Eurowróg
Amerykański militaryzm, rosyjskie surowce, a między nimi - irlandzki biznesmen, który dorobił się w bliżej nieznany sposób. Teraz Declan Ganley próbuje robić karierę w polityce, walcząc z traktatem lizbońskim.
Człowiek, który wziął sobie za cel „zwrócić ludziom elitarne przedsięwzięcie o nazwie UE”, przepada za duńskimi herbatnikami w czekoladzie. 40-letni Declan Ganley, irlandzki bogacz, nie sprawia wrażenia owego monstrum, jakie przyprawia o dreszcze wszystkich, którzy jeszcze wierzą w Europę. A przecież to właśnie on w zeszłym roku w znacznej mierze przyczynił się do tego, że Irlandczycy zagłosowali przeciwko traktatowi lizbońskiemu. Medialna kampania Ganleya znacznie wzmocniła negatywne nastroje w kraju.
Koń trojański?
Brukselscy urzędnicy i parlamentarzyści ostrzegają, że Ganley stara się nie dopuścić do powstania silnej Europy. Przywódca europejskich Zielonych Daniel Cohn-Bendit uważa go za człowieka o „wielkim potencjale dywersji”. Również Jean-Pierre Jouyet, francuski minister ds. europejskich, wyczuwa od tego Irlandczyka woń atlantyckiej siarki: Europa ma potężnych wrogów o przepastnych kieszeniach. Ganley zrobił majątek głównie na kontraktach dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Uważa, że głównemu filarowi kultury europejskiej, jakim jest demokracja, zagraża rozrastający się aparat Unii Europejskiej w Brukseli. Chce przekształcić czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego w referendum przeciwko traktatowi lizbońskiemu.
Ganley urodził się w Anglii jako syn ubogich irlandzkich imigrantów. Gdy miał 12 lat, jego rodzina zdecydowała się „wracać do domu”, czyli do Irlandii. Jako uczeń zarabiał, popołudniami kopiąc i sprzedając torf. W wieku 19 lat zatrudnił się w biurze londyńskiego maklera ubezpieczeniowego. Następnie znalazł się w Rosji, gdzie w bliżej nieznany sposób wszedł w posiadanie aluminium i sprzedawał je po wielokrotnie wyższej cenie w Europie Zachodniej. Moskwa przekazała mu też ogromne obszary leśne. Zarobił miliony na wyrębie lasów i eksporcie drewna. Następnie zakładał sieci kablowe w Bułgarii, oferował usługi internetowe w Belgii, prowadził w Anglii wynajem luksusowych samochodów z kierowcą. W wolnych chwilach podobno trudnił się doradztwem gospodarczym – jego klientem miał być rząd Łotwy.
I wtedy właśnie – jak mówi – wpadł mu w ręce projekt eurokonstytucji. Przeczytał dokument, był zszokowany i rozpoczął krucjatę przeciw potworowi z Brukseli. Głosi, że każdy, kto pragnie Europy dla ludzi, musi skreślać kandydatów partii należących do establishmentu i głosować na jego „libertas.eu”. Ta partia eurosceptyków została formalnie zgłoszona przewodniczącemu Parlamentu Europejskiego Hansowi-Gertowi Pötteringowi, który musiał nowemu stronnictwu przyrzec 202 823 euro na działalność partyjną.
Nawet Klaus się waha
A może jednak tej partii jeszcze nie ma? Przy większości biurek w brukselskiej siedzibie Ganleya przy avenue de Cortenbergh nikt nie siedzi, telefony milczą. Jednak już w najbliższych dniach – jak wynika z ogłoszenia – mają znaleźć tam zatrudnienie „wysoko wykwalifikowani i utalentowani studenci” z 27 państw. Będą wszędzie – od Polski po Portugalię – prowadzić akcje plakatowe, organizować wiece, załatwiać wywiady dla mediów. Czeka ich zarobek w wysokości siedmiuset euro miesięcznie, krótki kurs eurosceptycyzmu pod kierunkiem byłego duńskiego europosła Jensa-Petera Bondego oraz „doświadczenie, które przyda im się w życiu”.
Niekoniecznie musi być to doświadczenie pozytywne. Partia, na którą czekało wielu poważnych krytyków Unii, jest na razie chaotycznym zlepkiem. Nawet nie wiadomo na pewno, czy naprawdę ma swoje oddziały wszędzie tam, gdzie zdaniem Ganleya formują się już jego bataliony. O ile multimilioner zręcznie prowadzi swe interesy, to na europejskiej scenie poczyna sobie w sposób dyletancki. Nazajutrz po rejestracji partii jeden z rzekomych założycieli, estoński poseł do parlamentu Igor Gräzin, oświadczył, że nie jest członkiem Libertas. Za jego przykładem poszedł bułgarski parlamentarzysta Christow Kuminew. Bez nich stronnictwo Ganleya nie spełnia warunków otrzymania dotacji: taka partia musi być reprezentowana co najmniej w siedmiu państwach członkowskich.
Lepiej powinno być w Czechach, ale i tu pojawiły się kłopoty: dotychczas nie udało się zawrzeć sojuszu z prezydentem Vaclávem Klausem, który też jest nastawiony krytycznie do Unii Europejskiej. W tych warunkach partia, przed którą drżeli nawet wytrawni brukselscy politycy, nikogo już nie przeraża. A na tę nową, podobno lepszą i prawdziwie demokratyczną Unię, jaką obiecuje Ganley, zapewne przyjdzie jeszcze poczekać.
Hans-Jürgen Schlamp
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu "Forum".