ŚwiatElektroniczny cyrk 2009

Elektroniczny cyrk 2009



Na co w tym roku nabiorą nas producenci, a co faktycznie wydaje się mieć sens, czyli subiektywna relacja z targów w Las Vegas.

02.02.2009 10:41

Co roku w pierwszej połowie stycznia odbywa się Wielka Gra. W najbardziej żenującym mieście świata – Las Vegas – spotykają się wszyscy wielcy i mnóstwo malutkich producentów elektroniki użytkowej. Gromadzi ich Consumer Electronic Show (CES), czyli ogromne targi służące pokazaniu tego wszystkiego, co w danym roku ma oszołomić rynek, oraz wmówieniu wszystkim, że jest się najbardziej innowacyjną firmą świata.

CES nie jest miejscem zawierania wielkich umów i podpisywania wieloletnich kontraktów – to jedna wielka kampania reklamowa. Producenci prześcigają się w prezentowaniu technologii, które mają zmienić świat i podbić rynek, a tłumy analityków i dziennikarzy usiłują połapać się w tym wszystkim, jednocześnie nie ulegając propagandowej presji. Krótko mówiąc: wielki cyrk. Targi w Las Vegas mają długą tradycję prezentowania przełomowych wynalazków. To tu w 1973 roku pokazano pierwszy magnetowid, w 1996 – DVD, w 1998 – telewizję wysokiej rozdzielczości, a w 2003 roku – Blu-ray. Oczywiście równocześnie pojawia się tam mnóstwo kompletnie nietrafionych, idiotycznych i żałosnych pomysłów przeplecionych obietnicami, które nigdy nie zostają spełnione. Żeby było jeszcze trudniej, firmy z godnym podziwu uporem wmawiają wszystkim, że to właśnie ich produkt wyznacza nowy trend rynkowy i rozpoczyna światową rewolucję.

Czego się spodziewać?

Po tych wszystkich zastrzeżeniach spróbuję zabawić się w proroka i wywróżyć, co na tegorocznym CES było ważne, a o czym za rok nikt nie będzie pamiętał.

Niewątpliwie ten rok należał do telewizorów. Jeśli ktoś jeszcze się nie zorientował, to od jakichś trzech lat trwa wielka wymiana ekranów. Gros znaczących producentów przestała już produkować telewizory kineskopowe i przerzuciła się na płaskie panele. Większość rynku zdobyła technologia LCD, choć wciąż nieźle się trzymają telewizory plazmowe. W tym roku nikt już nie pokazywał „po prostu płaskich ekranów”. Zaczęła się za to wojna na niewiarygodnie cienkie ekrany. Ta walka przypomina trochę grę w papier, kamień, nożyce – producenci przygotowują w wielkiej tajemnicy jak najcieńsze telewizory i na kilka dni przed rozpoczęciem targów ogłaszają, że to ich ekrany będą w tym roku najcieńsze. Chwila prawdy nadchodzi w momencie otwarcia targów. W tym roku z zapowiadanych najcieńszych telewizorów LCD Panasonica i LG faktycznie najmniejszą grubość miał sprzęt... Samsunga. Emocje temu towarzyszyły ogromne i dopiero spojrzenie z zewnątrz uświadamia, jak mało ważne są te parametry. Zeszłoroczny CES był zabawą w największy
ekran, która skończyła się abstrakcyjnym rekordem przekątnej 150 cali. I co? I nic, to po prostu popis producentów i ich walka o zajęcie pierwszego miejsca w doniesieniach prasowych. Podobnie będzie z tegorocznym rekordzistą. To fajnie, że telewizory mogą być już dwa razy cieńsze od pudełka z płytą DVD, ale większości osób zupełnie wystarczą czterokrotnie grubsze ekrany.

Za to bardzo sensownym trendem wydaje się podłączanie telewizorów do Internetu. W zeszłym roku chwalił się tym Sharp, w tym podobne funkcje pokazali już wszyscy znaczący producenci. Na szczęście nie chodzi tu o pomysł sprzed kilku lat polegający na wmawianiu nam, że nie potrzebujemy komputerów, bo sieć lepiej przegląda się przed telewizorem. Zamiast tego zaproponowano coś na kształt telegazety przyszłości – w dowolnej chwili możemy wyświetlić na ekranie małe okienka zawierające przydatne informacje, takie jak: godzina, pogoda, skrót wiadomości czy zapowiedź kolejnego programu.

Coraz większe są też szanse na dodanie do telewizji trzeciego wymiaru. Najwięksi, czyli Sony, Samsung, Panasonic i LG, pokazali ekrany, które obserwowane przez specjalne okulary dają trójwymiarowy obraz. Tu najwyraźniej technika niezbyt się posunęła od czasów pamiętnego warszawskiego kina Oka, w którym latami wyświetlano radzieckie produkcje „Zabawy zwierząt” i „Parada atrakcji” – obraz znacznie lepszy, ale okulary wciąż męczą.

Za to kolejna zapowiadana od lat cudowna technologia budzi już coraz mniejsze emocje. Chodzi o ekrany OLED. To rozwiązanie wykorzystuje organiczne substancje, które pod wpływem prądu emitują światło. Ekrany OLED są niezwykle cienkie, dają doskonały obraz, a na dodatek można je wyginać. Jednak liczne problemy techniczne wciąż powodują, że OLED nie stanowi konkurencji dla innych rozwiązań. Rok temu Sony pokazało malutki, 11-calowy telewizor kosztujący dwa i pół tysiąca dolarów. W tym roku przekątna skoczyła do 21 cali, a ceny jeszcze szczęśliwie nie znamy. Strach pomyśleć.

Trzeba jeszcze wspomnieć o uporczywym promowaniu telewizorów oszczędzających prąd. W wielu miejscach można było zobaczyć ekrany z zamontowanymi licznikami zużycia energii. Faktycznie wyniki budziły podziw, ale i uśmiech – parę lat temu pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się tym, ile watów zużywa dany sprzęt. Ale cóż, przyszła moda na ochronę środowiska, którą dodatkowo wspomógł kryzys, i oto mamy oszczędne telewizory.

Koniec wojny matrycowej

CES to ostatecznie nie tylko telewizory. W końcu trzeba coś jeszcze na nich wyświetlać. Po zeszłorocznym ostatecznym zwycięstwie formatu Blu-ray na targach roiło się od sprzętu odczytującego wideo w wysokiej rozdzielczości. I nie były to jak wcześniej toporne prototypy i brzydkie skrzynki, ale cudeńka takie jak śliczny i mały Samsung BD–P4600 do powieszenia na ścianie czy przenośny Panasonic DMP–BD15.

Pozostając przy tym, co widać: nowe trendy pojawiają się w fotografii cyfrowej. Najwyraźniej właśnie zakończyła się wojna na rozmiar matrycy, ponieważ w tym roku nikt już nie wyskakiwał z rosnącymi liczbami megapikseli. Producenci zajęli się wreszcie kolejnym elementem aparatu – obiektywem. Naturalnie i w tym przypadku musiały się zacząć zawody. Kodak pokazał model Z980 z 24-krotnym zoomem, lecz za rogiem czaił się już Olympus ze swoim SP-590 powiększającym obraz 26-krotnie. Ot, kolejny pomysł na pokazanie się. Dla zwykłego użytkownika znacznie ciekawiej zapowiadają się pomysły, którymi producenci chcą zachęcić do zakupu nowego kompaktowego aparatu. To nie lada problem, bo kupione trzy lata temu „małpki” wciąż świetnie działają, a przecież rynek potrzebuje stałego popytu. Dlatego najnowsze kompakty wypchane są atrakcyjnymi funkcjami mającymi przyciągnąć tych, którzy wciąż uważają, że aparat im niepotrzebny.

Na przykład nowe aparaty Casio z serii Exilim potrafią rejestrować filmy z prędkością tysiąca klatek na sekundę. Po co? Choćby po to, by móc potem w zwolnionym tempie oglądać bawiące się dzieci czy skaczące psy. Efekt faktycznie robi świetne wrażenie. Standardem stało się już nie tylko rozpoznawanie twarzy, ale także wyzwalanie migawki w momencie, gdy fotografowany człowiek się uśmiechnie.

Do źródeł swojego sukcesu powraca też Polaroid, pokazując cyfrowy aparat z wbudowaną minidrukarką. Sprzęt nosi nazwę PoGo, jak klasyczny polaroid. W ciągu niecałej minuty od zrobienia zdjęcia daje nam niewielką, mimo to niezłą odbitkę. Oczywiście przed wydrukowaniem możemy zdecydować, która fotka jest najlepsza.

Zupełnie normalne jest to, że o sporej części pomysłów określanych dziś jako kluczowe za rok mało kto będzie pamiętał. Dla nas, którzy w końcu utrzymujemy te wszystkie wielkie firmy, nauka jest prosta – myślmy samodzielnie i krytycznie. Nie dajmy się wkręcać w cieniutkie telewizory, wielkie matryce i gigantyczne zoomy. Kupujmy to, co jest nam naprawdę potrzebne. Tak, sam wiem, jakie to bywa trudne.

Piotr Stanisławski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)