Ewolucja kreacjonizmu
Mimo że kreacjonizm jest zmyślony, zachowuje się jak żywy organizm. Zmienia się,bo chce przeżyć
03.12.2007 | aktual.: 03.12.2007 11:43
Mało brakowało, a dwa lata temu lekcje ewolucji w niektórych amerykańskich szkołach średnich rozpoczynałyby się od osobliwego oświadczenia odczytywanego każdorazowo przez nauczyciela biologii: „Teoria Darwina jest wciąż tylko teorią. A teoria nie jest faktem. (...) Inteligentny Projekt to alternatywna wersja początków życia. Dlatego tak jak jest to w przypadku każdej teorii, uczniowie są zachęcani do zachowania »otwartych głów«”. Zwolennicy ewolucji od razu stanęli w obronie szkolnej młodzieży, „aby im z tych otwartych głów mózgi nie powypadały”.
W grudniu 2005 roku uczniów uratował sąd. Wyrok był jednoznaczny – nauczanie w szkołach publicznych Inteligentnego Projektu (IP) jest sprzeczne z amerykańską konstytucją, a konkretnie z zasadą neutralności religijnej państwa. Sędzia uznał, że IP nie jest nauką i opiera się na założeniach religijnych.
Jednak aspirujący do miana nauki kreacjonizm zdobywa coraz większą popularność również na naszym kontynencie. Zjawisko nasiliło się do tego stopnia, że w październiku Rada Europy skrytykowała próby wprowadzania IP do europejskich programów nauczania biologii. Jak to możliwe, że w zlaicyzowanej Europie coraz więcej ludzi odrzuca zaproponowaną przez Karola Darwina teorię ewolucji i przyjmuje za pewnik opartą na tekście Biblii wizję początków życia? – To proste. Koncepcja kreacjonistów jest za każdym razem przystosowywana do warunków, w których ma funkcjonować – mówi „Przekrojowi” Joshua Rosenau z amerykańskiego Narodowego Centrum na rzecz Edukacji Naukowej, fundacji, która zajmuje się popularyzacją nauki w USA. – Kreacjonizm po prostu ewoluuje!
Ewoluuje jak nasi przodkowie. Kilka milionów lat temu zaczęli się lepiej odżywiać i przybierać na wadze. Gałęzie drzew prawdopodobnie zaczęły przegrywać z ich „nadwagą”, dlatego niektórzy siłą grawitacji, a inni pewnie ze zwykłej ciekawości zeszli na ziemię. Wkrótce przednie kończyny zaczęły im się plątać przy poruszaniu się, a poza tym i tak trzeba było stanąć na tylnych kończynach, aby zerwać najlepsze owoce. Zdeterminowani przez otoczenie przodkowie postanowili się wyprostować.
Zaproponowana przez Darwina w połowie XIX wieku teoria ewolucji długo nie mogła przebić się do amerykańskich szkół. Głównie z powodu gwałtownego odrzucenia jej przez konserwatywne społeczności religijne. 80 lat temu w takich warunkach śladem naszych przodków wyprostował się również kreacjonizm. I to dzięki (nomen omen) „małpiemu procesowi”.
Oskarżonym w tej sprawie był 24-letni nauczyciel biologii John Scopes. Prawo stanu Tennessee zabraniało wówczas nauczania teorii ewolucji, ponieważ była ona sprzeczna z Biblią. Scopesowi zarzucono, że uczy dzieci, iż człowiek pochodzi od małpy. W 1925 roku do miasteczka Dayton zjechali najsłynniejsi amerykańscy adwokaci, aby wziąć udział w procesie. Scopes przegrał i mimo że dwa lata później wyrok został uchylony, los młodego nauczyciela biologii na lata zniechęcił do pracy jemu podobnych. Po „małpim procesie” w USA triumfował kreacjonizm w klasycznej formie. Tak zwany kreacjonizm „młodej Ziemi”, który traktował Biblię w sposób dosłowny. Na tyle dosłowny, że oskarżyciel Scopesa oświadczył, że na podstawie Księgi Rodzaju można określić dokładny wiek Ziemi – 5929 lat (w 1925 roku).
Jednak dość szybko, również wśród wierzących, pojawiły się wątpliwości natury logiczno-matematycznej. Jeśli przyjąć za Biblią, że Wielki Potop wydarzył się około czterech tysięcy lat temu, a przeżyła go tylko ośmioosobowa rodzina Noego, to musiała mieć ona naprawdę imponujące możliwości rozrodu, skoro dziś jest nas ponad 6,5 miliarda.
Kolejne ciosy kreacjonistom zadawali archeolodzy. Prace wykopaliskowe w latach 30. udowodniły, że mniej więcej w tym samym czasie, gdy ośmioro ocalałych z Potopu dryfowało na pokładzie arki, na obszarach Egiptu i Chin kwitły potężne cywilizacje. Ale badania archeologiczne nie przekonały klasycznych kreacjonistów, którzy zaczęli twierdzić, że Bóg, podsuwając ludziom fałszywe wykopaliska, testuje ich wiarę.
Kariera kreacjonizmu „młodej Ziemi” trwałaby znacznie dłużej, gdyby nie radziecki sputnik. Gdy w 1957 roku informacja o tym pierwszym sztucznym satelicie Ziemi dotarła do USA, ówczesny prezydent Dwight Eisenhower był tak przejęty przewagą technologiczną Rosjan, że natychmiast zlecił przygotowanie narodowego programu wspierania nauk ścisłych i przyrodniczych.
Był to cios dla klasycznego kreacjonizmu w USA. – Zalew publikacji na temat ewolucjonizmu z początku lat 60. sprawił, że kreacjonizmu „młodej Ziemi” bronią dziś już tylko prawdziwi ekstremiści – mówi Rosenau.
Nokautującym uderzeniem dla kreacjonistów okazał się wyrok amerykańskiego sądu najwyższego z 1968 roku w sprawie Epperson przeciw stanowi Arkansas. Proces znów miał swój początek w małym miasteczku i znów w roli głównej wystąpił nauczyciel biologii. Susan Epperson wspierana przez kilka prodarwinowskich organizacji zaskarżyła do sądu prawo stanowe zakazujące „nauczania teorii, które twierdzą, że człowiek pochodzi od niższych istot”. Sąd najwyższy uznał, że prawo to łamie konstytucyjny rozdział religii od państwa i jako takie nie może obowiązywać. Amerykańskie prawo w takich przypadkach ma charakter precedensowy. Oznacza to, że każda podobna sprawa będzie rozpatrzona w taki sam sposób. Dlatego sukces pani Epperson otworzył teorii ewolucji drzwi szkół w całych Stanach Zjednoczonych.
Życie na dwóch kończynach okazało się bardziej skomplikowane, niż początkowo myśleli nasi przodkowie. Mózg musiał pracować pełną parą, dlatego potrzebowali oni coraz więcej energii, a zielenina przestawała im już wystarczać. Niezastąpionym źródłem kalorii stało się mięso. Niestety, pojawił się problem z gryzieniem. Zniknął, gdy okazało się, że upieczone na ogniu mięso jest strawniejsze. Żeby kreacjonizm stał się strawniejszy dla coraz lepiej wykształconych Amerykanów, trzeba było go ubrać w naukowe szaty. Decyzja sądu najwyższego w sprawie pani Epperson wybiła kreacjonistom z głów plany całkowitego wyeliminowania teorii ewolucji z amerykańskich szkół. Zmusiła go też do gruntownej zmiany strategii.
Kreacjoniści starali się odtąd udowodnić, że ich wizja przeszłości jest tak samo naukowa jak teoria Darwina. Nowy nurt zyskał miano „kreacjonizmu starej Ziemi” – według tej wersji Ziemia jest jednak starsza, niż wydawało się to klasycznym kreacjonistom. Starsza o jakieś cztery miliardy lat. Ale nawet tak ekstremalne warunki jak gwałtowny rozwój geologii i genetyki w latach 70. nie zmusiły kreacjonistów „starej Ziemi” do rezygnacji ze swojej idée fixe: żywe organizmy nigdy nie ewoluowały. Bóg stwarzał je kolejno, a ostatnim jego dziełem był człowiek.
Zadziałała również nowa taktyka walki z ewolucjonizmem. W latach 70. kreacjonistów niszczyły odkrycia archeologiczne potwierdzające teorię Darwina. Ale już w latach 80. na każde porównanie organizmów współczesnych i kopalnych kreacjoniści „starej Ziemi” mieli dwie odpowiedzi: jeśli między tymi organizmami różnice są duże, to badane organizmy nie są ze sobą spokrewnione. Jeśli natomiast są niewielkie, to co to za ewolucja.
Pomysł z prezentowaniem kreacjonizmu jako pełnowartościowej teorii naukowej okazał się bardzo atrakcyjny w USA. Kreacjonistom opłaciło się odwoływanie do wartości cieszących się wśród Amerykanów uznaniem: do wolności słowa i do wolnej konkurencji, również w świecie nauki.
Efektem działań kreacjonistów była ustawa o szkolnictwie przyjęta przez parlament stanowy Luizjany w 1982 roku. Nie wprowadzała na-kazu nauczania kreacjonizmu w szkołach, ale jeśli nauczyciel chciał po-wiedzieć uczniom kilka słów o ewolucji, musiał wspomnieć również o kreacjonizmie.
W 1987 roku grupa biologów ewolucjonistów zaskarżyła tę ustawę do miejscowego sądu i wygrała proces, ale władze stanowe nie mogły pogodzić się z porażką i pociągnęły sprawę aż do sądu najwyższego. Ten jednak przyznał rację niższym sądom i uznał, że zaskarżona ustawa jest niezgodna z konstytucją, bo „kreacjonizm nie jest nauką, tylko religią, a amerykańskie prawo zabrania faworyzowania w szkołach jakiegokolwiek wyznania”.
Wielu ewolucjonistów otrąbiło ostateczny triumf nad kreacjonizmem. Okazało się, że zbyt pochopnie. Co prawda niemal na dwa lata słuch po kreacjonistach zaginął, ale nie bez przyczyny. Większość z nich zajmowała się w tym czasie korektą jednego słowa w kilkuset tysiącach egzemplarzy tej samej książki.
Gdy w 1987 roku w amerykańskim sądzie najwyższym zapadał wyrok śmierci na kreacjonizm, jego zwolennicy mieli już przygotowaną do wydania swoją biblię, podręcznik do kreacjonizmu pod tytułem „Of Pandas and People” („O pandach i ludziach”). W pierwotnej wersji książki w co trzecim zdaniu pojawiały się różne formy słowa „kreacjonizm”. W takiej postaci nie miałaby ona szans na dotarcie do szkół. Dlatego kreacjoniści zastąpili to słowo terminem Inteligentny Projekt. Ta zmiana okazała się niemal tak ważna jak wyjście żywych organizmów na ląd jakieś 450 milionów lat temu. Za nową nazwą poszła nowa koncepcja. Kreacjoniści zrezygnowali z toczenia sporów o dosłowność Biblii i wytyczyli sobie plan minimum: podważyć teorię ewolucji i przekonać Amerykanów, że świat jest tak skomplikowany, że nie mógł powstać bez inteligentnego planu.
Teoria Inteligentnego Projektu zakłada, że organizmy są tak złożone, iż nie mogły powstać w wyniku „chaotycznej ewolucji”. Oznacza to, że w projektowaniu tych organizmów musiał mieć udział jakiś „byt nadprzyrodzony”. Propagatorzy IP jak ognia unikają słowa „Bóg”, aby nie narazić się na oskarżenia o religijną motywację.
Ponieważ zwolennicy IP mają trudności z naukowymi dowodami na istnienie „bytu nadprzyrodzonego” (gdyby takowe się znalazły, byt przestałby być nadprzyrodzony), posiłkują się pochodzącą jeszcze z XIX wieku logiczną zagadką. Jeśli na łące znajdziemy zegarek, z pewnością nie uznamy go za twór przyrody. Przyjdzie nam na myśl zegarmistrz, który go zrobił, i jeśli go nawet nie spotkamy, musimy założyć, że on jednak gdzieś istnieje. Do takich zastanawiających na pierwszy rzut oka zagadek kreacjoniści dołożyli skuteczną strategię marketingową, dzięki której udało im się przekształcić spór między nauką i religią w dyskusję o granicach nauki. Intelientny Projekt został potraktowany jak produkt handlowy.
70 (a może 90) tysięcy lat temu doszło do przełomowego wydarzenia w dziejach ludzkości. Afrykańskie sawanny nie dostarczały już naszym przodkom wystarczającej ilości pożywienia. W dodatku powiększające się na biegu-nach lodowce pozbawiły podrównikowe obszary ogromnych ilości wody. Susza zmusiła naszych przodków do wymarszu na podbój innych kontynentów.
Opłaciło się. Mimo początkowych problemów z aklimatyzacją Azja Środkowa i Europa okazały się dla wędrowców nowym domem. W Europie trzeba się było tylko cieplej ubierać. I wyciąć w pień dotychczasowych gospodarzy – neandertalczyków. Po 1989 roku w Europie Wschodniej XX-wieczni neandertalczycy częściowo sami się wykończyli. Upadek komunizmu, który zwalczał wszelkie odwołania do religii w sferze publicznej, otworzył kreacjonistom nowe tereny dla ekspansji. Programowo laicyzowane przez pół wieku społeczeństwa tego regionu chłonęły nowe religijne koncepcje bez przesadnej pomocy marketingowej.
Obok bardzo popularnych (także w Polsce) ruchów Hare Kriszna w Europie Wschodniej pojawili się również kreacjoniści. Ich Inteligentny Projekt okazał się jednak zbyt postępowy dla serbskiej i rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, które wolały kreacjonizm „młodej Ziemi”.
Z kolei w Europie Zachodniej coraz więcej zwolenników zdobywa kreacjonizm w wersji muzułmańskiej. Społeczności wyznawców islamu we Francji i w Wielkiej Brytanii na początku lat 90. wywalczyły sobie prawo do nauczania kreacjonizmu w swoich szkołach wyznaniowych. Ale dwa lata temu kreacjonizm otrzymał kolejny cios. I znów w swojej kolebce. Rodzice dzieci z amerykańskich szkół, w których odczytywany miał być apel „o zachowanie otwartych głów”, poskarżyli się miejscowemu sędziemu, że jest to sprzeczne z konstytucją. Sąd jednego z dystryktów stanu Pensylwania uznał, że Inteligentny Projekt jest tylko przeróbką poprzednich wersji kreacjonizmu, a więc „nie jest nauką” i dlatego nie może być prezentowany uczniom amerykańskich szkół publicznych.
Przerażeni perspektywą kolejnej przegranej w sądzie najwyższym (którego wyroki obowiązują na całym terytorium USA) kreacjoniści postanowili zmienić strategię. – Analizując ostatnie wyroki sądu najwyższego w bardzo różnych sprawach, uznali chyba, że w coraz większym stopniu sugeruje się on wyrokami sądów najwyższych z innych państw, szczególnie tych z Europy – mówi „Przekrojowi” Karen Curry z Amerykańskiej Unii na rzecz Wolności Obywatelskich, organizacji angażującej się w procesy przeciwko kreacjonistom.
W ten sposób można wytłumaczyć ogromne poparcie (również finansowe) amerykańskich kreacjonistów dla swoich przyjaciół z Europy. – Kreacjoniści liczą na to, że uda im się przekonać europejskie sądy, że ich koncepcja ma charakter naukowy – mówi Karen Curry. – A wtedy może i amerykański sąd najwyższy weźmie pod uwagę europejskie zdanie w sprawie kreacjonizmu.
Jednak kreacjonistom, którzy pod wpływem wieloletniej ewolucji stali się wytrawnymi graczami w bezwzględnym środowisku współczesnej nauki, wciąż brakowało szczęścia. Do dziś nie udało im się odkopać żadnego dinozaura, w którego żołądku znajdowałyby się szczątki człowieka. Odkrycie udowadniające, że ludzie żyli w tym samym czasie co dinozaury, obaliłoby teorię ewolucji.
Zwolennikom kreacjonizmu pomaga jednak George W. Bush. Prezydent, głęboko wierzący baptysta, w czasie swojej prezydentury mianował już dwóch (z dziewięciu) sędziów sądu najwyższego. Obaj są uważani za konserwatystów. Jeżeli Bushowi uda się mianować jeszcze jednego sędziego (będzie miał takie prawo, jeśli któryś z obecnych sędziów umrze), konserwatyści odzyskają amerykański sąd najwyższy na lata. A wtedy darwinizm może paść ofiarą ewoluującego kreacjonizmu.
Łukasz Wójcik
Dlaczego kreacjonizm nie jest nauką?
Należy rozróżnić kreacjonizm w sensie szerszym i węższym. Kreacjonizm w sensie szerszym to pogląd, że świat powstał z niczego wolą Stwórcy. Kreacjonizm w sensie węższym głosi, że niewyjaśnione miejsca istniejące w teorii ewolucji da się wypełnić boską interwencją polegającą na stworzeniu nowych gatunków, w tym człowieka. Jest to doktryna nienaukowa, bo nie da się jej sprawdzić, czyli potwierdzić lub obalić przez konfrontację z doświadczeniem. Nie da się natomiast tego zrobić, bo nie wiadomo, co ta doktryna głosi. Co to znaczy „boska interwencja”? Na czym miałby polegać akt stworzenia?
Kreacjonizm składa się ze słów i zdań bez uchwytnego sensu, a tymczasem aby wypowiedź była naukowa, musi być sformułowana z należytą ścisłością.
Czynimy niezasłużony honor kreacjoniście, mówiąc, że jego stanowisko koliduje z naukowymi hipotezami o powstawaniu wszechświata. Nic takiego nie zachodzi, bo między rzeczowymi i ścisłymi wypowiedziami nauki a fantazyjnymi przenośniami nie ma żadnej kolizji. One się ze sobą nie stykają. Kreacjonizmu nie da się rozważać na serio. Na rozważenie zasługuje natomiast pytanie, dlaczego ludzie walczą o zastąpienie nim nauki? Pytanie to jest skądinąd naukowe.
doktor habilitowany Bohdan Chwedeńczuk, filozof
notował Łukasz Wójcik