Gdy jedzie z nami pilot
To jest lot. Na trasie liczącej 6 tys. kilometrów. I to nie dlatego, że jadą z nimi dwaj piloci boeingów. Rajdowcy „lecą” na Wschód na swoich hondach, suzuki, yamahach, kawasaki z biało-czerwonymi chorągiewkami i napisem na kamizelkach: „Kocham Polskę i ty ją kochaj”.
Te chorągiewki brudzą się w miarę przybywających kilometrów VIII Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyń-skiego. A w kolejnych odwiedzanych krajach dochodzą nowe – litewska, białoruska, rosyjska, ukraińska. – Nie róbcie mi zdjęcia, bo mama czyta „Gościa” i zobaczy, jaki mam brudny motocykl – śmieje się Zbyszek Karcz z Niska, jadący na Hondzie Goldwingu, trzeci raz na rajdzie. To jeden z większych motocykli, waży 440 kg plus 80 kg bagażu. Rozmawiamy przez CB radio. Nasz fotoreporter Romek, który też jeździ na motocyklu, przezornie do redakcyjnego opla wziął też ten sprzęt, który teraz się przydaje. Towarzyszymy rajdowi na trasie. Dziś pokonujemy odcinek 422 km z Katynia do Tweru. Średnia prędkość 100 km na godzinę, jazda w podgrupach, żeby nie robić na drodze korków, rozsądne odstępy, zero brawury. A jednak prawie na początku rajdu zdarzył się śmiertelny wypadek. Pierwszy w jego ośmioletniej historii. Pod Wilnem zginął Cezary Ryszard Pobikrowski. W godzinę jego pogrzebu w kraju zatrzymujemy się na
parkingu wśród rosyjskich pól i ks. Marek Doszko z Siennicy ( czwarty raz na rajdzie), nazywany przez motocyklistów ich kapelanem, odprawia Mszę św. za duszę zmarłego. Rajdowcy na dwóch motocyklach opierają tylną półkę z naszego samochodu, która zamienia się w ołtarz. Choć okolica niezamieszkana, natychmiast zjawia się stara łada ze specjalnymi służbami, które szczegółowo wypytują, skąd to religijne zgrupowanie.– I batiuszka też na motorze? – nie dowierzają.
Zabawki i znicze
Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński wymyślił Wiktor Węgrzyn, dziś mieszkający między Warszawą i Chicago. W latach 70. wyemigrował do Stanów i w Chicago założył warsztat samochodowy. Potem zamknął go i wrócił do pasji z młodości, czyli jazdy na motorze. Kiedy miał 6 lat, pierwszy raz usłyszał o pogromie polskich oficerów w Katyniu, Miednoje, Ostaszkowie i Kozielsku. Ale w szkole nikt o tym nie mówił. Dopiero w Stanach poznał polskich oficerów II wojny światowej, którzy uciekli z niewoli niemieckiej na Zachód. Bez ograniczeń opowiadali mu o Katyniu, wspólnie czcili rocznicę sowieckiej zbrodni. Po powrocie do kraju postanowił uczcić pamięć pomordowanych na Wschodzie.
Opowiedział o tym ks. Zdzisławowi Peszkowskiemu. Zdradził mu też, że lubi jeździć na motocyklu. „Zbierz ludzi i pojedźcie na motocyklach do Katynia” – podsumował ksiądz. Węgrzynowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dał ogłoszenie do branżowej prasy, rozpuścił wieści wśród znajomych. Na rajd zamierzał zabrać zabawki, książki dla dzieci z polskich rodzin i odwiedzanych po drodze sierocińców, ale przede wszystkim znicze, wieńce i pochodnie, które uczestnicy mieli zapalać w miejscach mordu na polskich oficerach i inteligencji na Wschodzie. „Chcesz jechać z taką hołotą, czyś ty zwariował?” – stukali się w głowę jego znajomi i politycy, kiedy opowiadał o przedsięwzięciu. Ale postawił na motocyklistów i nie pomylił się.
Bikerzy na Uralach
Na pierwszy rajd zgłosiło się 40 chętnych. W tegorocznym bierze udział 93 na 70 motocyklach. – Katyń, Kozielsk znałem z filmów, ale co innego dotknąć tej ziemi, tablic, wszystko w rzeczywistości wygląda inaczej – mówi Zbyszek Karcz. – Czto jeszczio można dla was sdiełać? (Jak mogę jeszcze wam pomóc?) – pyta podczas naszej rozmowy na obozowisku przy cmentarzu katyńskim Ludmiła Władimirowna Azarowa, starsza administratorka Memoriału Katyń. Z roku na rok coraz bardziej zaprzyjaźnia się z przyjeżdżającymi, gości ich, uczestniczy w rajdowej Mszy św. Jej 26-letni syn Aleksiej codziennie przywozi mamę do pracy i zna historię cmentarza katyńskiego. Motocykliści witają i żegnają gospodarzy zbiorowym dźwiękiem klaksonów, jak przystało na zaprzyjaźnionych. – Bo trzeba pamiętać historię, ale też przebaczać i przyjaźnić się z dawnymi wrogami – powtarza Wiktor Węgrzyn. W lesie katyńskim na rajdowców czekają znajomi z poprzednich rajdów rosyjscy bajkerzy. Cały czas obozowiczów pilnuje smoleńska milicja. Ale wieczorem
nawiązują się międzynarodowe kontakty i pani milicjantka zwierza się rajdowcom, że nigdy nie wyjechała za granicę i chciałaby jechać do Polski.
Las bez ptaków
– Kiedy na placu Piłsudskiego w Warszawie zaczynał się nasz rajd, niektórzy żegnający wręczali nam listy z nazwiskami bliskich pomordowanych na Wschodzie, przynosili też kwiaty i lampki z prośbą, żeby je tu zostawić – opowiada Andrzej Sobociński z Warszawy, po raz piąty na rajdzie. Razem z rajdowcami rozbijamy namioty na małej polance w 100-hektarowym lesie katyńskim. Kilkaset metrów dalej zaczyna się teren otwartego w 2000 r. pierwszego międzynarodowego pomnika-cmentarza ofiar represji totalitarnych w Rosji. Tam rajdowcy idą zapalać znicze i składać kwiaty. – To wielki, cichy las, do którego chyba nie dolatują ptaki, bo stale panuje tu cisza – mówi Zbyszek Kozłowski. Rzeczywiście, słychać tylko spadające szyszki i wrześniowe świerszcze. Na żeliwnej płycie za ołtarzem i z obu stron skarpy widać wypisane drobnym druczkiem nazwiska, jak na maszynie do pisania jakiegoś enkawudzisty beznamiętnie rejestrującego tamtych skazanych. To tylko wykaz nazwisk, za każdym z nim kryje się nagle przerwane życie, o którym
rajdowcy chcą pamiętać. Wieczorem po uroczystej Mszy św., z udziałem księży katolickich i duchownego prawosławnego, z zapalonymi pochodniami przechodzą przez cmentarz polski i rosyjski. – Tu nie przyjeżdża wielu Polaków, to dla nas duża uroczystość – podkreśla o. Jacek Kuczmik, proboszcz katolicki ze Smoleńska. – Dzięki rajdowi mieszkający tu Polacy i Rosjanie poznają tamtą historię.
Nowy wujek Agnieszki
Andrzej Sobociński odkrył, że za katyńskim ołtarzem rośnie brzoza w kształcie litery V. Jego ojciec Władysław z Batalionu Wolnych Strzelców w 1939 r. został internowany w Hrubieszowie, a potem przeniesiony pod Lwów. Tam przez 18 tygodni razem z 3 tys. mężczyzn był internowany w kościele bez dachu. Jemu, 19-latkowi, udało się uciec. – Oni gdzieś tu spoczywają – wzrusza się. – Ojciec kazał mi spłacić dług ich pamięci. Zawsze też marzyłem, żeby jechać do Moskwy, pokonać te 1216 km – uśmiecha się. Tegoroczna trasa wiedzie przez Wilno, Miory, Orszę (na Białorusi rajdowcy ufundowali odsłonięty w tym roku pomnik Jana Pawła II), Katyń, Miednoje, Moskwę, Kozielsk, Orel, Kijów, Berdyczów, Brahiłow, Bar, Kamieniec Podolski, Jazłowiec, Buchacz, Kołodno i Lwów.
Agnieszka Gajda, kosmetyczka z Brzeszcz pod Oświęcimiem, wybrała się z mężem Mirkiem pierwszy raz. Chciała pojechać śladami swoich dziadków, pochodzących z Białorusi. – Kiedy komandor zaczął nas przedstawiać i usłyszałam nazwisko Antoni Okulicz z Wilna od razu wiedziałam, że znalazłam rodzinę od strony mamy – opowiada przejęta. – Teraz mam nowego wujka i jestem szczęśliwa.
Kosmonauci z czarnego pola
O 5 rano w sobotę zwijamy obozowisko w lesie katyńskim. Ci, którzy uwinęli się szybciej, wyjeżdżają na motocyklach czekających przy namiotach. Niektórzy grzęzną w błocie po wczorajszym deszczu, ale zaraz koledzy biegną im pomóc się wykopać. W blasku reflektorów migają ich kaski i widać potężne, poszerzone przez kombinezony sylwetki jak u kosmonautów. Kiedy jadą grupą 70 motocykli, aż faluje powietrze i wydaje się, że na tych swoich mało bezpiecznych dwukołowcach to oni są królami szos. Takie stado motocykli robi wrażenie. W Smoleńsku przy trasie, którą kierują się do „Wisienki”, domu dla przewlekle chorych dzieci, stają grupy przechodniów i im machają. A na miejscu chore dzieciaki są uszczęśliwione przejażdżkami na motocyklach z Polski. Kiedy sama wsiadam jako „plecak” na BMW Andrzeja Sobocińskiego, czuję, jaka to frajda w takim pędzie wymijać samochody i tramwaje. Tadeusza Hardta z Gdańska, pilota boeingów, na rajd wciągnął kolega z pracy. Loty na dalekich dystansach go wyczerpują. – Motocykl to dla mnie
relaks. Po paru dniach jazdy czuję się świetnie, dobrze sypiam – mówi. Zwykle lata 10–11 tys. metrów nad ziemią. Podczas rajdu nie dzieli go od niej ani milimetr, a przecież czuje, jaki to odlot.
Barbara Gruszka-Zych