Elżbieta Wycech, przyjaciółka Kamila Durczoka, przerywa milczenie. "Ta afera zniszczyła mi życie"
• Chodzi o publikację "Wprost" z lutego ub. roku
• Pisano o ucieczce Durczoka z mieszkania, w którym znaleziono narkotyki
• Wycech w "Newsweeku": nie mam pojęcia, skąd się wziął biały proszek
• Odarto mnie z wszelkiej godności - mówi kobieta
Wycech tłumaczy w rozmowie z "Newsweekiem", że apartament, w którym odwiedził ją były szef "Faktów", wynajmowała firma, w której pracowała. To ona miała zalegać z czynszem.
Tamtego dnia Durczok ją odwiedził. Pojawiła się też właścicielka lokalu, która domagała się zaległych płatności. Wycech odesłała ją do siedziby firmy, jednak kobieta po jakimś czasie wróciła.
Gdy nikt nie otworzył jej drzwi, mąż kobiety zadzwonił na policję. Funkcjonariusze obejrzeli pomieszczenia, nie zauważyli jednak niczego podejrzanego. - Nie mam pojęcia, skąd tam się wziął biały proszek - mówi Wycech i podkreśla, że badania DNA, którym poddała się razem z Durczokiem, jednoznacznie wykazały, że nie było tam ich śladów.
Wyjaśnia, że gumowe lalki i inne erotyczne gadżety były w mieszkaniu od zabawy sylwestrowej. - Przynieśli je moi znajomi, dla żartu. Jedna lala siedziała w kącie, druga wisiała na suficie. Było zabawnie i to wszystko - tłumaczy.
Wspomina, że właściciel mieszkania już po jej wyrzuceniu zagroził, że jeśli nie zapłaci zaległego czynszu, to "zrobi z niej gwiazdę wszystkich tabloidów".
Wycech, po roku medialnej ciszy, opowiada na łamach "Newsweeka", jak poradziła sobie z całą sytuacją. Tłumaczy, dlaczego musiała wyjechać z Polski. Wspomina jak dzwonili do niej dziennikarze tabloidów z pytaniami: czy handluje narkotykami, czy jest kochanką Durczoka albo prostytutką. Zanim jeszcze ujrzała tygodnik "Wprost".
- Przestałam odbierać. W końcu zadzwonił przyjaciel, przeczytał mi ten artykuł, a ja słuchałam i płakałam. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę - opowiada.
- Najgorsze były zdjęcia. Na fotografiach była moja bielizna. Obok pornografia i seks zabawki. Poczułam, że odarto mnie z wszelkiej godności - mówi przyjaciółka Durczoka.
Zdradza, że po aferze odwróciła się od niej część rodziny i znajomych; straciła też szansę na nową pracę. - Byłam na pograniczu załamania nerwowego. Dostałam propozycję wyjazdu do Niemiec. Uznałam, że nie chcę żyć w tym bałaganie - mówi.
Publikacja "Wprost"
"Wprost” na początku lutego ub. roku opublikował relację znanej dziennikarki mobbingowanej przez popularnego szefa redakcji dużej stacji telewizyjnej (nie podając nazwisk osób ani nazwy stacji).
Po tym jak na forach zaczęło się pojawiać wpisy mówiące, że mowa o Kamilu Durczoku, dziennikarz w Radiu TOK FM zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek dopuścił się mobbingu i molestowania, choć przyznał, że jego styl zarządzania i życie osobiste mogły wywołać takie zarzuty.
Po pierwszych publikacjach tygodnika zarząd TVN powołał komisję ds. zbadania pogłosek o mobbingu i molestowaniu w stacji. Komisja po rozmowach z byłymi i obecnymi pracownikami stacji ustaliła, że trzy osoby były narażone na niepożądane zachowania, jednocześnie ze skutkiem natychmiastowym zakończono współpracę z Durczokiem.
W kwietniu kontrolę w Grupie TVN zakończyli inspektorzy Okręgowej Inspekcji Pracy, którzy nie wykryli łamania prawa pracy w firmie.
Były szef "Faktów" TVN założył w sądzie dwie oddzielne sprawy, w których zarzuca "Wprost"naruszenie jego dóbr osobistych. Za artykuły opublikowane przez tygodnik, w których oskarżono go m.in. o molestowanie współpracownic, domaga się 9 mln zł.
Prawnicy dziennikarza będą chcieli udowodnić, że formułowane przez "Wprost" zarzuty dotyczące molestowania pracownic TVN były pomówieniem. W tej sprawie dziennikarz walczy o 2 mln zł odszkodowania. Z kolei za publikację o rzekomej ucieczce z mieszkania, w którym znalezione zostały m.in. ślady narkotyków, erotyczne gadżety czy płyty z zoofilią, Durczok chce 7 mln zł.
Zobacz również:
Wydawca "Wprost": decyzja o publikacji materiałów nt. Durczoka była słuszna