Świat"Gdyby nie Polska, to z całą rodziną umarłabym z głodu"

"Gdyby nie Polska, to z całą rodziną umarłabym z głodu"

Bojąc się reform i niepopularnych posunięć, władze w Mińsku wybrały pozycję strusia, który chowa głowę w piasek. Wstrzymały wszelką interwencję na rynku walutowym i... proszą Moskwę o kolejny kredyt – 3 miliardy dolarów. Zdaniem ekspertów nie będzie to miało znaczącego wpływu na sytuację - pisze w felietonie Aleh Barcewicz o klęsce gospodarczej na Białorusi.

Białoruś stoi w obliczu klęski gospodarczej. Według oficjalnych danych już ponad pół miliona ludzi na Białorusi zostało tymczasowo odsuniętych od pracy. Powodem jest najpoważniejszy od lat kryzys gospodarczy. Drastycznie brakuje pieniędzy, rosną koszty, a rynek jest martwy. Władze zabroniły mediom mówić o kryzysie. Białorusini już od ponad miesiąca nocują przy kantorach. Próbują zabezpieczyć swoje nikłe oszczędności, w oczekiwaniu na rychły upadek rodzimego rubla. Do kantoru stoją w kolejce wiele dni, dyżurują w nocy. Ludzie są zrozpaczeni.

Wyobraźmy sobie sytuację, że w Polsce nagle zniknęły niemal wszystkie obce waluty. Nie możemy spłacić kredytu walutowego, nie możemy wyjechać za granicę na wczasy, mając własną firmę, nie możemy kupić importowanych towarów lub surowców. Tak właśnie wygląda teraz sytuacja w sąsiedniej Białorusi.

Polowanie na dolary

Punkt wymiany walut na jednym z osiedli Mińska. W kolejce około 380 osób. Okoliczni mieszkańcy odhaczają się na liście dwa razy dziennie i dyżurują w nocy, żeby ktoś nie utworzył alternatywnej kolejki.

- Jestem 190 – mówi starsza pani. – Stoję już od dziesięciu dni, kolejka idzie bardzo wolno! Kiedy zapisałam się na listę, obsługiwano koło 10 osób dziennie – a teraz tylko 4. A wczoraj sprzedano dolary tylko jednej osobie – rozpacza kobieta.

W wielu miastach przy kantorach sporadycznie dochodzi do bójek, co oficjalnie przyznało białoruskie MSW. Powstał czarny rynek walutowy i cinkciarze, od których dolary i euro można kupić bez problemu, tylko że prawie dwa razy drożej. Większość woli odstać w kolejce, mając do tego motywację.

– Muszę zapłacić za mieszkanie – mówi jeden student. – Właścicielka nie chce słyszeć o rublach, lub oblicza je po takim szalonym kursie, że nie mam innego wyboru – skarży się chłopak. – Pożyczyłam pieniądze w białoruskich rublach – opowiada inna kobieta – a teraz muszę oddać w dolarach. Bo komu te nasze ruble dziś potrzebne? – rzuca retorycznie.

Pieluchy po 130 tysięcy

Kryzys finansowy ma wpływ na wszystkie dziedziny gospodarki. Najbardziej cierpią białoruscy importerzy, którzy po prostu nie mają pieniędzy na to, żeby sprowadzać do kraju surowce i towary zza granicy. Biorąc pod uwagę to, że Białoruś jest krajem, w którym import przewyższa eksport o 1,5 miliarda, sytuacja jest dramatyczna.

Paraliż na rynku walut już odbił się brakiem towarów lub szybowaniem w górę cen – przede wszystkim towarów i produktów, pochodzących z importu, takich jak: kaszy, oleju, owoców, kawy, chemii gospodarczej czy artykułów higienicznych. Ceny niektórych z nich w ciągu ostatnich tygodni zmieniały się kilkakrotnie.

- W zeszłym tygodniu w całym mieście zniknęły Pampersy – opowiada mi Lawinia, która wychowuje półtoraroczne dziecko. – Nie było ich koło tygodnia. Potem znowu się pojawiły, ale kosztują już w sklepie 130 tysięcy za paczkę! – mówi sfrustrowana dziewczyna. W przeliczeniu na złotówki, nowa cena wynosi koło 130 zł. Poprzednio za opakowanie płaciła koło 73.

Ukryte bezrobocie

Nie widząc innego wyjścia, wielu właścicieli po prostu zamknęło swoje sklepy. Z powodu braku waluty na surowce wstrzymują pracę również przedsiębiorstwa. Według oficjalnej statystyki, w czasie dwóch miesięcy bezterminowe zwolnienia w całym kraju dostało ponad 600 000 osób. Ogółem sąsiednią Białoruś zamieszkuje 9,5 mln., z czego 4,5 mln. pracuje.

Główną przyczyną obecnego kryzysu jest ogromne zewnętrzne zadłużenie Białorusi – ponad 8 miliardów dolarów długu na państwowym rachunku bieżących operacji finansowych. W końcu stałe życie na kredyt dało się we znaki. – Jak zazwyczaj żyje przeciętna rodzina, kiedy brakuje pieniędzy? Idzie i pożycza od sąsiadów – obrazuje sytuację ekonomista Leanid Złotnikau. – Za jakiś czas znowu idą do sąsiada, potem znowu... Przy tym nie mają pieniędzy nawet żeby oddać pożyczone poprzednio – dodaje ekspert. W końcu sąsiad mówi „nie!”.

Strusia polityka

Bojąc się reform i niepopularnych posunięć, władze w Mińsku wybrały pozycję strusia, który chowa głowę w piasek. Wstrzymały wszelką interwencję na rynku walutowym i... proszą Moskwę o kolejny kredyt – 3 miliardy dolarów. Zdaniem ekspertów nie będzie to miało znaczącego wpływu na sytuację.

- Sądzę, że importerom starczy zapasów gdzieś do końca maja. Kiedy się skończą, gospodarka zatrzyma się całkowicie – uważa analityk finansowy Siarhiej Czały. – Nie ma już żadnej różnicy, czy da nam Rosja kredyt, czy nie da. Może to tylko nieznacznie opóźnić proces stagnacji – reasumuje ekspert.

"Gdyby nie Polska...”

W obawie przed poruszeniem społecznym rząd na specjalnej naradzie w zeszłym tygodniu zabronił mediom państwowym mówić o kryzysie walutowym oraz braku towarów i wzroście kosztów. Jednak trudno schować to, z czym każdy ma styczność na co dzień.

Mieszkająca w Grodnie, tuż przy granicy z Polską, Iryna wyrobiła sobie wizę i jeździ na zakupy do Białegostoku. Kupuje deficytowe artykuły również dla rodziny i znajomych. – Kto jest winny tej sytuacji, jak sądzisz? Łukaszenka mówi, że ludzie, którzy wykupili wszystkie dolary i euro, pustosząc zasoby walutowe państwa – pytam podchwytliwie Irynę. – Gdyby ludzie nie wyczuwali ku czemu to zmierza, nie wpadali by w panikę – odpowiada. – Wróciły lata 90. Boję się zaglądać do naszych sklepów – ciągnie Iryna. – Gdyby nie Polska, to chyba wraz z całą rodziną umarłabym z głodu! – nieoczekiwanie kończy naszą rozmowę młoda kobieta.

Aleh Barcewicz dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (392)