Fala opadająca

Coraz więcej sygnałów świadczy o opadaniu tempa globalizacji. Negocjacje w WTO utknęły w martwym punkcie, wraca państwowy protekcjonizm. Czy to koniec procesu, którym od kilku lat na całym świecie straszono dzieci?

08.08.2006 | aktual.: 08.08.2006 11:59

Państwa, które ulegają protekcjonistycznym pokusom, występując przeciwko przejęciom rodzimych firm oraz przenoszeniu zakładów produkcyjnych za granicę; zablokowane negocjacje w ramach Światowej Organizacji Handlu (WTO), których dziś już raczej nikomu nie chce się kończyć; szykujące się batalie o dostęp do surowców i paliw kopalnych, które stały się rzadkim dobrem; błyskawiczny wzrost potęgi Chin, Indii czy też Brazylii, coraz bardziej niebezpiecznych konkurentów i coraz mniej posłusznych podwykonawców… Nie sposób już zliczyć sygnałów zwiastujących koniec drugiej fali globalizacji. Pierwsza globalizacja, zapoczątkowana w połowie XIX wieku, nie przetrwała I wojny światowej i wielkiego kryzysu lat 30. Obecna fala globalizacji zaczęła wznosić się na początku lat 80. wraz z liberalizacją rynków finansowych, by potem nabrać szczególnego rozpędu dzięki upadkowi muru berlińskiego oraz internetowej rewolucji. Wiele wskazuje na to, że pożyje ona nawet krócej niż jej starsza siostra.

Zachowajmy spokój: remake katastroficznego scenariusza z lat 30., gdy powszechne zamknięcie się w swoich granicach wywołało najpotężniejszy kryzys gospodarczy epoki nowożytnej, jest raczej mało prawdopodobny. Ale optymistyczny scenariusz „płaskiego świata”, nakreślony przez Amerykanina Thomasa Friedmana, jest równie mało przekonujący. Ów znany komentator przepowiada, że szybki transport oraz błyskawiczna komunikacja przyczynią się do powstania zupełnie jednolitego, spokojnego świata. Trochę tak, jak Francis Fukuyama zapowiadał przed 15 laty „koniec historii”, gdy po upadku komunizmu liberalizm miał stać się globalną normą. Zamykanie rynku Jedyne, czego możemy być pewni, to że zaczyna się już trzecia faza globalizacji, odmienna od tej, jaką znaliśmy do tej pory. Bardziej upolityczniona, bardziej konfliktowa i mniej zdominowana przez Zachód, który nie jest jednak skazany na nieuchronny schyłek. Przyjrzyjmy się więc tym nowym tendencjom, które dzieją się na naszych oczach.

Terroryzm, nieudane prywatyzacje i próby deregulacji, powtarzające się skandale finansowe: oto szereg dysfunkcji, które skłaniają władze państw do powrotu na przód sceny, choć wcześniej ustąpiły one pola wolnemu rynkowi. Państwo jest nawet tą „marką”, której notowania najbardziej wzrosły w ostatnich latach. W 1994 roku tylko 20 proc. Amerykanów deklarowało zaufanie do państwa. Dzisiaj 60 proc. stoi za nim murem – jak podaje amerykański instytut badania opinii National Election Studies. Za to na przedsiębiorstwa spadło prawdziwe tornado reglamentacji, od ustawy Sarbanes-Oxley, która ma sprzyjać przejrzystości finansowej, aż po normy dotyczące ochrony środowiska. – Nie mówiąc już o tym, że pewna liczba coraz bardziej złożonych zagadnień będzie wkrótce wymagać przyjęcia nowych uregulowań, czego przykładem są organizmy modyfikowane genetycznie (GMO), klonowanie człowieka albo handel elektroniczny – podkreśla Paul Laudicina, dyrektor Global Business Policy Council, amerykańskiego think tanku wyspecjalizowanego w
tworzeniu prognoz.

Multilateralne „marzenie”, które osiągnęło kulminację w połowie lat 90. wraz z utworzeniem WTO, szło w parze z odrzuceniem suwerenności narodowej, na co państwa zdawały się przystawać. Dziś jednak ta marzycielska wizja ma ciężką kulę u nogi. Pascal Lamy, dyrektor generalny WTO, daremnie się miota: jeszcze nigdy negocjacje mające na celu zamknięcie rundy z Doha rozpoczętej w 2001 roku, nie wydawały się tak trudne i zapętlone. I nikt już nie chce iść na ustępstwa. George Bush zastąpił niedawno swego negocjatora wielkiego kalibru Roba Portmana zwykłą technokratką Susan Schwab. To najlepsza oznaka jego obojętności i tego, że amerykańskie władze dają priorytet porozumieniom dwustronnym: liczba krajów, z którymi Stany Zjednoczone podpisały umowy o wolnym handlu, wzrosła z trzech w roku 2000 do 15 na koniec 2005 roku. Chile, Singapur, Australia, Maroko, Bahrajn, Izrael, Jordania i wiele krajów Ameryki Środkowej zniosły tym samym cła na amerykańskie produkty przemysłowe. Nie bez znaczenia jest także powrót
protekcjonistycznych pokus. Film, jaki oglądaliśmy w ostatnich miesiącach, jest nader wymowny: na gruncie europejskim Hiszpania chciała przeszkodzić w przejęciu największego rodzimego dostawcy energii elektrycznej Endesa przez niemiecką firmę E.ON. Paryż zachęcił do wzajemnego zbliżenia firmy GDF i Suez, aby ochronić tę ostatnią przed włoskim przedsiębiorstwem Enel. A równocześ­nie Francja – wraz z Luksemburgiem i Hiszpanią – nie omieszkała wyrazić zaniepokojenia zakusami koncernu Mittal wobec koncernu hutniczego Arcelor. Na podobnej zasadzie Pekin nie chce już korzystać z pomocy cudzoziemców przy budowie szybkiej kolei, konstruowaniu samolotów albo elektrowni. Zaś Rosja, na wzór Stanów Zjednoczonych, przygotowuje projekt, który ograniczy dostęp obcych inwestorów do strategicznych sektorów gospodarki.

– W gospodarce istnieją odtąd dwa pola: jedno jest całkowicie otwarte, co dotyczy takich sektorów, jak przemysł włókienniczy albo elektryczny, lecz równocześnie istnieją inne sektory, gdzie nie następuje już dalsze otwarcie, a nawet zaczyna się je postrzegać jako kluczowe dla zachowania suwerenności. Dotyczy to na przykład ochrony zdrowia, a już zwłaszcza energii i surowców – ocenia Christian Harbulot, dyrektor École de Guerre Economique (EGE). Dowód z Ameryki Łacińskiej: 31 marca wenezuelski prezydent Hugo Chávez nakazał zagranicznym kompaniom naftowym, aby odstąpiły 60 proc. swych lokalnych filii narodowemu koncernowi Petróleos de Venezuela (PDVSA). 1 maja przyszła kolej na nowego prezydenta Boliwii Evo Moralesa, który znacjonalizował wydobycie paliw kopalnych. A 16 maja Ekwador wypędził amerykańską firmę Occidental Petroleum Corporation (Oxy), podając w uzasadnieniu, że odstąpiła ona bez rządowego upoważnienia 40 proc. swoich akcji kanadyjskiej firmie EnCana Corp.

Te buntownicze posunięcia zapowiadają straszliwą batalię o dostęp do surowców w przyszłości. – Kończy się świat, w którym produkty podstawowe były tanie i obficie dostępne. Musimy odnaleźć się w rzeczywistości, gdzie stają się one drogie i rzadkie, a dostęp do tych zasobów staje się głównym kluczem do potęgi – wyjaś­nia Philippe Chalmin, który kierował pracami nad raportem „Cyclope 2005” poświęconym sytuacji na rynkach światowych. Stąd pojawienie się nowych gigantów: zbliżenie między zachodnioeuropejskim koncernem Arcelor a rosyjskim Siewierstalem na pewno nie będzie jedynym tak spektakularnym przykładem (ostatecznie Arcelor zrezygnował z połączenia z Rosjanami i utworzy największy na świecie koncern stalowy z Mittal Steel – przyp. FORUM). Eksplozja cen surowców osiągnęła skalę nieznaną od początku lat 70. Bo też potrzeby są ogromne: zwiększenie zdolności produkcji stali w Chinach w samym tylko roku 2005 jest równe całej łącznej produkcji hut francuskich i niemieckich! A po metalach i surowcach przychodzi
też kolej na płody rolne. Ale i tak najostrzejsza rywalizacja będzie dotyczyć ropy naftowej i gazu – zwłaszcza pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami, gdzie Rosja odegra rolę arbitra, zaś obszarem starć będą Ameryka Łacińska, Azja Środkowa, Afryka, no i oczywiście Bliski Wschód. Zmierzch Zachodu

O ile niegdyś obficie dostępne surowce stają się dziś rzadsze, to w przypadku szarych komórek jest dokładnie na odwrót. Kapitał umysłowy, który był dotąd skoncentrowany w krajach bogatych, rozpowszechnia się wszędzie na świecie. – W 1950 roku posiadacze dyplomów wyższych studiów stanowili mniej niż jeden procent światowej populacji i w 80 proc. byli to mieszkańcy Zachodu. W 2008 roku ta proporcja osiągnie dwa procent, z czego połowę będą stanowić Azjaci – zapewnia Hervé Juvin, prezes firmy doradczej Eurogroup Institute, która ogłosiła właśnie raport o nowych wyzwaniach rozwoju. Indie już dziś kształcą więcej osób na poziomie MBA niż Stany Zjednoczone! Jaki świat rodzi się wskutek tych nowych układów sił? – W połowie lat 90. na rodzinnej fotografii globalizacji widniały tylko wielkie kraje uprzemysłowione. Dziś na pierwszym planie stoją kraje wschodzące – wyjaśnia Lionel Fontagné, dyrektor francuskiego ośrodka badawczego Centre d’Études Prospectives et d’Informations Internationales (CEPII). Niegdyś były one
tylko podwykonawcami o niskich kosztach, pracującymi na potrzeby Zachodu, a obecnie stają się groźnymi konkurentami i rozwijają wymianę między sobą. Zachód będzie więc w coraz mniejszym stopniu odgrywać rolę centrum tej nowej fali globalizacji. Dla przykładu Brazylia, największy światowy eksporter soi, cukru, kurczaków, wołowiny i kawy, od 2000 roku pięciokrotnie pomnożyła swoją sprzedaż w Chinach,a trzykrotnie w Indiach i w Rosji. Nie oznacza to jednak, że przyszłość Europy albo Stanów Zjednoczonych rysuje się aż tak czarno. – Chiny wyglądają jak gigantyczny smok, który pożera wszystko, ale ostatecznie one również wyspecjalizują się w kilku sektorach – uspokaja Lionel Fontagné. A poza tym ci nowi konkurenci będą w tej samej mierze nowymi klientami. – Bliskodwie trzecie konsumentów z klas średnich będą stanowić młodzi mieszkańcy krajów wschodzących, którzy ulegną hasłu „ciągle więcej”. Będą oni spragnieni produktów z branży wysokiej technologii, samochodów i artykułów luksusowych, czyli symboli sukcesu
społecznego – ocenia Paul Laudicina. – Za 15–20 lat nowe narody osiągną poziom bogactwa krajów zachodnich, a z modelem liberalnym będą współistnieć odmienne wzorce rozwoju. Na przykład rosyjski albo chiński model interwencjonizmu, a nawet model islamistyczny łączący – dlaczego by nie – efektywność gospodarczą i religię – podsumowuje Hervé Juvin. Będzie to więc zupełne przeciwieństwo „płaskiego”, jednowymiarowego świata.

EMMANUEL LECHYPRE © L’Expansion, czerwiec 2006

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)