Dżihad odbudowy
- Mówisz, że Al-Amara znajdzie się w samym środku polskiej strefy administracyjnej. Pewnie będzie czymś w rodzaju stolicy, bo to najważniejsze i największe miasto między Basrą a Bagdadem... - powtórzył po raz kolejny z niedowierzaniem Ali, łysiejący czterdziestolatek. Upiornie gorące popołudnie powoli zmieniało się w tylko trochę chłodniejszy wieczór. Od kilku dni temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 40 st. C, a to dopiero początek lata. Siedzieliśmy na kamiennej posadzce na progu czegoś, co jeszcze niedawno było domem Alego. Z dwupiętrowego budynku została tylko sterta gruzu. Podczas wojny przebiegała tu linia frontu. - Szczerze mówiąc, nikt tu nie wie o podziale Iraku na jakieś strefy, a co dopiero o tym, że Polacy tu przyjadą! Nikt nam nie mówi takich rzeczy, a gazet ani radia nie ma. Ludzie z naszego miasta wiedzą tylko, że teraz okupują nas brytyjscy żołnierze, ale tak naprawdę Al-Amarą, jeśli nie całą prowincją, zaczyna rządzić Hezbollah - stwierdził wreszcie po długim namyśle Ali.
19.05.2003 07:46
Ali Khadum pracuje na przedmieściach Al-Amary, w szpitalu, który przed wojną nosił imię Saddama, a teraz nie ma nazwy. Krótko po naszym pierwszym spotkaniu przywieziono dwóch chłopców rannych w wybuchu granatu. Opatrując ich, Ali wyjaśniał, że codziennie przywożonych jest co najmniej dziesięć osób, najczęściej dzieci, rannych podczas eksplozji niewypałów lub granatów pozostawionych przez iracką armię. Drugie tyle pacjentów to ofiary strzelanin: - Każdy ma teraz broń. Saddam uzbroił ludzi, by go bronili, gdy przyjdą Amerykanie - stwierdził.
Kiedy wychodziłam ze szpitala, zapłakana kobieta krzyczała w moją stronę łamaną angielszczyzną: - Saddam morderca! Bush morderca! Gdzie są wasze obietnice? Wsadźcie sobie w d... taką wolność! Ali wyjaśnił mi, że to matka jednego z chłopców rannych podczas wybuchu granatu, i dodał rozgoryczony: - Jeśli zapytasz ludzi, czego chcą, odpowiedzą krótko: prądu, wody i bezpieczeństwa. Za Saddama, fakt, nie było wolności, ale mieliśmy wszystko, co niezbędne do przeżycia. Teraz ludzie może i są wolni, ale na co im taka wolność, skoro mrą jak muchy? Ludzie zaczynają nienawidzić niedawnych wyzwolicieli i tak samo mogą znienawidzić waszych żołnierzy.
Za sytuację w regionie do przyjazdu polskiego kontyngentu odpowiedzialni są Brytyjczycy. Na ulicach nie widać jednak partoli. Jedyny brytyjski żołnierz, jakiego spotkałam w Al-Amarze, stał za zamkniętą bramą, na której w języku arabskim i angielskim wypisano czerwoną farbą "Biuro odbudowy i pomocy humanitarnej". Żołnierz nie umiał mi jednak udzielić żadnych informacji. Osoby, które mogą na ten temat rozmawiać, są w oddalonej o 150 km Basrze albo w Bagdadzie - ponad 500 km od Al-Amary. Rządy, przynajmniej na jakiś czas, oddano w ręce lokalnych władz.
Gdzie są lokalne władze? Naprzeciw biura odbudowy znajduje się olbrzymi ratusz miejski. Biurka, krzesła i komputery rozkradziono. Jedyne, co zostało z dawnego wyposażenia, to ramy, w których wisiały portrety prezydenta. W liczącym kilkadziesiąt pomieszczeń gmachu spotkałam tylko jedną osobę. Młody chłopak siedział w pokoju tuż przy bramie. Drzwi i ściany jego "gabinetu" oblepione były kolorowymi zdjęciami ajatollaha Mohammada Bakira al Hakima. - Witam w siedzibie Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Al-Amarze. Mam na imię Esam. W czym mogę pomóc? - zapytał, kiedy weszłam.
Przywódca rady, Mohammad Bakir al Hakim, dwa tygodnie temu triumfalnie powrócił do Iraku. Na wygnaniu w Iranie spędził 23 lata. Dyskryminowani przez Saddama szyici, stanowiący przeszło 60 proc. Irakijczyków i zamieszkujący centrum i południe kraju, widzą w nim najważniejszego przywódcę politycznego i religijnego. W ubiegłym tygodniu odbyło się coś w rodzaju demonstracji jego wpływów - ajatollah odwiedził większość miast w środkowym i południowym Iraku, czyli tych, które wkrótce znajdą się w strefie administrowanej przez Polskę. Wszędzie witały go tysiące zwolenników. Jak dużym poparciem cieszy się al Hakim w polskiej strefie? - Szyici po prostu powitali przywódcę religijnego, który powrócił z uchodźstwa. To jednak nie znaczy, że chcą, by nimi rządził. Zdecydowana większość opowiada się za rozdziałem państwa od religii. Poza tym nie ufają żadnemu politykowi, który był na emigracji - to go dyskwalifikuje - wyjaśniał mi prof. Abdul Awallah, który przed wojną wykładał na Uniwersytecie w Al-Amarze. Miastem i
okolicą już od jakiegoś czasu rządzi zupełnie ktoś inny. Odesłano mnie do domu na wschodnim brzegu Tygrysu. - Mieszka tam Kareem Mahoud. To on tu teraz rozdaje karty - oświadczył Esam.
Agata Jabłońska