Ewa Gromada: Prawna kultura gwałtu
Trzeba to w końcu powiedzieć: rządy prawa są dla kobiet przereklamowane.
26.02.2018 | aktual.: 04.03.2018 15:09
Czytaj także: Maja Staśko: Odrzucona kochanka Marcina Świetlickiego przerywa milczenie
W "Wysokich Obcasach" Agata Bielik-Robson opublikowała tekst, w którym negatywnie odnosi się do opublikowanego na łamach WP Opinie listu "Feministyczna Zmiana Warty". Autorki tego drugiego krytykują postawę wielu feministycznych autorytetów wobec ujawnionych w ostatnim czasie (na fali akcji #metoo) przypadków przemocy seksualnej, również w lewicowym środowisku.
Agata Bielik-Robson pisze: "No cóż, jeśli do głosu dochodzi młode pokolenie feministek, dla których kultura prawa jest tym samym, co kultura gwałtu – to mamy poważny problem."
No cóż, problem w tym, że tak właśnie jest. Prawo, kultura prawna (rozumiana jako praworządność, the rule of law) była i jest elementem kultury gwałtu. Potwierdzi to każda kobieta, która nie zdecydowała się zawiadomić policji o tym, że jakiś mężczyzna (mąż, partner, kolega z pracy) ją zgwałcił, gdyż bała się, że nikt jej tam nie uwierzy. Potwierdzi to każda kobieta, która zgłosiła gwałt i której zeznania nie były na tyle mocnym dowodem, aby postawić sprawcę w stan oskarżenia. Potwierdzi to każda kobieta, która, żeby doprowadzić do skazania gwałciciela, musiała się z nim przez lata konfrontować na sali sądowej.
Wszystkim tym kobietom, a także tym, którym mężczyźni wyrządzili inne "kobiece" krzywdy (przemoc domowa, molestowanie seksualne, niższe zarobki, zmuszenie do urodzenia dziecka) rządy prawa nie pomogły. Ich krzywda nie działa się tylko w PRL, czy w innych autorytarnych reżimach. Działa się zarówno w starych demokracjach (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania), jak i w "młodych" (Polska po transformacji). Wszystkim im ani rządy prawa, ani demokratyczne wybory, ani niezawisłość sędziowska nie pomogły. Nie zapobiegły krzywdom i nie pozwoliły zaznać sprawiedliwości.
Wina prawa
Istnieją dwa sposoby na zanegowanie krzywdy, której świadectwo mamy przed oczami. Pierwszym z nich jest podważenie statusu doświadczenia jako krzywdy. "Wiemy, co się stało, ale nie ma w tym nic złego. Takie jest życie, trzeba nieść swój krzyż". Drugim jest podważenie świadectwa. "Mówisz o krzywdzie, ale to nie znaczy, że stało się tak, jak mówisz, nie znaczy, że mówisz prawdę".
Teoria prawa jest mistrzynią pierwszej strategii, a praktyka prawa mistrzynią drugiej.
To prawo zabraniało kobietom głosować. To prawo zabraniało kobietom posiadać własność i dziedziczyć. To prawo odbierało kobietom prawa rodzicielskie. To prawo dawało mężom i ojcom prawo do bicia żon i córek. To prawo mówiło, że klepanie sekretarki po tyłku i niechciane komentowanie wyglądu to konwencja społeczna i poczucie humoru. To prawo mówiło, że gwałt na wojnie jest prawem zwycięzcy, gwałt w małżeństwie jest prawem męża, a gwałt poza małżeństwem winą kobiety (bo nie dość mocno się broniła). To wszystko było uregulowane prawnie.
A kiedy kobiety podnosiły głosy, że w ten sposób doświadczają krzywdy, prawo mówiło "wszystko jest w porządku, takie jest życie, pogódź się z tym, nie mam ci do zaoferowania żadnego środka ochrony".
Gdy feministki zaczęły zmieniać prawo i żądać prawnego uznania krzywdy kobiet, patriarchat się odwinął i sięgnięto po drugą ze strategii. Nie, żeby podważanie słów kobiet nie było wcześniej znane – po prostu wcześniej rzadko trzeba było po tę strategię sięgać. Prawo pozwalało zdusić problem w zarodku i nie angażować zasobów państwa w badanie babskich problemów.
Sufit z hartowanego szkła
Nominalnie mamy teraz i zakaz molestowania seksualnego wpisany do kodeksu pracy i wiadomo, że gwałt małżeński to też gwałt. Już nie wymaga się od kobiet, aby broniąc się przed gwałtem narażały życie walcząc do upadłego z silniejszym przeciwnikiem. Ale tak się składa, że nadal przytłaczająca większość gwałtów (rzędu 70-80 proc.) nie jest zgłaszanych organom ścigania, a wygranie sprawy o molestowanie seksualne graniczy z cudem. Ustawowo wprowadzono równouprawnienie na rynku pracy, ale domaganie się przed sądem rozbicia szklanego sufitu jest niemożliwe. Kobiety mają prawa, ale są to prawa teoretyczne i iluzoryczne, a nie praktyczne i skuteczne.
Trudno się temu dziwić, skoro krzywdy kobiet wepchnięto w sztywne ramy praktyki prawnej, myślenia prawnego i uprzedzeń prawników (w trakcie reform pierwszej fali feminizmu nie było prawniczek), zupełnie niedostosowanych do radzenia sobie z tej kategorii doświadczeniami. Niedostosowanych, gdyż wykształconych w czasie, gdy "kobiece" doświadczenia dla prawa nie istniały.
Wszystko to było częścią i działo się w ramach rządów prawa. Rządy prawa nie są nowym wynalazkiem, odkrytym w Polsce po ’89 roku. Wcześniej ewoluowały i niekiedy zbaczały z wytyczonych torów. Najbardziej drastycznym na to przykładem jest oczywiście druga wojna światowa. Kiedy prawnicy zastanawiali się jak to się stało, że holokaust był legalny (był zgodny z niemieckim prawem), doszli do wniosku, że prawo, które nie zawiera w sobie pewnego elementarnego pierwiastka sprawiedliwości (i rządów prawa, the rule of law) może być ustawą, ale nie jest prawem. Zbrodniarzy udało się skazać, nastąpił rozkwit praw człowieka. Rządy prawa, praworządność zostały umocnione. Wszystko szło ku lepszemu.
Stop
Nastąpił rozkwit praw mężczyzn, mężczyźni umocnili swoje prawa w ramach rządów męskich praw, męskopraworządności. Życie kobiet toczyło się tak, jak dotychczas. Nadal były bite przez mężów i ojców, nadal były odpowiedzialne za to, że jakiś mężczyzna je zgwałcił, nadal były molestowane seksualnie w pracy (tyle tylko, że jeszcze nie wymyślono tej nazwy), a o równej płacy nawet nie myślały.
Potrzeba było konfliktów zbrojnych w Rwandzie i na Bałkanach, żeby masowe gwałty w czasie wojny uznano za zbrodnię wojenną, a w części przypadków za narzędzie ludobójstwa.
Potrzeba było kolejnych 30-40 lat, aby "nie" zaczęło znaczyć "nie" przed prawem (zostawmy na chwilę "kontrowersyjny" temat "tak znaczy tak"), a molestowanie seksualne przestało być konwencją społeczną i poczuciem humoru.
Potrzeba było kolejnych 60 lat, aby sądy międzynarodowe uznały, że handlowanie kobietami w celach eksploatacji seksualnej narusza zakaz niewolnictwa. By zaczęły stawiać wyżej prawo kobiet do życia prywatnego i rodzinnego oraz wolności od tortur niż prawo mężczyzn do bicia swoich żon (tolerowane poprzez brak ingerencji państwa w tym zakresie).
Czy przez te wszystkie lata nie istniały rządy prawa?
Czy rządy prawa ochroniły miliony kobiet przed śmiercią i cierpieniem? Czy rządy prawa zapewniały i zapewniają sprawiedliwość kobietom doświadczającym przemocy? Czy skutecznie izolują sprawców przemocy od swoich ofiar, czy też to kobiety muszą uciekać od swoich katów i tułać się po przytułkach? Czy rządy prawa sprawiają, że zdecydowana większość gwałtów jest zgłaszana na policję, czy też może jest na odwrót? Czy w zasadzie rządów prawa zawiera się niezgoda na tolerowanie tego wszystkiego?
Otóż trzeba to w końcu powiedzieć: rządy prawa są dla kobiet przereklamowane.
Nie jest to wezwanie do obalenia rządów prawa. To jedynie opis rzeczywistości. Diagnoza, bez której nie może rozpocząć się leczenie. Bez powiedzenia głośno, że podstawy, na których zasadza się organizacja naszego społeczeństwa, są zasadami tolerującymi krzywdę kobiet, nie wyeliminujemy tej krzywdy. Uderzanie w feministki, które te prawidłowości zauważają i głośno domagają się zmian, jest obroną status quo. Status quo, które toleruje krzywdę kobiet.
Oczywiście obecnie sytuacja jest inna niż 50 czy 100 lat temu. Jest inna dzięki intensywnej pracy feministek, w tym krytykowanych w manifeście "Feministyczna zmiana warty". Ich praca sprawiła, że my – sygnatariuszki tego manifestu – zaczynamy w innym miejscu niż zaczynały feministki pokolenia Agnieszki Bielik-Robson. Prawa, o które one musiały walczyć, dla nas są naturalne (czy nie o to chodziło?). Tak, sprawia to, że nie pamiętamy o tym, jak było, jak wiele zostało osiągnięte, ale też potrafimy patrzeć dalej i żądać więcej.
Tak, jak feministki przed nami wskazujemy, że podstawy, na których zasadza się nasze społeczeństwo są patriarchalne. Godzimy już jednak w inne niż one zasady społeczne. Tak jak one budzimy zgorszenie, również wśród kobiet, ale zaczynamy z innego miejsca, po to by pokolenie po nas zaczęło jeszcze dalej i osiągnęło jeszcze więcej.
Ewa Gromada, Partia Razem, dla WP Opinie