ŚwiatFrancuzi na barykadach

Francuzi na barykadach

Francja nigdy nie jest gotowa na reformy, ale zawsze na rewolucję - mówi się nad Sekwaną. Gdy Nicolas Sarkozy obiecywał zmiany, obywatele wybrali go na prezydenta. Kiedy zaczął je wprowadzać, wyszli na ulice.

10.12.2007 10:10

Listopad we Francji był gorący. Wrzało od początku miesiąca, ale ostatnie dni wręcz buchnęły płomieniem. Zresztą po co te metafory – butelki z benzyną rzucane przez imigrantów w podparyskim Villiers-le Bel paliły się naprawdę. Od nich zajęły się policyjne samochody, a potem sklepy, punkty usługowe i biblioteka publiczna. A nocami na ulicach rozgrywała się regularna bitwa. Po jednej stronie stali policjanci z przezroczystymi tarczami i kaskami lśniącymi czernią, po drugiej – miotający kamienie i butelki z benzyną młodzi mieszkańcy przedmieść. Głównie imigranci. Wreszcie ze strony tłumu padły strzały w kierunku policji. 130 funkcjonariuszy zostało rannych. 40 zadymiarzy trafiło do aresztu.

Taki scenariusz Francja poznała już dwa lata temu. W listopadzie 2005 roku spłonęły tysiące aut, a straty zdemolowanych szkół i urzędów szacowano na miliony euro. Podobnie jak wtedy impulsem, który dziś rozjuszył podmiejskie blokowiska, była śmierć dwóch młodych mieszkańców przedmieść. Tak jak wtedy ofiary poniosły ją z rąk policjantów. Dwa lata temu chłopcy z Clichy-sous-Bois, uciekając przed funkcjonariuszami, uderzyli w transformator, który poraził ich prądem. Tym razem dwóch nastolatków na motocyklu wpadło pod koła policyjnego wozu. I podobnie jak wtedy powody wybuchu agresji leżały głębiej niż przyczyny tych dwóch tragedii, a pożar gasił – a może także wzniecił? – Nicolas Sarkozy. Wówczas minister spraw wewnętrznych, dziś prezydent Francji.

Ukryj dziecko imigranta

Resistance – tak Francuzi nazywają ruch oporu skierowany przeciwko polityce imigracyjnej prowadzonej przez administrację głowy swojego państwa. Najbardziej zaangażowani działacze przyjmują pod swoje dachy dzieci cudzoziemców przebywających nad Sekwaną nielegalnie. Tych ostatnich, zwanych we Francji „sans papiers” (bez dokumentów), jest prawie 25 tysięcy. Tymczasem policja dostała od nowej ekipy rządzącej proste wytyczne: deportować. Tropienie „sans papiers” przypomina według aktywistów Resistance łapanki na Żydów w czasach rządów Hitlera, a wśród samych imigrantów spirala strachu nakręca się tak bardzo, że gdy dwa miesiące temu policja zapukała do drzwi mieszkania wynajmowanego przez Chinkę (oczywiście sans papiers) Chulan Liu, ta przerażona wyskoczyła przez okno. Zginęła na miejscu.

Francuskie prawo nie pozwala jednak deportować rodziców bez dzieci. Dlatego przechowanie potomków nielegalnych imigrantów zapewnia im bezpieczeństwo. Kolejne rodziny biorą więc dzieci „sans papiers” pod swoje dachy, a Sarkozy ma następny problem z wprowadzeniem w życie zapowiedzi z kampanii wyborczej. Obietnice zaostrzenia kursu wobec imigrantów zapewniły mu poparcie wielu wyborców prawicy, a nawet części elektoratu skrajnego nacjonalisty Jean Marie Le Pena.

Prezydent przeprowadził już wymóg badań DNA dla osób wjeżdżających do Francji z zamiarem połączenia się z mieszkającymi tam rodzinami (testy mają sprawdzić, czy to „łączenie” nie jest próbą obejścia prawa). Utworzył zapowiadane w kampanii ministerstwo do spraw tożsamości narodowej dla niepoznaki noszące nazwę wydłużoną o człony „imigracji, integracji i wspólnego rozwoju”. A dla francuskich przedmieść, na których jak w soczewce skupiają się problemy owych „imigracji, integracji i wspólnego rozwoju”, planował wprowadzenie (już od stycznia!) „nowego planu Marshalla-”. Wielkiego programu dofinansowania. Tyle że realizacja- przedwyborczych obietnic sprawiła, że nowa „resistance” pojawiła się wcześniej niż nowy Marshall. Barykady zbudowano szybciej, niż ruszyła reforma.

Prawo w rękach ludu

Jako pierwsi pracę przerwali kolejarze. Po wygranych wiosną wyborach parlamentarnych nowy prawicowy rząd oraz nowy prawicowy prezydent chcą im odebrać prawo do wcześniejszych emerytur. Kolejarze dostali je jeszcze w czasach, gdy ich zawód łączył się z zawodem palacza, a rozbuchane przywileje socjalne pracowników sektora publicznego wpędziły państwo w długi sięgające 230 miliardów franków. W dodatku rząd, aby je spłacić, zapowiedział oszczędności w innych gałęziach gospodarki i sektora publicznego. Skutek był nieuchronny: gdy stają pociągi, a chwilę potem autobusy i metro, miasta ogarnia paraliż. A skoro i tak nie można w takiej sytuacji normalnie pracować, do protestu dołączają szybko kolejne grupy społeczne i zawodowe. W czasie kilku listopadowych dni na ulice wyszli studenci, nauczyciele, pocztowcy, pracownicy telekomunikacji, energetyki i urzędów skarbowych. Fala protestów ogarniała miasto za miastem i powoli zaczęła dorównywać tej z 1968 roku. W ruch poszły butelki z benzyną, w Paryżu nie ukazują się
gazety, sondaże dają manifestantom ponad 60 procent społecznego poparcia, a konflikt zaostrza się z tygodnia na tydzień...

Nie, to nie czarny scenariusz aktualnych wydarzeń nad Sekwaną. To francuska jesień z 1995 roku. W maju tego roku do władzy doszedł tandem Jacques Chirac (prezydent) – Alain Juppé (premier), a ich ambitny plan reform miał wyprowadzić przeciążoną administrację państwową na prostą. Nic z tego. Barykady wyrosły szybciej. W połowie grudnia Juppé nieopatrznie zadeklarował, że jeśli na ulice wyjdą dwa miliony osób, ustąpi. Kilka dni później składał już pisemne zobowiązanie, że kolejarze nie stracą przywilejów emerytalnych. Reforma ubezpieczeń społecznych została odłożona na półkę.

Francuzom nie trzeba takich lekcji powtarzać. O tym, jak głęboko w ich kraju zakorzeniona jest kultura strajków, przypomina im każda rocznica zburzenia Bastylii. A po pamiętnym roku 1995 lud decydował na ulicach o losie reform jeszcze trzykrotnie. W 2000 roku strajkujący portowcy, taksówkarze i kierowcy zablokowali plan wprowadzenia dodatkowych koncesji i podatków na paliwo. Pięć lat później nauczyciele wraz ze studentami wymusili odłożenie reformy szkolnictwa. W 2006 roku z kolei upadł program aktywizacji zatrudnienia młodzieży przez zniesienie zakazu zwalniania osób poniżej 26. roku życia, które nie przepracowały dwóch lat. We wszystkich przypadkach po demonstracjach zainteresowanych grup społecznych projekty trafiały (częściowo lub w całości) do kosza. Tak mogło być i tym razem.

Nic dziwnego, że strajki sprzed dwóch tygodni prasa przychylna Sarkozyemu ochrzciła mianem „chwili pani Thatcher”. Brytyjska Żelazna Dama swoje reformy w latach 80. mogła wprowadzać między innymi dlatego, że na początku dekady nie ugięła się pod naporem dwustutysięcznych protestów związku zawodowego górników. Z tego powodu kiedy w połowie listopada 2007 roku pierwsi francuscy kolejarze sprzeciwili się zapowiedzi podwyższenia wieku emerytalnego (zamiast pełnych uprawnień emerytalnych po ukończeniu 50. roku życia Sarkozy forsował obowiązek płacenia składki przez 40 lat), było jasne, że dla prezydenta nadchodzi czas próby. Na nic zdały się rzeczowe argumenty, że obecny system kosztuje budżet sześć miliardów euro, a dla przywilejów nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia. Od 1995 roku tej grupy zawodowej nikt tknąć nie śmiał, a skala protestów dobitnie pokazała, że dla Sarkozyego miodowe powyborcze miesiące właśnie się skończyły.

Reformator z wyboru

Wiosna tego roku jeszcze należała do niego. Były minister spraw wewnętrznych nie tylko pokonał w wyborach prezydenckich piękną socjalistyczną konkurentkę Ségolene Royal, ale także na fali triumfu poprowadził do wiktorii własną partię – Unię na rzecz Ruchu Ludowego (UMP). Kampania wyborcza była zacięta. Na szczyty wyniosły Sarkozyego obietnice zmian. Bo jest co reformować. Kraj ma najszybciej w Europie Zachodniej rosnący dług publiczny (od ćwierć wieku nie udało się uchwalić budżetu bez deficytu), jeden z najwolniejszych na kontynencie wzrost gospodarczy (2,1 procent% dla porównania w Polsce to 6,1%) i rosnące bezrobocie (wśród młodych ludzi sięgające kilkunastu procent). Poza tym Francja cierpi na przerost administracji (pięć milionów urzędników) i krępujące przedsiębiorczość sztywne prawo pracy. Te dane odbijają się dotkliwie na poziomie życia, do jakiego przywykli Francuzi. Siła nabywcza klasy średniej w ciągu pięciu lat zmniejszyła się o jedną trzecią!

Sarko zapowiedział remanent. Zaczął od liberalizacji prawa pracy – w lipcu, zgodnie z przedwyborczym hasłem „Pracuj więcej, zarabiaj więcej”, obniżył opodatkowanie popularnych we Francji godzin nadliczbowych. I choć nadal obowiązuje- 35-godzinny tydzień pracy, rząd proponuje wprowadzenie umów branżowych, które pozwoliłyby go wydłużyć. Wśród reform znalazły się też takie pozycje jak: odchudzenie sektora publicznego, odchudzenie administracji państwowej, częściowa prywatyzacja szkolnictwa wyższego, wreszcie walka z nielegalną imigracją oraz reforma emerytalna. Warto zwrócić uwagę na te projekty – to one przesądziły o tym, które grupy zawodowe wyszły w listopadzie na ulice.

Po kolejarzach ruszyli studenci. „Nie chcemy być paszą dla biznesmenów” – krzyczeli na 46 z 85 francuskich uniwersytetów i na tysięcznych pochodach w centrum miast. Potem do akcji wkroczyli nauczyciele. Blisko 70 tysięcy z nich na jeden dzień przerwało pracę. A potem, jak w łańcuchu, do strajków dołączali kolejno policjanci, urzędnicy państwowi, pracownicy służby zdrowia, a także celnicy. Aż wreszcie po tragicznej śmierci dwóch nastolatków pod Paryżem zapłonęły imigranckie przedmieścia.

Żelazny Sarko?

Jeśli listopad rzeczywiście był „chwilą pani Thatcher” Nicolasa Sarkozyego, to chyba udało mu się ją przetrzymać. – Nie ugniemy się, nie ustąpimy – powiedział kolejarzom w ósmym dniu ich protestu, gdy komunikacja wokół Paryża była sparaliżowana, pociągi nie dowoziły do pracy mieszkańców podparyskich miejscowości, a ulice były zakorkowane. – Będziemy surowo karać przejawy bandytyzmu – grzmiał trzeciego dnia zamieszek na przedmieściach, które rozpoczęły się po fali strajków. I choć popularność prezydenta w sondażach spadła w minionym miesiącu o pięć procent, ten rzeczywiście się nie ugiął. Żelazny jednak też nie był – kolejarzom w zamian za zgodę na późniejsze emerytury obiecał pakiet finansowy w postaci 90 milionów euro do podziału na tych, którzy będą pracować dłużej. Pozostałe strajki wygasły, ale pod powierzchnią wciąż się tli.

Czy listopadowa stanowczość wystarczy, żeby skutecznie przeprowadzić remanent w całym kraju? Najważniejsze sprawdziany – reformy służby zdrowia, systemu emerytalnego i kodeksu pracy – jeszcze przed prezydentem. W odróżnieniu od Margaret Thatcher Sarkozy nie ma przeciwnika w postaci wszechwładnych związków zawodowych. We Francji są one stosunkowo słabe, według danych OECD skupiają jedynie osiem procent zatrudnionych. Silni są natomiast obywatele, i to im będzie musiał stawić czoła. Bo o rewolucję we Francji łatwiej niż o reformy. I chyba nie tylko tam. Nowy polski premier powinien z uwagą przyglądać się francuskiej scenie.

Joanna Woźniczko-Czeczott

Francuzi strajkują, Sarkozy się kocha
Nie tylko płomienne strajki są specjalnością Francuzów. Ich prezydent oddaje się innej namiętności – romansowi z dziennikarką Laurence Ferrari. Tak spekulują media. Wprawdzie od kiedy Nicolasa Sarkozyego opuściła żona, wmawiano mu już kilka partnerek – od własnej minister Rachidy Dati po bośniacką piosenkarkę Tinkę Milinović. W końcu od czasu Józefiny i Napoleona po raz pierwszy Francuzi mają do czynienia z rozwodem swojej urzędującej głowy państwa! Tym razem poszlaki są następujące: Ferrari w październiku rozwiodła się z dziennikarzem Thomasem Huguesem, z Sarkozym była w Maroku, jako dziennikarka często odwiedzała Pałac Elizejski, a ostatnio widziano ich razem na obiedzie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)