Fejfer: "Są takie dziedziny gospodarki, gdzie to państwo powinno ustalać ceny"© PAP | Marcin Bielecki

Fejfer: "Są takie dziedziny gospodarki, gdzie to państwo powinno ustalać ceny"

Kamil Fejfer

Podnoszenie podatków bogatym jest bez sensu. Ci najlepsi założą firmę za granicą albo sami wyjadą. Tak się nie buduje bogactwa państwa – tak mniej więcej powiedział szef wielkiej polskiej firmy. Wkurzyliście się? A teraz wam powiem, dlaczego prezes In-Postu nie ma racji. I dlaczego państwo czasem musi sprawić, że będzie drożej, ale bardziej po ludzku.

Dziś zabawimy się w sapera. Wiecie, takiego, co szuka min i je rozbraja. Myli się raz. Ja się postaram nie pomylić, bo z nawiązką naprodukował pomyłek prezes pewnej potężnej polskiej firmy. A mówił – w wywiadzie z Grzegorzem Sroczyńskim – o podatkach:

"Podnoszenie stawek [podatkowych] lepiej zarabiającym to bardzo krótkowzroczne myślenie, bo to jest demotywujące, a najzdolniejsi mogą łatwo znaleźć pracę lub zakładać firmy za granicą. Żadne z rozwijających się państw nie zbudowało swojego bogactwa na wysokiej progresji podatkowej. To po prostu nie działa. W moim przekonaniu jedynie podatek liniowy jest podatkiem sprawiedliwym"

Żeby uporać się z takim stężeniem liberalnego populizmu, trzeba postępować niespiesznie, krok po kroku. Właśnie jak saper.

MINA NUMER JEDEN: PROGRESYWNE PODATKI DEMOTYWUJĄ DO PRACY

Dajmy na to, że podwyższymy podatki najbogatszym. Na przykład tym, co zarabiają rocznie ponad 400 tysięcy, podniesiemy stawkę do 40 procent. Przypomnę: obecnie zarabiający od 85 tys. wzwyż płacą 32 proc – tak, to jedna z najniższych stawek w Europie.

Czyli zamiast 32 proc., najbogatsi będą musieli płacić 40 proc. podatku. Według szefa InPostu po tej podwyżce przestaną pracować. Już widzę, jak, zamiast zarabiać 410 tysięcy rocznie pędzą do OPS-u po zasiłek.

Brzmi bez sensu? Bo jest bez sensu.

Według badań ekonomisty Tomasza Zawiszy z Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, osoby zbliżające się do drugiego progu podatkowego rzeczywiście ograniczają swoje dochody. I zjawisko te jest widoczne bardziej wśród osób samozatrudnionych, niż pracujących na etatach.

Nie wiadomo jednak jaki jest mechanizm tego ograniczenia: czy ludzie zmniejszają godziny pracy, czy po prostu obchodzą prawo podatkowe. Za tym drugim przemawia choćby to, że efekt mocniej widać wśród samozatrudnionych, czyli takich, którzy mają większą elastyczność w uciekaniu przed opodatkowaniem. Natomiast dezaktywizacja (czyli odejście z rynku pracy lub nieposzukiwanie pracy) to zjawisko widoczne w niskich segmentach rynku pracy, wśród osób gorzej wykształconych i o niższych kwalifikacjach.

Tylko, że tych osób nie dezaktywizują podatki, ale źle zaprojektowany system zasiłków. Na przykład ludzie ograniczają aktywność zawodową, jeżeli po przekroczeniu jakiegoś progu dochodowego tracą całe wsparcie państwa. A nie dlatego, że płacą 18 proc. podatku zamiast, bo ja wiem, 5 proc.
Ale jeśli jesteś bogaty, ale tak naprawdę bogaty-bogaty, nie jakaś tam klasa średnia, a przykład masz dochód w wysokości miliona złotych rocznie, to zastanówmy się - czy te dodatkowe 8 proc. podatku (dodatkowy 40-procentowy próg dla dochodu powyżej 400 tys. zł) w tę czy we w tę serio zrobi ci różnicę? Po wprowadzeniu dodatkowego progu, rocznie – milionerze - dopłacisz 52 tysiące złotych.

Dużo? Może dla Ciebie, Czytelniku, i dla mnie, ale przy dochodach na poziomie miliona takie pieniądze nie mają dużego znaczenia. I nie jest to jedynie biadolenie zazdrosnego socjalisty. Zjawisko spadku wartości pieniądza kiedy ma się ich naprawdę dużo ma swoją nazwę w ekonomii: malejąca krańcowa użyteczność dochodu. Jeżeli jesteś bardzo zamożny, to te dodatkowe kilkadziesiąt tysięcy nie robi ci żadnej różnicy. Zostawmy na marginesie kwestię, że realnie osoby naprawdę dużo zarabiające w Polsce przez wadliwie skonstruowany system płacą podatki niższe w proporcji do własnej pensji niż osoby biedne. Według ekonomisty, dr Jakuba Sawulskiego w Polsce panuje najgłupszy w Europie system podatkowy: degresywny.

Dla osób naprawdę dobrze zarabiających bodźcem do pracy nie jest kolejny tysiąc, dwa (czy dwadzieścia w przypadku tych bardzo zamożnych) żeby zarobić sobie na wakacje, samochód, albo mieszkanie. Czyli na pewne cywilizacyjne standardy. Bo ma się wakacje kilka razy w roku, kilka samochodów i najprawdopodobniej kilka mieszkań. Takie osoby pracują dla własnej satysfakcji, dla społecznego uznania, dla budowania pozycji. Należy też odróżnić pracoholików - oj przepraszam, ludzi kochających swoją pracę - od większości z nas.

A większość z nas do spędzania długich godzin w pracy demotywuje kombinacja dwóch czynników: zamożności i pewnych zabezpieczeń społecznych, takich jak płatne urlopy. Według OECD w 2017 roku najmniej przepracowali Niemcy i Norwegowie: około 1420 godzin, Holendrzy: 1450 godzin, Duńczycy: 1460 godzin i Szwedzi: 1460 godzin. Statystyczny Polak przepracował 1870 godzin.

Po drugiej stronie tabeli są między innymi Turcy, Meksykanie, Chilijczycy, Grecy i Rosjanie (na marginesie: w tym ostatnim państwie od prawie 20 lat obowiązuje niski podatek liniowy w wysokości 13 proc., dzięki któremu rosyjska gospodarka kwitnie i stanowi wzorzec do naśladowania dla innych. Żartowałem). Wszyscy pracowali średnio od 1950 do niemal 2300 godzin.

Co jest przecież oczywiste: biedni pracują więcej, żeby choć trochę nadgonić. Umiarkowanie zamożni nie widzą sensu, żeby zaharowywać się po pachy, bo mają już zapewnione godne życie. Zaczynają się dla nich liczyć inne wartości: miło spędzony czas ze znajomymi i rodziną, wakacje i hawajska na mieście. Być może więc – idąc tokiem rozumowania Rafała Brzoski - żeby nie demotywować ludzi do pracy należałoby znieść płatne urlopy i dobrobyt?

MINA NUMER DWA: "ZAUSZFIRMĘ" ZAGRANICO

Po drugie, co z tym zakładaniem firm za granicą? Jasne, jest możliwe, że w przypadku podwyżki podatków część osób się przeniesie za granicę. Tylko, że to nie jest argument przeciwko progresji, a za uszczelnianiem systemu.

Analogicznie: możemy oczywiście położyć wąż ogrodowy na kwestię ograniczenia prędkości w miastach i stwierdzić, że część osób będzie jeździć szybciej. Ale możemy również postawić więcej fotoradarów, wypuścić więcej patroli policji, która będą surowo karać tych, którzy zamiast pięćdziesiątką jeżdżą dziewięćdziesiątką. Dla dobra wszystkich.

Ci, którzy rzekomo mają wyprowadzać się ze swoimi firmami za granicę jak tylko wzrośnie PIT, to według Rafała Brzoski "najzdolniejsi" polscy entrepreneurs. Tylko, że okazuje się, że "zdolnych ludzi" produkuje równość. A raczej daje im szanse na rozwinięcie swoich potencjałów.
Według badań przytaczanych przez wybitnego profesora psychologii, Richarda Nisbetta w książce "Inteligencja", odziedziczalność IQ wynosi około 70-80 proc.

Ale jest pewien szkopuł. Dzieje się tak w wyższej klasie średniej, która zapewnia swoim dzieciom odpowiednio stymulujące intelektualnie środowisko. Wśród najbiedniejszych zaledwie 10 proc. inteligencji zależy od dziedziczności. Różnica poziomu inteligencji między klasą niższą i klasą średnią wynikająca TYLKO ze środowiska wynosi od 12 do 18 punktów IQ, przy normie 100 punktów. To naprawdę dużo. To różnica, która pcha ludzi bardziej w stronę taśmy montażowej, albo bardziej w stronę prawniczych biur w szklanych wieżowcach.

Bez dobrej publicznej i dostępnej wszystkim edukacji (a ta bierze się z podatków) potencjał bardzo wielu zdolnych, ale pechowo urodzonych dzieciaków po prostu się zmarnuje. Właśnie tym tłumaczy się zapóźnienie edukacyjne USA względem krajów Europy Zachodniej. Chronicznie niedofinansowana i kiepska edukacja publiczna w Stanach Zjednoczonych ma do zaoferowania biednym (zwłaszcza czarnym) dzieciakom ścieżkę raczej do więzienia niż do stabilnej nieźle płatnej pracy w korpo. Świat, który proponuje Rafał Brzoska, to gospodarka rozpędzona jak gospodarka rosyjska z niską liniówką, zostawiająca osoby biedniejsze z tyłu, niewykorzystująca potencjałów setek tysięcy zdolnych dzieciaków.

MINA NUMER TRZY: BOGACI POWINNI MNIEJ PŁACIĆ

Po trzecie: niemal wszystkie kraje, które dzisiaj uznajemy za wzorcowe, budowały swój dobrobyt grubo przycinając tłustych misiów. W złotej erze kapitalizmu, czyli w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku górne stawki podatkowe nierzadko przekraczały 70 procent. W uchodzących za wolnorynkowy wzór Stanach Zjednoczonych wynosiły ponad 90 proc. Gospodarki się nie tylko przez to nie zawalały, ale pędziły jak dobrze naoliwione maszyny.

Po prostu: wysokie podatki stymulują wzrost gospodarczy przez dostarczanie dobrej jakości usług publicznych. Usług, których zapewnienie kosztuje. A środki na nie pochodzą z podatków właśnie. I nie, nie myślcie, że jeżeli zostanie Wam więcej w kieszeniach, to sobie kupicie te usługi na wolnym rynku. Po prostu nie będzie Was na nie stać. Tak jak dzisiaj większości Was nie stać, żeby posłać dwójkę dzieci do prywatnej szkoły, gdzie miesięczne czesne wynosi po 3 tysiące złotych. A jeśli sądzicie, że Was stać, to po prywatyzacji szkolnictwa ustawi się kolejka trochę biedniejszych od Was, ale gotowych wziąć kredyty, żeby tylko dobrze wyedukować swoje dzieci. Przez co ceny usług wzrosną. Tak to działa w USA.

I tu pojawia się paradoks, o którym nie powiedzą Wam wolnorynkowi ekonomiści. Wysokie podatki pośrednio zwiększają zatrudnienie. W jaki sposób? Dzięki środkom z podatków możliwe jest na przykład tworzenie żłobków. I nie, nie chodzi tylko o to, że w takich instytucjach pojawią się nowe etaty (chociaż również). Chodzi o to, że kiedy dzieci zostają w żłobkach, mamy mogą iść do pracy. Między innymi tym tłumaczy się ogromną różnicę we wskaźniku zatrudnienia kobiet w Polsce (około 63. proc.) i w Szwecji (około 80 proc.).

W Polsce miejsc w żłobkach i przedszkolach jest dla 12 procent dzieci w wieku do 3 lat. W Szwecji dla ponad 50 proc. Tak, tak, w tym chylącym się ku upadkowi, socjalistycznym, zgnuśniałym kraju wskaźnik zatrudnienia kobiet jest wyższy niż wskaźnik zatrudnienia mężczyzn w Polsce. W zamożnych społeczeństwach więcej ludzi pozostaje na rynku pracy, a ci co pracują spędzają w biurach i fabrykach mniej niż my. Dzieje się tak między innymi dzięki wyższym podatkom.

MINA NUMER CZTERY: ELASTYCZNOŚĆ UMÓW JEST DOBRA

Brzoska broni jak lew tego, że kurierzy rozwożący przesyłki InPostu to nie są pracownicy jego firmy zatrudnieni na etatach, tylko jeżdżące na dostawczakach jednoosobowe działalności gospodarcze: "Świat raczej pokazuje, że im więcej wolności w zakresie prawa pracy, tym lepiej". Otóż świat pokazuje coś zupełnie innego.

Zwrócili na to uwagę ekonomiści z świetnej grupy eksperckiej Dobrobyt na pokolenia. Z przytoczonych przez nich badań wynika, że znaczne uśmieciowienie hiszpańskiego rynku pracy – czyli dokładnie to, co Brzoska nazywa "większą wolnością" - przyczyniło się tam do fali bezrobocia podczas ostatniego kryzysu gospodarczego. Jeżeli w Hiszpanii zabezpieczenia rynku pracy byłyby na takim poziomie, co w uważanej za przeregulowaną – Francji, udałoby się uniknąć niemal połowy wzrostu bezrobocia.

Szef InPostu mówi Grzegorzowi Sroczyńskiemu, że gdyby kurier, serwisant, ochroniarz mieliby umowy o pracę, to "płaciłby pan za paczkę nie 10 zł, tylko 20 zł. A może ten kurier, serwisant czy ochroniarz są zadowoleni? Bo dzięki temu, że pracują dla kilku firm, zarobią więcej".

MINA NUMER PIĘĆ: TO KONSUMENT JEST KRÓLEM

I tu dochodzimy do clou tego tekstu. Dogmat, jakoby to konsument lub kapitał miał zawsze decydować o cenie danej usługi, trzeba po prostu obalić. Konsument (również ja), zazwyczaj wybierze tańszy produkt. Nawet jeżeli jego wytworzenie będzie okupione półniewolniczą pracą (sprawdźcie metki na swoich ubraniach). A przedsiębiorca się do tego dostosuje w ramach obowiązującego systemu. Kapitał zawsze wyciśnie wszystkie swoje przewagi wobec słabszych podmiotów. A jeśli jakiś przedsiębiorca będzie chciał postępować bardziej etycznie, to zostanie zmieciony przez konkurencję, która nie ma oporów.

Jeżeli więc system pozwala na to, żeby kuriera wywalić na działalność gospodarczą albo na inny rodzaj śmieciówki, a państwo takiemu procederowi się biernie przygląda, to kapitał tę bierność wykorzysta. Wykorzysta również kiepską sytuację kuriera, wyciśnie go jak cytrynę i zasugeruje, że smakuje mu sok z samego siebie.

W takich sytuacjach wybór dla podmiotu słabszego (na przykład dla kuriera) – tu znowu ukłon w stronę ekonomistów z Dobrobytu na pokolenia – ogranicza się do "wziąć lub nie wziąć". To tak zwana gra w ultimatum. Wolność jest więc pozorna i skrywa dyktat silniejszego. Właśnie dlatego w pewnych obszarach państwo powinno wejść ze swoim "biurokratycznym nawisem krępującym przedsiębiorczość" i "regulacjami dławiącymi energię biznesu". Bo w przeciwnym razie nieskrępowana energia biznesu działa na niekorzyść słabszych.

I tak, pośrednio może to przyczynić się do podwyższenia niektórych cen. Tak, to zabrzmi jak: "państwo swoim świadomym działaniem wbrew wolnej ręce rynku sprawiło, że ceny wzrosły". Warto ten koszt zapłacić. To jest bowiem koszt cywilizowania stosunków pracy i lepszego życia dla wszystkich, także samego konsumenta, który musi drożej płacić. W przeciwnym razie ów konsument w pewnym momencie również może dostać kopa od "nieskrępowanego przedsiębiorcy". Dlatego temu ostatniemu czasem trzeba tę nogę przywiązać.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)