Gdy sędzia zbłądzi
Rząd nie ufa obywatelowi i wciąż zaostrza prawo. Gdyby tyle samo energii wkładał w uczynienie wymiaru sprawiedliwości naprawdę sprawiedliwym, Polak, zamiast bać się państwa, miałby szansę zacząć je szanować.
21.06.2007 | aktual.: 28.06.2007 13:25
Oceniam, że w Polsce skazuje się rocznie około dwóch tysięcy niewinnych osób – mówi profesor Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Część tych wyroków jest uchylana przez sądy apelacyjne, ale wcześniej 250–350 osób odsiedzi swoje w areszcie.
Z reguły ponad rok
Ale co z tego, że te osoby zostaną uniewinnione? W świat poszła wiadomość, że X miał kłopoty z prawem. Stracił wiarygodność, opinię, często status życiowy. Odwracają się od niego znajomi, przyjaciele. To straty nie do odrobienia.
Liczbę pomyłek sądowych można obliczyć. Trudniej określić liczbę zaniedbań ze strony policji, prokuratury i sądów. A głównie ograniczeniu tych zaniedbań powinna być poświęcona debata o problemach wymiaru sprawiedliwości. Zwłaszcza że właśnie rozpoczęto zmiany w kodeksie cywilnym i kodeksie karnym.
Na razie nie trzeba przekopywać akt, by natknąć się na przypadki lenistwa lub zwykłej złośliwości sądu. Wystarczy przyjrzeć się kilku znanym lub wstrząsającym sprawom.
Wątpliwości rozstrzygane na niekorzyść oskarżonego
Początki tej historii sięgają lat 90. We Wrocławiu znaleziono wówczas martwą dziennikarkę telewizyjną w ósmym miesiącu ciąży w wynajmowanym przez nią mieszkaniu, w wannie pełnej wody.
Przysłana na miejsce ekipa policyjna zajmowała się zwykle przestępczością nieletnich, więc w postępowaniu wyjaśniającym przyczyny morderstwa udało się jej popełnić maksymalną liczbę błędów. Rozpoczęli od spuszczenia wody z wanny, potem było już tylko gorzej. Zaginęła próbka osadu z wanny, zaginęły zdjęcia z miejsca zbrodni, a na miejscu zabezpieczono zaledwie pięć lub sześć śladów linii papilarnych. To tyle co nic.
Od pierwszej chwili jedynym podejrzanym był S. – ojciec dziecka, wzięty realizator telewizyjny, żonaty. W pracy S. nie był lubiany. Budził zawiść, świetnie zarabiał, "neurotyk traktujący ludzi instrumentalnie". Dziewczynie obiecywał, że się rozwiedzie.
Mecenas Andrzej Malicki, który w procesie był oskarżycielem posiłkowym rodziców dziennikarki, ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku. A przecież rzadko się zdarza, aby prokurator żądał mniejszej kary (15 lat więzienia za podwójne morderstwo), niż zasądził sąd (25 lat). Mecenas czuje się tak dobrze, że był konsultantem inspirowanego tą sprawą filmu "Bezmiar sprawiedliwości" Wiesława Saniewskiego. Sąd mimo braku dowodów bezpośrednich i rozlicznych wątpliwości rozstrzygał też kuriozalnie, bo na niekorzyść oskarżonego. W aktach sprawy nie ma dowodu na to, że S. nie zabił, ale też brak dowodów, które wskazywałyby na jego bezsporną winę. Dlaczego więc sąd uznał go za winnego? "Tylko on miał motyw" – oceniał w uzasadnieniu wierzący w swą nieomylność sąd, choć dlaczego takiego motywu nie mogliby mieć na przykład żona S. lub były mąż zamordowanej?
Gdy S. odsiadywał karę, do prokuratury, sądu i policji wpłynęły listy od anonima, który przyznał się do zbrodni. Zdobył klucze do mieszkania, udając, że interesuje go wynajem lokalu. Dziewczynę widział, podobała się mu. Miał ochotę "tylko" na gwałt, wyszło inaczej. Pisze, bo ma wyrzuty sumienia, że niewinny facet siedzi przez niego. Poza tym wyjeżdża za granicę i wie, że go nie złapią.
Listy, w których roiło się od błędów ortograficznych, nie zostały uznane za wątek godny podjęcia. Sprawdzono tylko nadawcę, ale nazwisko i adres, jakżeby inaczej, okazały się fałszywe.
Bez końca można sobie zadawać pytanie, dlaczego w tej sprawie sąd nie rozstrzygnął wątpliwości na korzyść oskarżonego, jak nakazuje jedna z podstawowych zasad prawnych.
Po ponad 12 latach odbywania kary przez S. prezydent Kwaśniewski zastosował wobec niego prawo łaski. W jego sprawie do ówczesnego prezydenta napisał Marek Edelmann, który znał rodzinę S. Mężczyzna wyjechał z Wrocławia, wrócił do zawodu, pracuje w Warszawie. Był ostatnią odwzajemnioną miłością Darii Trafankowskiej, aktorki przedwcześnie zmarłej na raka.
S. zapowiedział, że do końca będzie walczył o udowodnienie niewinności. Niedawno zwrócił się o pomoc do Rzecznika Praw Obywatelskich. Opieszałość
Wieczorem 16 grudnia 1997 roku Anna Jaźwińska zamykała elegancki butik przy warszawskim Nowym Świecie. Przyjechał po nią mąż Daniel, w domu Anna zostawiła pod opieką siostry kilkunastomiesięczną córeczkę. W sklepie kobieta zobaczyła nagle obok siebie Beatę Kamińską, sprzedawczynię zwolnioną tydzień wcześniej za kradzież. Beata wycelowała w Annę broń, potem zapadła w ciemność.
Po wybudzeniu z narkozy Jaźwińska powiedziała do lekarki i pilnujących ją policjantów: "Strzelała Beata Kamińska". Oświadczenie to konsekwentnie podtrzymywała we wszystkich zeznaniach, gdy biegli sprawdzali jej prawdomówność, poddawali ją testom i badaniom.
Cudem przeżyła – ranną po północy znalazła siostra. Mąż zginął na miejscu, ją przed wykrwawieniem się uratowała zimna podłoga. Miała rozerwany płat tarczycy (kula weszła w szyję w okolicach krtani), przestrzelony obojczyk, połamane korony zębów, krwotok wewnętrzny i zewnętrzny. Była w agonii, kiedy wieziono ją na salę operacyjną. Blizny, zdrętwiałe palce i zawiązaną na supeł żyłę ma do dziś. Broń była dużego kalibru – osiem milimetrów, strzały oddano z odległości dwóch–trzech kroków.
Proces trwał dziewięć lat z okładem i zakończył się 27 lutego tego roku wyrokiem 25 lat pozbawienia wolności dla Beaty K.
Dlaczego procedura trwała tak potwornie długo? Pewnie dlatego, że takie pojęcie jak "sprawność postępowania" to w polskim sądownictwie pojęcie wyłącznie teoretyczne. Wszystko trwa tyle, ile ma trwać, zgodnie z zasadą: lepiej później niż wcześniej.
Na nierychłość sprawiedliwości nakładają się ludzkie pomyłki. Tu zaczęło się od błędnej decyzji prokuratora Pawła K. (dziś w IPN), przez którą do sprawy nie można było włączyć zeznań konkubenta Beaty Piotra N. i jego rodziców.
W zeznaniach tych cała trójka dawała początkowo Beacie alibi – twierdzili, że wieczór, kiedy doszło do napadu, spędzili razem, jedząc z Beatą żurek z torebki na kolację. W dniu zbrodni, tuż przed 22, Piotr i Beata wpadli do kwiaciarni Tuberoza i odstawili mały show, składając oryginalne zamówienie (kokardki na choinkę), by ich zapamiętano. Gdy podczas przesłuchania N. dowiedział się od policjanta o brutalnych okolicznościach morderstwa, wyraźnie się przestraszył.
"Raz zabiła, to i drugi może" – łkał, aż policjant musiał go pocieszać. W końcu zeznał, że Beata przyznała mu się do popełnienia zbrodni. Jego rodzice zaczęli się więc plątać w zeznaniach: "Jedli u nas, ale nie pamiętamy, którego dnia".
Anna Jaźwińska nie tylko straciła męża i ojca swego jedynego dziecka, nie tylko cudem uszła z życiem. Straciła dziewięć lat życia, by dojść sprawiedliwości. Na każdej rozprawie na nowo odżywały okoliczności tamtej tragedii. Wyrok uniewinniający Beatę K., apelacja, wyrok, znów apelacja, wyrok skazujący, apelacja podtrzymująca, kasacja. Aż trudno jej uwierzyć, że to koniec gehenny. Obecnie przeciwko Piotrowi N. i jego rodzicom toczy się proces o mataczenie. Sędzia pokazuje język
Dwupiętrowy dom w sercu Krakowa wybudował w 1938 roku dziadek Andrzeja K. W latach 90. wnuk – inżynier budowlany – nadbudował piętro, a w nim mieszkanie o powierzchni około 140 metrów kwadratowych. Miał wszelkie zezwolenia. Trzy lata później kuzynka Andrzeja K. sprzedała parter rodzinie młodego filozofa R., zanim K. wpisał nadbudowę do księgi wieczystej.
Filozof uznał, że skoro ma mieszkanie, to jest też współwłaścicielem domu. I że może rościć pretensje do nadbudowy. Odmówił zgody na wpis notarialny i sprowadził rodziców z prowincji, by teatr rodzinnych pyskówek miał więcej czynnych aktorów.
W małżeństwie państwa K. już wtedy nie działo się najlepiej, bo która kobieta wytrzyma z facetem mówiącym tylko o jednym? Nawet jeśli dzięki niemu jeździ się saabem, a w garażu stoją dwa nowiutkie audi. Andrzej K. po trzech latach od zgłoszenia do sądu doczekał się wpisu do księgi wieczystej. Filozof odwołał się do wyższej instancji.
Żona inżyniera jest sędzią, a teściowa adwokatem. On znał koleżanki żony, w tym sędzię Hannę B. Kiedyś zawiesił jej półki w gabinecie, częstował ciastkami i likierem Bayleys przywożonym z Niemiec, gdzie miał firmę budowlaną.
Na dzień przed rozprawą w sądzie drugiej instancji Andrzej K. wpadł do pracy do żony i natknął się na korytarzu na sędzię B., która "pokazała mu język".
Dzień później B. wydała niekorzystny wyrok – anulowała wpis nadbudowanego mieszkania do ksiąg wieczystych, co musiało być wstępem do kolejnej domowej wojny.
Wypadki potoczyły się inaczej.
Andrzej K., nigdy wcześniej niekarany nawet mandatem, członek Bractwa Kurkowego, do którego przyjmują ludzi o nienagannej reputacji (dlatego na własne nieszczęście miał w domu broń), wyjechał z sądu i – jak twierdzi – film mu się urwał. W domu zdjął ze ściany broń i do filozofa, jego żony oraz ojca wystrzelił 22–26 naboi, zabijając obu mężczyzn i ciężko raniąc kobietę (zmarła z innego powodu kilka lat później). Na policję zgłosił się sam.
Pierwsze badanie psychiatryczne Andrzeja K. sporządzono osiem miesięcy od popełnienia przez niego zbrodni. Dwaj krakowscy profesorowie psychiatrii, biegli sądowi, uznali, że inżynier miał wprawdzie ograniczoną poczytalność, ale nie był to "stan silnego wzburzenia". Sprawca otrzymał dożywocie
Niezależny specjalista psychiatrii i biegły sądowy, który zapoznał się z aktami sprawy i badał Andrzeja K., uważa, że informacje od świadków zebrano niedokładnie. Nie wypowie się do prasy, bo nie chce się dostać pod środowiskowy pręgierz: artykuł 52 kodeksu etyki lekarskiej stwierdza, że "lekarz nie powinien wypowiadać niekorzystnej oceny o działalności zawodowej innego lekarza".
W sprawie K. sąd zastanowi się wkrótce nad kasacją wyroku, o którą wniósł inżynier, twierdząc, że w jego procesie popełniono mnóstwo błędów prawnych: nie powołano ani jednego świadka obrony, nie uwzględniono ani jednego wniosku obrony i ani razu nie pozwolono oskarżonemu zabrać głosu.
31 maja tego roku Sąd Najwyższy po wysłuchaniu obrońcy z urzędu Marka Kotarskiego uchylił zaskarżony wyrok w części dotyczącej wymiaru kary. Sprawę przekazał do ponownego rozstrzygnięcia do Sądu Okręgowego w Krakowie, dopatrzywszy się "sprzeczności, niedopowiedzeń, niekonsekwencji".
Andrzej K. z więźnia dożywotniego znów stał się "tymczasowo osadzonym".
Jest jednak w więzieniu, odeszła od niego żona, hipotekę domu obciążają kwoty na rzecz pokrzywdzonych. Sędzia Hanna B. dziś ma inne inicjały, bo wyszła za mąż za komornika N., który – zapewne przypadkowo – zajmuje się ściąganiem horrendalnych sum z majątku inżyniera.
Nie wiadomo, dlaczego sędzia wydała tak irracjonalny wyrok. Czy nie lubiła męża koleżanki z pracy? Zazdrościła im jego powodzenia w interesach budowlanych?
Sędziowie mają ogromną władzę. Czy B. vel N. ma świadomość, że sprawiedliwy wyrok w tej prostej sprawie zapobiegłby tragedii?
To nie system, to ludzie
Jak widać, pod określeniem "wymiar sprawiedliwości" kryją się konkretni ludzie, nieidealni, nie lepsi, nie bardziej pracowici lub prawi od zwykłych ludzi. Nawet nie inteligentniejsi. Świadczą o tym nie tylko opisane przykłady, ale wymienione już liczby: 250–350 niesłusznie oskarżonych rocznie.
Co zrobić, by zredukować liczbę pomyłek?
Wystarczą zmiany przeprowadzane krok po kroku. Na przykład aż się prosi, by opracowano w miarę precyzyjny katalog wyłączeń sędziów i sądów. Dziś bowiem zbyt często wychodzi na jaw sieć zależności rodzinno-małżeńsko-towarzyskich w środowiskach prawniczych. Podobno to normalne, uspokajają mnie znajomi prawnicy, gdy kolejne pokolenia krewnych działają w tej samej branży, przechodząc płynnie z sądownictwa do adwokatury i tak dalej.
Kiedy pisałam ten artykuł, usiłowałam zdobyć w Ministerstwie Sprawiedliwości nieco statystyk. To normalny wstęp do pracy dziennikarzy piszących na tematy prawne. Urzędnicy są więc wręcz zobligowani do udzielania im pomocy.
Wydzwaniałam ponad miesiąc do Wydziału Informacji Ministerstwa Sprawiedliwości. Pozornie starano mi się pomóc, ale tak naprawdę mnie zwodzono ("jutro"). Potem traktowano jak namolną muchę, by w końcu w ogóle nie odbierać telefonów. Dopiero po miesiącu zrozumiałam, że musi tak się dziać za przyzwoleniem zwierzchników, bo czegoś takiego nigdy przedtem w tym resorcie nie było. Może więc szkoda tych czterech etatów na zabawę w kotka i myszkę za państwowe pieniądze i kosztem obywateli? Zabawę w ministerstwie, zabawę podczas śledztw i w końcu – w salach sądowych.
Liliana Śnieg-Czaplewska