Ekran oniryczny - przez koszmar w marzenia


Naćpany William S. Burroughs, autor „Nagiego lunchu”, strzelił żonie z pistoletu prosto między oczy. Dlaczego? Wydawało mu się, że jest Wilhelmem Tellem. Położył jej na głowie jabłko i pociągnął za spust.

Ekran oniryczny - przez koszmar w marzenia
Źródło zdjęć: © Nowa Fantastyka

12.05.2005 | aktual.: 12.05.2005 09:36

Ciekawe, co pomyślałby Szekspir ,gdyby wiedział, że zdanie z jego „Makbeta” życie jest przelotnym cieniem, snem wariata (...), jest kwintesencją gatunku filmowego określanego mianem „kina onirycznego”? Byłby dumny? A może wściekłby się, że kino spłyca jego myśli? Tego się nigdy nie dowiemy. Za to możemy przyjrzeć się bliżej filmom, które opowiadają o życiu we śnie. Czym jest „kino oniryczne”? Najprościej mówiąc, to opowieści o rozpadzie rzeczywistości i osobowości bohaterów. Bo przecież w świecie, w którym rządzi sen, może się zdarzyć wszystko.

Termin „kino oniryczne” do filmowego słownika trafił dzięki ,,Piknikowi pod Wiszącą Skałą” Petera Weira. Tytułowy piknik odbył się naprawdę, w Walentynki 1900 roku. Grupa uczennic wybrała się na wycieczkę w malownicze skały. Trzy z nich wraz z nauczycielką zaginęły bez śladu. Jedną odnaleziono, lecz nie pamiętała niczego. Do dziś nie wiadomo, co się wydarzyło. To zdarzenie jest dla Weira punktem wyjścia dla współczesnego horroru, w którym otaczająca rzeczywistość okazuje się być czymś złudnym, irracjonalnym i niepojętym. Zniknięcie dziewcząt i brak jego wyjaśnienia stwarza próżnię, która rozsadza od wewnątrz zhierarchizowany porządek szkoły. Widzimy wybuch emocji, chaos i rozkład szkolnej społeczności, mając cały czas przed oczami moment, od którego się to zaczęło, serię uroczych obrazów zestrajania się człowieka z naturą.

W „Nagim lunchu” Davida Cronenberga, opartym na wspomnieniach pisarza Williama S. Burroughsa, podział na rzeczywistość i fikcję nie istnieje. Żywa maszyna do pisania w kształcie insekta, gadająca odbytnica, Mugwump (sic!), Interzona – eksterytorialna część chorego umysłu bohatera pisarza, wszystko to harmonijnie funkcjonuje w jednym świecie na pograniczu jawy i snu. Zresztą Burroughs również żył na pograniczu. „Nagi lunch” to zapis mąk, jakie przeżywał, wychodząc z heroinowego nałogu, a także historia jego ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Był bowiem oskarżony o morderstwo, po tym gdy strzelił z rewolweru swojej żonie w czoło. Wydawało mu się, że jest Wilhelmem Tellem. Postawił na jej głowie jabłko i wystrzelił.

Wyścig z diabłem

Trzy ważne filmy z ostatnich lat, „Harry Angel”, „Zagubiona autostrada” i „Podziemny krąg”, doskonale ukazują powolne pogrążanie się jednostki w koszmarze. Życie ich bohaterów okazuje się być życiem cudzym, wiodącym na skróty do piekła. I nie jest to bynajmniej efekt działania jakiejś klątwy, lecz uboczny skutek spełnienia się najbardziej ludzkich marzeń: o życiu, miłości i wolności. „Harry Angel” Alana Parkera to moralitet w kostiumie „czarnego” kryminału, luźno inspirowany historią Roberta Johnsona – dość przeciętego bluesmana z delty Missisipi.

W latach trzydziestych miał on na rozstaju dróg w zamian za talent sprzedać diabłu duszę. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, faktem jest, że w ciągu roku po rzekomej transakcji Johnson skomponował kilkadziesiąt bluesów, ustanawiając kanon stylu delta. Tę twórczą erupcję przerwała nagła śmierć. W filmie, cierpiący na amnezję detektyw, szuka w Nowym Orleanie zaginionego muzyka. Okazuje się, że poszukuje samego siebie. Kiedyś w zamian za sławę sprzedał duszę diabłu. Chcąc złamać pakt, odprawił okultystyczny rytuał, podczas którego przejął ciało i tożsamość pijanego żołnierza. Desperacki plan przeżycia krzyżuje pycha i infantylna wiara, iż satanistyczna formuła zapewni mu równe szanse w starciu ze Złym. Będący w szczytowej reżyserskiej formie Alan Parker doprowadza duszną atmosferę tej historii do granic wytrzymałości, przy czym puentując treść, nie rozładowuje emocji. Tutaj piekło nie jest jakimś abstrakcyjnym miejscem, lecz przedłużeniem najgorszych doznań doświadczanych za życia. Harry Angel zawsze będzie już
jeździł do Nowego Orleanu.

Niech się stanie!

Inne żądze gnębią knajpianego saksofonistę z „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha, który, mimo iż zamordował z zazdrości żonę, nie przestał jej kochać. Czekając na wyrok w celi, nie może pogodzić się ze stratą ukochanej. Jedynym jego pragnieniem jest ponowne spełnienie, a tego może doświadczyć tylko jako ktoś inny. I tak się staje. Rano zdumieni klawisze znajdują w jego celi młodego mechanika, po więźniu zaś ślad ginie. Wkrótce chłopak przeżywa namiętny romans z żoną gangstera – wcieleniem kobiety saksofonisty. „Zagubiona autostrada” łączy w sobie formułę „czarnego kina”, horroru z bunuelowskim surrealizmem i indywidualną dla filmu logiką zdarzeń. Z wszystkich wymienionych tutaj obrazów to „Zagubiona autostrada” najwierniej oddaje strukturę sennego majaku, z którego bohaterowie nie mogą się obudzić. Cokolwiek zrobią, i tak będą skazani na porażkę.

W „Podziemnym kręgu” Davida Finchera, podobnie jak w „Nagim lunchu”, motyw snu na jawie potraktowano dosłownie. Sfrustrowany yuppie miota się między wysysającą energię pracą w korporacji a zbiorowym mazgajstwem seansów terapii antystresowej. Przypadkowo (?) poznany anarchista Tyler staje się uosobieniem jego skrywanych tęsknot. Przejmuje jego filozofię, zdobywa się na bunt w pracy. Niewinna bójka wyzwala w nich niewyobrażalną chęć zniszczenia. Znajdują grono entuzjastów, zakładają sieć podziemnych klubów walki na gołe pięści. Sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy yuppie zauważa, że wszyscy biorą go za Tylera, który nagle znika... Bo Tyler od początku był wymysłem bohatera. Fantomem zrodzonym z żalu za niemożliwą wolnością.

Moment przejścia rzeczywistości w marzenie w „Podziemnym kręgu” jest niezauważalny, ponieważ od początku film rozgrywa się w głowie bohatera. Jego właściwa akcja przypominałaby dwugodzinne ujęcie głównego bohatera, który siedzi w kącie i płacze. Pesymistyczna diagnoza „Podziemnego kręgu” wskazuje, jak panicznie boimy się wyzwolenia swej prawdziwej natury z niewoli konwenansów. Wyparta dionizyjska część osobowości ma szansę dojść do głosu tylko za cenę szaleństwa, jako „druga strona” rozpadającej się jaźni.

Na całe szczęście nie wszystkie filmu nurtu onirycznego koncentrują się na rozpadzie jaźni i rzeczywistości. Wystarczy sięgnąć po „Dużą rybę” Tima Burtona, by przekonać się, że życie snem może być czymś pięknym. Historia Eda Blooma nie jest opowieścią o szaleństwie, lecz o miłości. Bo to miłość do żony, rodziny, przyjaciół i świata sprawia, że Bloom jest człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Taki sen śnił całe życie i śniąc go, odszedł pogodzony ze sobą i otoczeniem.

Jacek Dygoń

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)