Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone
wyłącznie dla osób dorosłych.

Esesman z pierwszej ławki. Josef Mengele, prymus z Auschwitz© East News

Esesman z pierwszej ławki. Josef Mengele, prymus z Auschwitz

16 listopada 2019

Jego twarzy nie pamiętam, tylko wypastowane buty oficerskie. Wiadomo było, kiedy ma przyjść, bo blokowe zaczynały porządkować barak. Chowałam się wtedy pod pryczą, kuliłam, zamykałam oczy. Myślałam, że dzięki temu mnie nie zobaczy – opowiada Lidia Maksymowicz. Jest jedną z niewielu żyjących "pacjentek" Josefa Mengele.

Lidia Maksymowicz trafiła do Auschwitz-Birkenau w grudniu 1943 roku. Jej pochodzącą z okolic Mińska na Białorusi rodzinę Niemcy deportowali za kontakty z partyzantami. Trzyletnia wówczas dziewczynka nigdy nie zapomniała pierwszych chwil na rampie obozu koncentracyjnego.

Środek nocy. Ludzie, wypędzeni z zatłoczonych wagonów, stoją na oświetlonym reflektorami peronie. Głośne komendy esesmanów. Wściekłe ujadanie psów. Płacz rozdzielanych rodzin.

Luda – tak ją wtedy nazywała mama – trafiła na kwarantannę. Na początku razem z mamą, ale szybko zostały rozdzielone. Matkę skierowano do pracy przy podwyższaniu wałów przeciwpowodziowych na Wiśle w Harmężach, Ludę – do dziecięcego baraku KL Auschwitz.

Barak dziecięcy to drewniany budynek z rzędami prycz, na które rzucono wiązki słomy. Na każdej pryczy musiało się zmieścić kilkoro dzieci. Wszędzie było pełno robactwa, koce sztywniały od brudu. Mała Luda przeżywa w tych warunkach 13 miesięcy jako więzień polityczny. Razem z innymi dziećmi cierpi z głodu i potwornego zimna.

Nie to jednak jest dla dzieci najstraszniejsze. Najbardziej boją się wizyt doktora Mengele.

Lekarz w Auschwitz

Najstarszy z trójki synów Karla i Walburgi, 32-letni Josef, służy w Auschwitz od maja 1943 roku. Odznaczonego Krzyżem Żelaznym I i II klasy weterana walk na froncie wschodnim z lat 1941-1942 oddelegował do obozu Główny Urząd Rasy i Osadnictwa SS.

Jak to się stało, że wychowany w katolicko-konserwatywnej rodzinie Josef z Guenzburga, syn cieszącego się powszechnym szacunkiem szefa firmy Karl Mengele & Soehne, produkującej maszyny rolnicze, doktor medycyny i antropologii w Monachium, został lekarzem SS w obozie koncentracyjnym?

Mengele nie był ani sadystą, ani fanatycznym nazistą – pisze historyk Zdenek Zofka. Był jego zdaniem "bezgranicznym cynikiem", co pozwalało mu traktować swoje ofiary nie jak ludzi, lecz jak "materiał" badawczy, jak świnki morskie.

Oddelegowany do Auschwitz, Mengele od razu zaczyna "wyróżniać się" na tle innych lekarzy SS. Okrucieństwem.

Chorych na tyfus nakazuje wysłać do komory gazowej. Uśmierca w ten sposób jednego dnia ok. 600 romskich więźniów. Tę metodę "ograniczania epidemii" stosuje także później, wysyłając do gazu setki Żydów. Gdy w 1944 roku w obozie zaczyna brakować jedzenia dla więźniów, w podobny sposób uśmierca kilka tysięcy kobiet. Lekarka i więźniarka Olga Lengyel napisze o nim później w swojej książce "Five Chimneys" (ang. "Pięć kominów" – red.), że był "głównym zaopatrzycielem komór gazowych i pieców krematoryjnych".

Ale szczególnie aktywny jest Mengele podczas selekcji więźniów na obozowej rampie. Najbardziej interesują go dzieci, zwłaszcza bliźniaki i karły. Widzi w nich króliki doświadczalne do swoich eksperymentów.

Małej Lidii nigdy nie udaje się skutecznie schować przed Mengelem. "Todesengel", czyli Anioł Śmierci z Auschwitz, testuje na niej szczepionki. Po takich zastrzykach jest bliska śmierci. Kiedy jej mama wkrada się do baraku, aby przynieść trochę jedzenia, widzi swoje dziecko na pryczy, nieprzytomne z gorączką, przezroczyste jak szkło.

Rodzina nie odpowiada

"Mengele" – przedstawia się kobieta, gdy dzwonię do fundacji charytatywnej Dieter Mengele Sozialstiftung w Guenzburgu. Kiedy proszę o spotkanie, moja rozmówczyni uprzejmie, ale stanowczo odmawia i kończy rozmowę. – Nie jesteśmy zainteresowani kontaktami z mediami – oświadcza i odkłada słuchawkę.

Istniejąca od 2009 roku fundacja pomaga ludziom, którym "nie powiodło się w życiu" i to "nie z własnej winy". "Chcemy ulżyć osobom będącym w potrzebie, którym nie pomaga państwo" – tłumaczył, cytowany przez miejscową gazetę, prezes zarządu fundacji Dieter Mengele. Syn Aloisa – młodszego brata Josefa.

Krewni Josefa Mengele stanowczo odmawiają udziału w realizacji projektów związanych z III Rzeszą i jej ofiarami. Nie przystąpili do Federalnej Fundacji "Pamięć, Odpowiedzialność, Przyszłość", chociaż zatrudniali w swojej fabryce robotników przymusowych. Nie wsparli też inicjatyw zmierzających do upamiętnienia ofiar Josefa Mengele.

– Próby nawiązania kontaktu z członkami rodziny skazane są z góry na niepowodzenie – ocenia Manfred Buechele, do niedawna prezes miejscowego Towarzystwa Historycznego. 80-letni socjaldemokrata urodził się w Guenzburgu i jak mało kto zna historię miasta i jego mieszkańców.

Koszmarny cień

– Josef Mengele rzuca na nasze miasto koszmarny cień – przyznaje już w 1983 roku ówczesny burmistrz Guenzburga Rudolf Koeppler, socjaldemokrata, który zdobył miejscowy ratusz w 1970 roku i rządził przez ponad 30 lat. Nie kryje, że wolałby, by jego miasto kojarzone było raczej z czasami rzymskimi, gdy nieopodal dzisiejszego ratusza, nad Dunajem, istniał warowny obóz strzegący imperium przed atakami plemion germańskich. Albo z pobliskim Legolandem, przyciągającym dzieci i rodziców z całej Europy.

Zdecydowanie zaprzecza, że Guenzburg był bastionem nazistów, a miasto ze względu na wpływy klanu Mengele nigdy nie rozliczyło się z brunatną przeszłością. Podkreśla, że jeszcze w 1933 roku hitlerowska NSDAP uzyskała tutaj wynik gorszy niż w skali całego kraju. To miasto nie jest ani gorsze, ani lepsze niż inne niemieckie miasta, a Josef Mengele – człowiek pozbawiony zdolności odróżniania dobra od zła – mógł urodzić się wszędzie.

Fetor gangreny

Pseudoeksperymenty w Auschwitz mają służyć udoskonaleniu "rasy aryjskiej". Mengele bada, czy można zmienić kolor oczu, wstrzykując do tęczówek barwniki. Te bolesne testy przeprowadza na dzieciach, wywołując u wielu z nich ślepotę.

Do badań wybiera przede wszystkim bliźnięta. Poddaje dzieci okrutnym operacjom, czasem bez znieczulenia. W ramach "eksperymentów" wykonuje zbędne amputacje, wstrzykuje tyfus, aby porównać, jak bliźnięta reagują na tę samą chorobę.

Vera Alesander, jeden ze świadków operacji, mówił w telewizyjnym wywiadzie "The Search for Mengele" z 1985 roku: "Pewnego dnia Mengele przyniósł dzieciom czekoladę i nowe ubranka. Następnego dnia esesmani zabrali ze sobą dwójkę moich podopiecznych – Tita i Nina. Jeden z nich był garbaty. Po dwóch lub trzech dniach esesman przyprowadził ich z powrotem, w strasznym stanie. Były ponacinane. Garbus był zszyty plecami ze swoim bratem: ich nadgarstki były również zszyte. Otaczał ich potworny fetor gangreny. Rany były zabrudzone, a dzieci płakały całymi nocami".

Zbrodnie w 78 punktach

Zbrodnie popełnione przez Mengelego w obozie zostały opisane w 78 punktach zachodnioniemieckiego aktu oskarżenia przygotowanego przez prokuraturę we Frankfurcie nad Menem 19 stycznia 1981 roku. Wymiar sprawiedliwości sądził wówczas, że Mengele wciąż żyje.

Akt oskarżenia przypisuje Mengelemu morderstwa 153 dzieci w celu przeprowadzenia na nich sekcji zwłok. Z dokumentów wynika, że zlecał zabicie dzieci strzałem w głowę. Czasem jednak – jak opowiadali świadkowie zeznający przed prokuraturą – zwabiał słodyczami dzieci do krematorium i sam do nich strzelał. Uśmiercał także dzieci zastrzykami w serce.

Jeśli umierało jedno z bliźniaków, zabijano drugie, aby porównać ich organy. Wszystko to miało służyć inżynierii genetycznej. Po latach wyniki jego badań zostały uznane za bezwartościowe.

Mordował nie tylko dla eksperymentów pseudomedycznych. W akcie oskarżenia można przeczytać, że wrzucił noworodka na rozpalony piec. Zastrzelił 16-letnią dziewczynę, która uciekła na dach baraku ze strachu przed wysłaniem do komory gazowej. Wyznaczonego do komory gazowej starszego człowieka, który chciał zobaczyć się z synem znajdującym się w kolumnie osób skierowanych do pracy, uderzył w głowę żelaznym prętem tak mocno, że pękła mu czaszka. Wraz z innymi esesmanami, na oczach więźniów, w wielkim ognisku spalił żywcem ok. 300 dzieci.

To więźniowie nadają przystojnemu jak amant filmowy okrutnikowi przydomek "Anioł Śmierci".

– Dla Rudolfa Hoessa, komendanta Auschwitz, eksperymenty Mengelego to coś, czym można było się pochwalić – mówi Piotr Setkiewicz, kierownik Centrum Badań w Miejscu Pamięci i Muzeum w Auschwitz-Birkenau. – Nie tylko spełniał swoje obowiązki, ale robił coś ponadto. To był taki esesman z pierwszej ławki, prymus.

Lekarz-morderca cieszy się wysoką pozycją w obozowej hierarchii.

Na zdjęciu przedstawiającym esesmanów z Auschwitz w czasie wolnym podoficerowie trzymają się razem, oficerowie są oddzieleni, jest tam też grupa komendantów. Obok nich stoi hauptsturmfuehrer Josef Mengele. - Teoretycznie nie powinien tam stać jako niższy stopniem. Ale był inteligentny, miał dwa doktoraty. Imponował więc komendantowi. Został więc dopuszczony do najwyższego kręgu. Niby był lekarzem obozowym, ale uważano go za kogoś, kogo można dopuścić do lepszego towarzystwa - mówi Setkiewicz.

Ucieczka

Na krótko przed wkroczeniem Armii Czerwonej do Auschwitz w styczniu 1945 r., Josef Mengele ucieka z obozu. We wrześniu dociera do rodzinnych stron, zajętych pod koniec wojny przez wojska amerykańskie. Po drodze dwukrotnie wpada w ręce władz okupacyjnych, ale ze względu na kompetencyjny chaos, za każdym razem wychodzi na wolność.

Niedawny pan życia i śmierci więźniów Auschwitz ukrywa się pod przybranym nazwiskiem w Rosenheim, gdzie rodzina załatwia mu pracę w gospodarstwie rolnym. Najbliżsi kolportują plotki o jego rzekomej śmierci na froncie wschodnim. Potajemnie spotyka się z żoną Irene i jedynym synem Rolfem. Przez cztery lata skutecznie unika aresztowania, po czym ucieka do Ameryki Południowej. W 1949 roku dociera do Argentyny, a później do Brazylii – sam. Irene nie chce mu towarzyszyć. Małżeństwo się rozpada.

Rodzina Mengele przez cały czas wspomaga uciekiniera i utrzymuje z nim kontakt. W 1956 roku Josef Mengele przyjeżdża do Europy. W Szwajcarii spotyka się z byłą już żoną Irene, z synem Rolfem oraz wdową po młodszym bracie Karlu – Marthą, z którą wkrótce się żeni.

Amnezja

– Po wojnie Niemcy chcieli jak najszybciej zapomnieć o przeszłości. Guenzburg, to miasto jest najlepszym przykładem tych postaw – mówi Manfred Buechele z Towarzystwa Historycznego w Guenzburgu.

O Josefie Mengele niemiecki wymiar sprawiedliwości przypomina sobie podczas przygotowań do pierwszego procesu członków załogi Auschwitz w 1963 roku. Dopiero wtedy, pod wpływem zeznań byłych więźniów, zachodnioniemiecka prokuratura wydaje pierwszy nakaz aresztowania zbrodniarza.

Mengele przebywa wówczas w bezpiecznej Argentynie, śledztwo ślimaczy się, a wtyczki w zachodnioniemieckiej policji informują rodzinę w Guenzburgu o szczegółach postępowania – pisze historyk, Sven Keller.

Rodzina z Guenzburga finansowo wspiera Josefa aż do jego śmierci w Brazylii w 1979 roku. Pośrednikiem w kontaktach był prokurent rodzinnej firmy – Hans Sedlmeier. Członkowie rodziny, wodząc za nos prokuraturę i władze miasta, przez ponad pięć lat ukrywali informację o śmierci kuzyna-zbrodniarza. Można przypuszczać, że chcieli uniknąć kary za niepowiadomienie policji o miejscu pobytu poszukiwanego. Takie przestępstwa przedawniają się właśnie po pięciu latach.

"Nie płacz, bo cię będą bić"

Przez cały czas pobytu małej Ludy w obozie czuwa nad nią jej mama. Regularnie wymyka się ze swojego baraku i, unikając reflektorów z budki strażniczej, przedziera się do córki, aby przynieść jej coś do jedzenia.

– Do dziś pamiętam te ręce mamy z kawałkiem jabłka, chleba czy ziemniaka. Dzięki temu byłam silniejsza niż inne dzieci. Jej twarzy z tamtego czasu nie pamiętam. Mówiłam: "Zostaw mi te swoje rączki". Płakałam, a mama upominała mnie: "Nie płacz, bo cię będą bić" – wspomina Lidia Maksymowicz.

Luda przetrwała w obozie do oswobodzenia 27 stycznia 1945 roku.

W Auschwitz-Birkenau zginęło ok. 200 tys. dzieci.

– Po wyzwoleniu było nas w baraku 160 dzieci w wieku od dwóch do 16 lat, z czego najmłodszych ok. 40. Ja byłam dzieckiem, które najdłużej żyło w Auschwitz – mówi Lidia Maksymowicz.

Mama Lidii odeszła z Marszem Śmierci, zorganizowanym przez Niemców przy ewakuacji obozu. Zabierając więźniów w morderczą trasę, Niemcy chcieli usunąć świadków swoich zbrodni.

Piesze kolumny wycieńczonych więźniów docierały głównie do Wodzisławia Śląskiego i Gliwic, skąd transportowano ich do obozów w głąb Rzeszy. Esesmani zabijali wszystkich usiłujących zbiec i tych, którzy nie byli w stanie już iść.

W Auschwitz zostały tylko dzieci i osoby tak wycieńczone, że nie mogły chodzić.

Przed wyruszeniem z Auschwitz mama przyszła do baraku dla dzieci i jeszcze raz powtarzała małej Ludzie: "Nazywasz się Ludmiła Boczarowa, pochodzisz spod Mińska, twoja mama na imię Anna."

Przyniosła jej także płaszczyk zdobyty "na Kanadzie" – czyli w baraku, gdzie nowi więźniowie musieli zostawić swoje ubrania - i buty. Ale Luda długo się nimi nie cieszyła. Wszystko zabrały jej inne dzieci.

Śmierć była codziennością

Po ucieczce Niemców do baraków przyszli mieszkańcy Oświęcimia. Siedzącą na pryczy w łachmanach Ludę zauważyło małżeństwo Rydzikowskich. Trzymała miskę i jadła z niej rękami. Rydzikowscy nie mieli zamiaru adoptować dzieci, ale ulitowali się nad ogoloną na łyso dziewczynką z wzdętym, sinym brzuchem. Najpierw jednak postanowili wypytać o jej rodziców.

Wzięli Ludę na ręce, bo z powodu odmrożonych nóg nie mogła chodzić, i poszli szukać jej matki. Przechodzili koło stosu trupów, leżących twarzami do ziemi. - Tam leży matka tej małej – powiedziała im jedna z byłych więźniarek.

– Szybko się z tym pogodziłam. Dla mnie śmierć była codziennością. Dziecko z obozu, które widziało codziennie trupy, inaczej patrzyło na świat – mówi dziś pani Lidia.

Państwo Rydzikowscy wzięli Ludę do domu, a po dwóch latach adoptowali. Pierwsze miesiące były jednak trudne. Po wyjściu z obozu Ludmiła miała gruźlicę i zapalenie opon mózgowych.

Pierwszy raz w życiu zobaczyła normalny pokój, łóżko i mogła się wykąpać. - Nie chciałam w to uwierzyć, pytałam, czy nie będzie tu na pewno szczurów, psów i czy nie przyjdzie po mnie doktor Mengele. Bałam się, że to kolejny eksperyment – opowiada Lidia Maksymowicz.

"Tyle mam umarło, a nikt nie płakał"

Obóz zostawił w jej psychice trwały ślad.

Kiedy po wojnie przybrana matka zabiera ją na pogrzeb sąsiadki, dziewczynka pyta na głos: "Czemu oni tak płaczą?". – Mama mi odpowiedziała, że umarła kobieta i teraz jej dzieci zostaną sierotkami. A ja odpowiedziałam: "W lagrze tyle mam umarło, a nikt nie płakał" – wspomina Lidia Maksymowicz.

Po wojnie długo nie pozwala dzieciom krzyczeć na podwórku. "Bo Niemcy usłyszą" – upomina rówieśników.

Potem nie chciała wracać do przeszłości w obozie. Zaklejała sobie plastrem obozowy numer 70072.

5 mln dolarów nagrody

Po obchodach 40. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz ofiary medycznych eksperymentów doktora Mengele udały się do Jerozolimy, gdzie 4 lutego 1985 roku w Instytucie Yad Vashem odbył się symboliczny proces "Anioła Śmierci". Przez trzy dni, za pośrednictwem telewizji, widzowie mogli wysłuchać wstrząsających historii byłych więźniów obozu i ofiar zbrodniczych testów doktora Mengele.

Medialna burza nie pozostała bez echa. Władze USA wezwały do ponownego zbadania sprawy i odnalezienia zbrodniarza. Amerykańskie służby, w tym CIA i NSA, włączyły się do pościgu. Premia za schwytanie Mengelego wynosiła prawie 5 mln dolarów.

Poszukiwania toczyłyby się zapewne jeszcze długo, gdyby nie przypadek. Podczas suto zakrapianej kolacji, prokurent rodziny, Sedlmeier, wygadał się, że przez lata wspierał finansowo Mengelego. Przypadkowy świadek tych wynurzeń zawiadomił policję, która dokonała rewizji w mieszkaniu prokurenta firmy rodziny Mengele i znalazła obciążające go dowody.

Dzięki temu śledczy szybko dotarli do grobu w brazylijskim Embu. Badania genetyczne wykazały z niemal stuprocentową pewnością, że pochowane szczątki należą do Josefa Mengele. Władze RFN i Izraela ostatecznie zamknęły sprawę, ale dla Guenzburga był to dopiero początek kłopotów.

Nic o ofiarach Mengelego

– Moim zadaniem była ofensywna strategia obrony dobrego imienia miasta – tłumaczy były burmistrz Rudolf Koeppler. – Nie mogłem pozwolić na to, żeby Guenzburg kojarzony był z Mengelem, gdyż nie dostrzegałem żadnej szczególnej winy miasta w jego zbrodniach - dodaje, podkreślając, że po zdaniu matury w 1929 roku Josef wyjechał z miasta.

Właśnie za kadencji Koepplera, w 1985 roku, Guenzburg znalazł się na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Miasto przeżyło najazd dziennikarzy, którzy oskarżali mieszkańców, a przede wszystkim rodzinę Mengele, o ukrywanie hitlerowskiego zbrodniarza i chronienie go przed zasłużoną karą.

Zdaniem Koepplera nie ma żadnych podstaw do zmiany nazw ulic poświęconych Karlowi – ojcu Josefa, i Aloisowi – jego młodszemu bratu, ani też do odebrania im honorowego obywatelstwa miasta.

– To byłaby odpowiedzialność zbiorowa, którą wobec rodzin przeciwników III Rzeszy stosowali naziści. Byłem i jestem nadal zdecydowanie temu przeciwny – podkreśla Koeppler. Jego ojca na krótko przed końcem wojny za "szerzenie defetyzmu" rozstrzelało SS.

Publicysta Hermann Abmayr krytycznie ocenia politykę władz miasta. Zwraca uwagę, że Guenzburg pełen jest akcentów ukazujących rodzinę Mengele w pozytywnym świetle. Nazwiska członków klanu noszą nie tylko dwie ulice, ale także osiedle mieszkaniowe, przedszkole i basen. Żadna ulica nie przypomina natomiast o ofiarach Mengelego – dziwi się Abmayr.

Czy miasto może być karane za to, że to właśnie tam urodził się przyszły zbrodniarz? Obrońcy "dobrego imienia" Guenzburga nie mają wątpliwości, że miasto nie ma nic wspólnego ze zbrodniczą działalnością "Anioła Śmierci".

"Zbrodnie Josefa Mengelego nie należą do historii miasta Guenzburg" – czytamy w dwutomowej historii miasta, wydanej w 2009 roku.

"Ja żyję dzięki tobie, ty żyjesz dzięki mnie"

Kiedy Lidia miała 20 lat, koledzy namówili ją, aby spróbowała dowiedzieć się, czy żyją jacyś jej krewni.

Napisała do Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Po trzech latach przysłali wiadomość, że z krewnych żyje tylko jej... matka.

Spotkanie po 17 latach było niezwykłe. Odbyło się w Moskwie, w obecności prasy i telewizji.

- Byłam pierwszym dzieckiem rosyjskim wracającym do ojczyzny. Obiecywano mi studia, mieszkanie. Nie chciałam tam jednak zostać, to była głęboka komuna – opowiada Lidia Maksymowicz.

Jej biologiczna mama zemdlała na widok córki.

Potem płakała i opowiadała swoją historię. Z Marszem Śmierci trafiła do obozu w Bergen-Belsen, w którym, z powodu potwornego głodu, szerzył się kanibalizm. Kiedy została uwolniona, ważyła 37 kg przy wzroście 174 cm. Od razu chciała jechać do Oświęcimia, aby odnaleźć swoją córkę. Powiedziano jej jednak, że wszystkie dzieci z obozów przeniesiono do domów dziecka w ZSRR.

Szukała jej tam bezskutecznie. Potem założyła rodzinę, urodziła dzieci. Nadal jednak myślała o córce zostawionej w Auschwitz.

- Kiedy się spotkałyśmy, powiedziała mi: "Ja żyję dzięki tobie, a ty żyjesz dzięki mnie". Opowiadała, że kiedy Niemcy ją złapali, to małe dziecko na rękach chroniło ją przed rozstrzelaniem. Mnie natomiast ratowała życie w obozie – mówi Lidia Maksymowicz.

Wojna o pamięć

Lokalny poeta z Guenzburga Josef Baumeister opublikował na początku lat 80. tomik poezji, w którym solidaryzował się z Josefem Mengele. Autor – nauczyciel państwowego gimnazjum – bronił zbrodniarza przed zarzutami, stylizując go na ofiarę czy wręcz męczennika.

Ale nie wszyscy mieszkańcy stawiali "dobro miasta" ponad historyczną prawdę. Tyle, że większość z nich nie pochodziła z Guenzburga.

Nauczyciel i historyk Siegfried Steiger przyjechał tu z okolic Norymbergi. Od 1985 roku uczy w miejscowych gimnazjach. Jego pasją jest teatr oraz idee pedagogiczne Janusza Korczaka – opiekuna sierot z warszawskiego getta, który razem z dziećmi został zamordowany w niemieckim obozie zagłady w Treblince. Dzięki nauczycielowi na jednej z ulic stanął pomnik Korczaka wykonany przez Itzaka Belfera – ostatniego żyjącego wychowanka Domu sierot.

Steiger od końca lat 90. planował wystawienie sztuki "Bliźniacy", nawiązującej do medycznych eksperymentów Mengelego.

– Znajomi wybijali mi ten projekt z głowy, ostrzegając przed konsekwencjami – ujawnia nauczyciel. Odważny pedagog nie zrezygnował. Po przerobieniu scenariusza, w 2005 roku, z okazji Dnia Pamięci o Holokauście, pokazał sztukę "Zabawa zapałkami albo Josef M. i jemu podobni".

– Zaczyna się od jednej zapałki, a kończy na olbrzymim pożarze. Chodzi nie tylko o Mengelego, ale o wszystkich lekarzy, którzy pod płaszczykiem nauki prowadzili nieludzkie, zbrodnicze doświadczenia na ludziach – mówi Steiger.

Spoza Guenzburga pochodzi też Ruth Niemetz, obecna radna CSU. W listopadzie 2003 roku na zebraniu obywateli postawiła publicznie pytanie, dlaczego w mieście, w którym istnieją tablice upamiętniające wszystkie możliwe grupy ofiar – od poległych na wojnach aż po wypędzonych – brak jest miejsca przypominającego o ofiarach Mengelego.

Władze miasta podchwyciły wówczas inicjatywę. Dwa lata później, na murze okalającym jeden z placów w centrum miasta, wmurowano pamiątkową tablicę z cytatem autorstwa filozofa, Jeana Amery’ego: "Nikt nie może wystąpić z historii swojego narodu. Nie powinno się i nie wolno zrezygnować z zajmowania się historią, gdyż może się odrodzić i stać się ponownie teraźniejszością". Napis na tablicy obramowany jest kilkudziesięcioma parami oczu. To odniesienie do zbrodniczych eksperymentów przeprowadzanych przez Mengelego.

– Cieszę się, że projekt został zrealizowany, a wykonawcami robiących ogromne wrażenie oczu byli uczniowie guenzburskich gimnazjów – mówi Niemetz.

Ani na pomnik Korczaka, ani na tablicę pamiątkową nikt z rodziny Mengele nie wyasygnował ani centa.

Radny CSU, Stefan Baisch, należy do młodego pokolenia Niemców, wchodzących dopiero do polityki. Zażarte debaty z lat 80. zna jedynie z opowiadań starszych kolegów. 35-latek trzy lata temu przejął kierownictwo Towarzystwa Historycznego w Guenzburgu, w którego gestii jest m.in. piecza nad miejscowym Muzeum Stron Ojczystych.

Radny przyznaje, że prace nad nową ekspozycją muzeum trwają zbyt długo. Obecna, niezmieniana od lat 80., poświęca okresowi II wojny światowej zaledwie kilka zdań i przedstawia mieszkańców miasta głównie jako ofiary wojny. Baisch zapewnia, że nowa wystawa uwzględni zarówno okres III Rzeszy, jak i postać Josefa Mengele.

"Nie potrafiłam pokochać"

Lidia Maksymowicz dzisiaj ma 79 lat, jest wdową, mieszka w Krakowie. Po wojnie została chemikiem, wyszła za mąż za byłego powstańca warszawskiego, prowadzili razem firmę.

Finansowo dobrze im się powodziło. Tylko Lidia nie potrafiła odnaleźć się w życiu rodzinnym.

– Tak naprawdę i szczerze nie potrafiłam kogoś, nawet swojego dziecka, pokochać tak, jak powinna to zrobić matka – wyznaje.

Tekst powstał w ramach wspólnej akcji Wirtualnej Polski, portalu Interia.pl i DeutscheWelle - #ZbrodniaBezKary. W jej ramach tropimy nazistowskich oprawców, którzy nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie. Wielu z nich po wojnie wojnie żyło spokojnie, niektórzy nawet robili kariery. Pokazujemy ich dalsze losy. Szukamy też krewnych ich ofiar i staramy się przywrócić pomordowanym należną im pamięć.

Wszystkie reportaże w ramach akcji #ZbrodniaBezKary znajdziecie w Magazynie Wirtualnej Polski, Raporcie Interii i w Deutsche Welle

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1)