jednym roku wzrósł o 30%, prawie pięć razy szybciej niż tempo wzrostu PKB! Podobne wyniki zanotowała branża finansowa (banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze). To niespotykane na świecie tempo bogacenia się! Rentowność przedsiębiorstw zwiększyła się zaś o 25%. – W poprzednich latach pracodawcy korzystali z efektów wzrostu gospodarczego w znacznie wyższym stopniu niż pracownicy – twierdzi prof. Wernik. – Można to uznać za niesprawiedliwość, ale dążenie przedsiębiorców do maksymalizacji zysku było czynnikiem nakręcającym koniunkturę.
Bieżący rok zapowiada się dla biznesu tak samo dobrze, a płace prezesów i członków wyższego szczebla kierowniczego osiągnęły już, po raz pierwszy w powojennych dziejach naszego kraju, poziom zachodnioeuropejski.
Bogacenie się przedsiębiorców jest, ich zdaniem oczywiście, dobre dla Polski. Przecież oni robią duże zakupy, a im mają większe dochody, tym większa kwota podatków od nich wpływa. I jeszcze mówią, że „dają ludziom pracę” (gdy w rzeczywistości kupują ją za nędzne pieniądze). Natomiast wzrost płac pracowników stanowi dla Polski poważne zagrożenie, a większe przychody z tytułu podatków płaconych przez osoby zatrudnione oraz ich zwiększone zakupy są bez znaczenia... Przedsiębiorcy domagają się więc, by obniżyć tzw. klin podatkowy, jaki obciąża polskie firmy. I nie raczą zauważyć, że oznaczałoby to spadek wpływów do budżetu, który musiałby zostać zastąpiony podatkami płaconymi przez innych. Aa, jeżeli przez innych, to już dobrze... Widać, że historyjki o „społecznej odpowiedzialności biznesu” spływają po naszych przedsiębiorcach jak woda po kaczce. Między bajki trzeba też włożyć obietnice, że gdyby płacili mniej podatków, to mogliby podnosić pensje polskim pracownikom, zamiast sięgać po ludzi ze Wschodu. Za
rządów SLD podatek od firm spadł z 27 do 19%. Pracownicy najemni nie zobaczyli z tego nawet złotówki.
Lepiej podnieść płace
Na co poszły te miliardy, które w ostatnich kilkunastu miesiącach rząd zaoszczędził? Odpowiedź jest krótka – na ograniczanie naszego deficytu, wynoszącego oficjalnie ok. 30 mld zł, a w rzeczywistości prawie 40 mld zł. I słusznie, że go ograniczamy, bo wymagają tego normy unijne, mówiące, iż deficyt nie powinien przekraczać 3% PKB. Dziś jest on nieco większy, sięga 4% PKB. Budżet musi dopłacać np. do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Pierwotnie koszty reformy emerytalnej, wynoszące średnio 14 mld zł rocznie, miały być częściowo pokrywane z wpływów, jakie daje prywatyzacja. Bracia Kaczyńscy prywatyzację jednak wstrzymali, w 2005 r. dała ona 3 mld zł, a w roku ubiegłym już tylko 600 mln. Emerytury zaś wypłacać trzeba.
Państwo mające duży deficyt musi więcej pożyczać, wystawiając nowe obligacje skarbowe. Może to kiedyś zagrozić jego stabilności finansowej – ale w Polsce, której gospodarka tak dobrze się rozwija, nie ma nawet cienia podobnego zagrożenia i nie było go zresztą nigdy, nawet w czasach największych dziur budżetowych. Zresztą prawie każde państwo Unii miało lub ma deficyt budżetowy przekraczający wspomniane 3% PKB. Niemcy, Francuzi, Grecy czy Węgrzy – obywatele wszystkich tych państw mających wyższy deficyt od Polski – mogą nam tylko zazdrościć stabilizacji finansów publicznych. I kilka miliardów złotych na podwyżki płac nie miałoby tu najmniejszego znaczenia. Pytanie więc, czy nasze państwo powinno być bardziej papieskie od papieża, zwalczając umiarkowany deficyt bardziej, niż to potrzebne, czy, jak zrobiłyby wszystkie państwa troszczące się o dobro swych obywateli, powinno kierować zaoszczędzone środki na podwyżki płac.
Andrzej Dryszel