Gdy twój sąsiad jest bandytą
W Łodzi trwa seria brutalnych napadów uczestników alkoholowych libacji na niewinnych sąsiadów. W ubiegłą niedzielę balangowicze w odwecie za zawiadomienie policji skatowali 60-letniego Jana Stępniaka, mieszkańca kamienicy przy al. 1 Maja.
Z kolei w innej części miasta, w domu przy ul. Grabowej, trzech mężczyzn ciężko pobiło 29-letnią Annę (imię zmienione) i jej męża. Kopali i okładali ich pięściami na oczach trójki małych dzieci. Pijanych bandziorów rozjuszyła uwaga, żeby nie wymiotowali przez okno i przestali wrzeszczeć.
Zabij tę sukę!
Obficie podlewana wódką zabawa w mieszkaniu na II piętrze trwała od godziny. Anna z mężem, od półtora roku nękani częstymi libacjami urządzanymi przez „Bolka”, sąsiada z góry, i tym razem postanowili jakoś wytrzymać głośną muzykę i dzikie okrzyki. Ale gdy zobaczyli rozbryzgujące się o parapet wymiociny, postraszyli balangowiczów policją. Kilka minut później rozleciał się zamek w drzwiach do korytarza. Jak spod ziemi wyrosło trzech rozwścieczonych napastników. Pierwsze ciosy spadły na męża Anny. Gdy upadł bez przytomności, „Bolek” wyciągnął za włosy kobietę z mieszkania i zaczął dusić. Próbowała oswobodzić się z jego łap, więc kopnął ją w brzuch i uderzył w twarz. Przy akompaniamencie pozostałych napastników: „Bolek, zabij tę sukę!”, egzekucja przeniosła się na podwórko. Tłukli głową Anny o bramę i znów bili jej męża, który ocknął się po nokaucie i przybiegł na ratunek. Krew pewno lałaby się jeszcze długo, gdyby oprawców nie spłoszyły krzyki przerażonych lokatorów.
Do ciężko poturbowanych małżonków wezwano pogotowie. Około 21.30 nadjechała policja. Pijani bandyci umknęli, ale skierowani do akcji dzielnicowy w stopniu młodszego aspiranta i technik kryminalny podejrzewali, że znany z przestępczej przeszłości „Bolek” zaszył się we własnym mieszkaniu. Kiedy na ich wezwanie nie otwierał, użyli podstępu. Tupiąc zeszli po schodach piętro niżej. Osaczony postanowił wymknąć się na zewnątrz. Uchylił drzwi, żeby sprawdzić drogę ucieczki, był jednak wolniejszy od policjantów, którzy wbiegli na górę i pod groźbą użycia broni obezwładnili bandytę. „Bolek” na przesłuchaniu grał początkowo twardziela, ale wydobyto z niego dość informacji, żeby wytypować pozostałych sprawców.
Gdyby nie odjechali...
Anna i jej mąż powoli wracają do zdrowia. Rany zagoją się, ustąpi fizyczny ból. Ale pozostanie chwytający za gardło strach przed każdym cuchnącym alkoholem obwiesiem, na którego natkną się w promieniu kilkudziesięciu metrów od domu.
Dwa dni wcześniej niemal w identycznych okolicznościach doszło do jeszcze większej tragedii. Ze zgrozą informował o niej „Express Ilustrowany”, a także prasa ogólnopolska, radio i telewizja.
Też była libacja, reprymenda sąsiadów, a potem dziki atak na nich za to, że ośmielili się wezwać policję. Ofiara – 60-letni Jan Stępniak ma uszkodzoną czaszkę i mózg, przeszedł operację usunięcia krwiaka. Jest częściowo sparaliżowany i podłączony do respiratora. O utrzymanie go przy życiu walczą lekarze Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu.
– Gdyby wezwana za pierwszym razem policja nie odjechała, Janek by tu siedział z nami, a nie zmagał się ze śmiercią... – płacze jego żona Zbysława.
Dramat rozpoczął się w nocy z soboty na niedzielę. W mieszkaniu na IV piętrze kamienicy przy al. 1 Maja trwała balanga, w której uczestniczyli bracia W., ich kolega A. i dwie dziewczyny. Przed północą biesiadnicy rozkręcili się na dobre. Jan Stępniak nie mógł dłużej zdzierżyć. Jest ochroniarzem, na 7.00 szedł do pracy, więc zadzwonił po radiowóz. Policjanci przyjechali, popukali i... odjechali. Odwet był natychmiastowy.
– Jak policja zniknęła, oni zaczęli walić nogami w podłogę, aż sufit u nas drżał – wspomina ciągle wystraszona Zbysława Stępniak. – Otworzyłam połówkę okna i krzyknęłam: – Uspokójcie się do cholery!
– Sp... ty k... bo cię zabiję – zagroził któryś z nich w odpowiedzi. I zaczęli rzucać na ulicę butelki. Wyglądam, a tam jeden z nich rozbija szyby w naszym samochodzie. Mąż zerwał się z łóżka, krzyknął: „Dzwoń po policję!”, złapał pistolet gazowy i w piżamie wybiegł z domu. Zaraz za nim dwóch jeszcze pobiegło. No i potem stało się to najstraszniejsze... – szlocha.
– Dziadka mi prawie zabili – rozpacza wnuczka Stępniaków. – Odciski adidasów ma na twarzy, takie straszne, czerwone. Oni mu głowę butami miażdżyli. Rano leżały w tym miejscu kości. Lekarz mi powiedział, że jeśli dziadek przeżyje, już nigdy nie będzie taki, jak był. Może nawet własnej żony nie pozna...
Zbysława Stępniak zanotowała na kartce lapidarny opis urazów głowy: „Szczelina w kości ciemieniowo-czołowej, prawa strona” – czyta przez łzy.
Bili, żeby zabić
Zbysława Stępniak twierdzi, że mieszkanka ul. Legionów spod numeru 69, która widząc jak katują człowieka pierwsza zadzwoniła po policję, boi się zeznawać. Ruszyła więc wczoraj na poszukiwania innych świadków:
– Dotarłam do małżeństwa, które ze szczegółami opowiedziało mi, jak było. Mówili, że dwóch kopało męża jak piłkę, a trzeci stał za budką z jakąś dziewczyną i patrzył. Zerwali z Janka piżamę i gołego na szynach tłukli tak, żeby zabić. Potem wycelowali w niego pistolet gazowy i strzelili w głowę albo tuż obok.
Po co nam taka policja?
Po napaści na Jana Stępniaka w kamienicy przy al. 1 Maja snuje się lęk i zwątpienie w stróży porządku i prawa. – Te łobuzy, co przesiadują przez pół dnia na półpiętrze, kiedyś nas wszystkich pozabijają – skarży się jedna z sąsiadek Stępniaków. – Piją na schodach, ćpają. Jak zadzwoniłam pod 997, żeby przyjeżdżali, bo właśnie odchodzą tu narkotyki, to mnie jakaś pani zapytała, skąd ta pewność. A tu ciągle czuć zapach jakby waniliowego cukru. I znikąd pomocy! Dwadzieścia lat temu to ja wiedziałam, kto jest dzielnicowym, a teraz nie mam pojęcia, jak on wygląda! Gdy już przyjedzie policja czy straż miejska, to postoją pod drzewkiem i tyle ich widać. Więc ja się pytam: po co komu taka policja i straż?
Zbysława Stępniak już wie, jak wygląda dzielnicowy. – Przychodzi do mnie codziennie, pyta o męża – mówi z nutką wdzięczności. – On jest oddelegowany do mnie, żebym czuła się bezpieczniej.
Ale gdy dzielnicowy odchodzi, na półpiętrze rozsiada się okoliczna łobuzeria. Jest 13.10. Kilkunastu chłopaków, niektórzy z plecakami, rozpija butelkę. Już pustą jeden z nich demonstracyjnie roztrzaskuje o skrzynkę na listy przed nosem wchodzącego na klatkę mężczyzny. Plują mu pod nogi. Są „u siebie”, a stróże prawa daleko.
– Bo jest nas za mało, jak na takie wielkie miasto i na taką zgraję bandziorów, złodziei i chuliganów – tłumaczy policjant z sekcji zabezpieczenia miasta. Jeśli tak jest, jak mówi policjant, ludziom pozostaje tylko zakładać kraty i żyć za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
– Niestety, nadeszły takie czasy, że trzeba odgradzać się od świata – tak widzi stan bezpieczeństwa w Łodzi sędziwa pani Teresa, mieszkanka bloku przy ul. Rajskiej 13.
Bogdan Mazurek