"Epidemia" w rosyjskiej armii. Każdy chce oszukać system i zarobić na wojnie
Kolejne doniesienia o nadużyciach, handlu sprzętem, fikcyjnych etatach czy wymuszaniu haraczy od własnych żołnierzach pokazują, że w rosyjskich siłach zbrojnych proces rozkładu zaszedł bardzo głęboko. Najnowsza afera, którą zajęła się żandarmeria wojskowa, wybuchła w elitarnej 83. Samodzielnej Brygadzie Desantowo-Szturmowej.
Według dochodzenia rosyjskich organów ścigania co najmniej kilkudziesięciu żołnierzy tej elitarnej brygady celowo się samookaleczyło, aby wyłudzić od państwa odszkodowanie za rzekome rany wojenne. Mechanizm opierał się na prostym układzie. Dowódca namawiał żołnierza, by ten strzelił sobie w rękę czy przeciął nogę bagnetem. Następnie lekarz wojskowy - również będący elementem procederu - wystawiał stosowną dokumentację. Raport trafiał potem do innych wyższych instancji. Potem wypłacano "rannemu" pieniądze.
Szacunkowa kwota wyłudzeń to ponad 200 milionów rubli (ok. 9 mln złotych). Żołnierze otrzymywali odszkodowania w wysokości 3 mln rubli (135 tys. złotych) za każdy przypadek. Dostawali też m.in. płatne urlopy, lepsze leczenie, a niektórych odznaczano nawet prestiżowymi Orderami Odwagi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wytknął błąd Trumpowi. "Największa katastrofa geopolityczna XXI w."
Według śledczych patent "na rannego" wymyślili dwaj pułkownicy - Konstantin Frołow i Artiom Gorodiłow. Pierwszy z nich był nawet przedstawiany w państwowych mediach jako bohater wojenny. Od każdego "rannego" oficerowie pobierali indywidualnie negocjowaną działkę. Frołow i Gorodiłow przyznali się do części zarzutów i współpracują w śledztwie. Złożyli też prośby o ponowne wysłanie ich na front zamiast postawienia przed sądem, ale spotkali się z odmową. Afera ujrzała światło dzienne dzięki sygnaliście, który powiadomił władze o procederze.
To najgłośniejszy, ale nie pierwszy przypadek, gdy żołnierze próbowali oszukać system. Od początku wojny odnotowywano liczne samookaleczenia zdesperowanych poborowych, którzy w ten sposób chcieli uniknąć pójścia na front. Teraz jednak proceder przybrał nową, zinstytucjonalizowaną formę, w której oficerowie nie tylko przymykają oko, ale wręcz organizują cały mechanizm w celach zarobkowych.
Doszło także do tego, że w kilku jednostkach zgłaszano żołnierzy, którzy istnieli tylko w dokumentach. Były to "martwe dusze", dzięki którym dowódcy zacierali rzeczywistą skalę strat i deficytów, zdobywając środki na fikcyjne etaty i nagrody.
Historia brzmi wręcz niewiarygodnie, ale uprawdopodabnia inne, od których roi się w armii Putina. System, który wykształcił się w rosyjskim wojsku, opiera się na fałszu, a funkcyjni - od podporuczników po generałów - nauczyli się traktować wojnę jako źródło zysków. Rany, krew i cierpienie stały się walutą, którą można wymieniać na ruble i przywileje.
Patologiczna armia
Źródłem patologii jest konstrukcja rosyjskiej armii jako biurokratycznego molocha, w którym statystyki i papiery mają większe znaczenie niż realna wartość bojowa. Od początku wojny na Ukrainie oficerowie przyłapywani byli na fałszowaniu raportów. Ujawniono zawyżanie ilości zdobytych pozycji, zniszczonych czołgów czy wozów bojowych.
W strukturze, w której awans i nagrody zależą od raportowanego sukcesu, rodzi się naturalna pokusa, by w dokumentach wpisywać fikcyjne wyniki. Dlatego dowódcy świadomie składali fałszywe raporty. Oszustwa udowodniono m.in. oficerom 7., 6., i 123. Brygady Strzelców Zmotoryzowanych, którzy meldowali o zajęciu wsi w Donbasie, gdzie nawet nie dotarli ich żołnierze. Podobnie było w przypadku 1. Korpusu Armijnego marionetkowej Ługańskiej Republiki Demokratycznej, którzy Piski "zdobywali" aż trzy razy. Tyle że na papierze (udało się im dopiero za czwartym razem).
Za fałszowanie raportów i oszustwa na pięć lat kolonii karnej został skazany gen. mjr Iwan Popow, były dowódca 58. Armii Ogólnowojskowej. Sprawa dotyczyła kradzieży i sprzedaży około 2 tys. ton stalowych konstrukcji przeznaczonych na budowę fortyfikacji w obwodzie zaporoskim, gdzie jego jednostka prowadziła działania obronne. Wartość sprzeniewierzonego materiału oszacowano na ponad 130 mln rubli (ok. 5,9 mln złotych). W raportach informowano, że prace budowlane idą zgodnie z planem. W rzeczywistości w wielu miejscach budowy nawet nie rozpoczęto.
Rosyjska armia od lat boryka się z korupcją. Oficerowie sprzedawali paliwo, żywność i sprzęt jeszcze w czasach pokoju. W 2016 r. słynny stał się przypadek kradzieży dwóch, wykonanych z brązu śrub napędowych ze stojącego w doku niszczyciela rakietowego "Biespokojnyj". Śruby były wówczas warte 39 mln rubli (ok. 1,9 mln złotych).
Teraz, w warunkach wojny, patologie nabrały tylko większej skali. W wojskowych kanałach na Telegramie regularnie pojawiają się doniesienia o sprzedaży zdobytego uzbrojenia na czarnym rynku czy handlu przepustkami do domów. Tymczasem nawet nagrobki poległych są w niektórych regionach opłacane z kieszeni rodzin, bo armia nie potrafi zorganizować oficjalnych pochówków.
Błędne koło
Dla Ukrainy takie działania to bardzo dobre wiadomości. Jeśli setki żołnierzy celowo się okaleczają, jednostka traci wartość bojową, a front zostaje osłabiony. Zastąpienie ich nowymi rekrutami jest kosztowne i czasochłonne. To błędne koło, które działa na korzyść Kijowa. Im większe straty i niższe morale, tym więcej chętnych do ucieczki z pola walki, a im więcej oszustw, tym mniejsze zaufanie wśród żołnierzy i jeszcze gorsza efektywność.
Pokazuje też jeszcze jedną kwestię. Wojna Putina w Ukrainie miała być pokazem siły i narzędziem zastraszenia Zachodu. Zamiast tego obnaża system, który coraz bardziej przypomina postsowiecki teatr absurdu.
Raporty o tysiącach zniszczonych czołgów wroga są równie fikcyjne, co raporty o dzielnych żołnierzach rzekomo rannych w boju. Państwo, które buduje swój mit na kłamstwie, prędzej czy później utonie we własnych oszustwach.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski