Jak się czuję? Nie najlepiej, ale i tak całkiem nieźle, jak na nieboszczyka. Tylko w nocy strasznie marznę. I czekam: niech mi oddadzą mój PESEL!
O tym że umarł, Zbigniew dowiedział się jako ostatni.
Wiedzieli już lekarze w szpitalu, urzędnicy, policja, pracownicy zakładu pogrzebowego, w tym kierowca karawanu, który wiózł zwłoki. Wiedziała jego matka, ojciec, siostra i cała rodzina, a nawet przyjaciel. Tylko sam Zbigniew żył zupełnie nieświadomy własnej śmierci.
Życie toczyło się normalnie: wstawał, mył się, jadł, cieszył się wolnymi dniami, bo akurat zrobił sobie przerwę w pracy - przyjechał z Niemiec, gdzie robił w budowlance, miał mieszkanie i działalność gospodarczą.
Nadrabiał zaległości towarzyskie. Wiadomo: dawno nie widział znajomych i długo ich nie zobaczy, bo za kilka dni miał wracać do Frankfurtu. Kolega z Niemiec miał go zabrać samochodem.
- Już sobie majtki i koszulki spakowałem. Na podróż tylko, bo całą resztę zostawiłem w mieszkaniu w Niemczech.
I wtedy ten telefon.
Zbigniew był akurat u serdecznego przyjaciela Andrzeja. Siedzą i gadają. Dzwoni komórka, więc Andrzej odbiera. Przez chwilę tylko słucha, coraz bardziej zdumiony, wreszcie rzuca:
- Jak Zbyszek nie żyje, skoro siedzi koło mnie?! Co ty gadasz?
Pierwszy telefon
Dorota Mulawka z Jeleniej Góry do dziś przeżywa tamtą rozmowę: - Ta wiadomość zbiła mnie z nóg.
Choć Dorota mocno stąpa po ziemi, 52 lata życia ją zahartowały i mało co robi na niej wrażenie. Energiczna postawna brunetka, mówi szybko i rzeczowo, niskim głosem:
- No pewnie, że byliśmy z bratem zżyci! Zbyszek jest tylko rok młodszy ode mnie. Mieliśmy kochającą mamę, tato co prawda z nami nie mieszkał, ale mieliśmy też kochających dziadków, wakacje na wsi, piękne dzieciństwo! I dobry kontakt do tej pory. Nie żeby dzwonić do siebie dwa razy dziennie, ale rozmawialiśmy często, nawet na kamerkach. Pokazywał mi mieszkanie we Frankfurcie, przesyłał zdjęcia.
To wszystko staje jej przed oczami we wtorek 24 listopada 2020 r.
Odbiera telefon od mamy. Okazuje się, że jest z nią pracownica MOPS-u w Jeleniej Górze. Przekazuje wiadomość, że w 5 Wojskowym Szpitalu Klinicznym w Krakowie zmarł jej brat Zbigniew Alencynowicz. Nie posiadał przy sobie żadnych dokumentów, ale został zidentyfikowany przez policję.
Dorotę zalewa fala smutku i żalu, ale natychmiast przyćmiewa je troska o mamę: jak ona to zniesie?
Ma 71 lat i jest schorowana, a poza tym nie taka kolej rzeczy: to rodzice powinni odchodzić pierwsi, a nie chować własne dzieci.
Nie dość, że obie w rozpaczy, to jeszcze nie mają pojęcia jak zabrać się do pochówku, skoro ciało Zbyszka jest w innym mieście. Wiedzą tylko, że chcą je sprowadzić do siebie - do Jeleniej Góry, gdzie obie mieszkają, oraz że zostanie skremowane.
Pracownica MOPS-u uspokaja. Zapewnia, że wszystkim zajmie się zakład pogrzebowy: sprowadzeniem zwłok, kremacją i pochówkiem. One muszą tylko podpisać dokumenty wymagane przez zakład.
Nie ma zgody
Ciało już jedzie przez Polskę. Tzw. ostatnia podróż jest długa: 367 km autostradą A4. Bez korków prawie 5 godzin. W piątek 27 listopada dociera do zakładu pogrzebowego w Jeleniej Górze. W sobotę ma zostać skremowane.
Nikt już nie zobaczy Zbigniewa, bo w szpitalu stwierdzono u niego COVID-19 i ciało zostało stosownie zabezpieczone.
W sobotę rano pracownica zakładu pogrzebowego dzwoni do Doroty, że ciało brata jest na miejscu i prosi, by podjechać i podpisać ostatni brakujący dokument: zgodę na kremację.
Tego dnia zakład pracuje krócej, Dorota ma swoje plany, nie zdąży dojechać przed zamknięciem.
Uzgadniają, że dokument wydrukuje, podpisze i prześle skan mailem, ale to też wymaga czasu, bo nie ma drukarki, musi poprosić córkę, a ta pracuje do późna. Tak czy inaczej, zgody na kremację nie będzie przed wieczorem.
I ten splot okoliczności uratuje jedno ciało, a drugie wpędzi w kłopoty.
Chyba zaistniała pomyłka
Poprzedniego wieczora Dorotę dopadła nostalgia. Weszła na profil brata na Facebooku, a tam jeden jedyny wpis: imię i nazwisko jego najlepszego przyjaciela z Krakowa, z którym wspierają się od lat.
- Słyszałam o nim i jego córce Karolinie. Jego nie znalazłam wśród znajomych brata, ale ją tak. Pomyślałam: co mi zależy, napiszę messengerem, że Zbyszek nie żyje, przecież się dobrze znali. Może nie wie o tej śmierci. I rzeczywiście nie wiedziała. Wspominałyśmy go i razem ubolewałyśmy. Poprosiłam, żeby przekazała tę smutną wiadomość swojemu tacie. Chciała mi słać pieniądze na wiązankę od nich. Napisałam, że nie ma potrzeby, bo ja złożę wiązankę od przyjaciół z Krakowa. I na tym się nasza rozmowa skończyła. Było już koło północy. Pożegnałyśmy się, no cóż, trzeba żyć dalej.
Niecałą dobę później, w sobotę wieczorem, Dorota dostaje wiadomość od Karoliny: "Chyba zaistniała jakaś pomyłka, bo Zbyszek żyje i ja przed chwilą z nim rozmawiałam".
- Nogi się pode mną ugięły! Jak to żyje?! Szybko nacisnęłam słuchawkę i zadzwoniłam do niej tym messengerem. A ona potwierdza: "Rozmawiałam z nim przed chwilą, był u mojego taty. Dam pani numer, może Zbyszek jeszcze jest u niego". Podała, dzwonię natychmiast, i od razu odbiera mój brat! I też w szoku: "No cześć siostra. Co to się dzieje z tą moją śmiercią? Jak to ja nie żyję? Przecież żyję!".
Oboje śmieją się histerycznie, ona bardziej z radością i ulgą, on bardziej z niedowierzaniem.
- Zbyszek, ja cię poznaję po głosie, ja słyszę, że to ty, ale powiedz mi jeszcze: imię ojca, imię matki i co ci zabrałam, jak byłeś mały?
Wciąż się śmieją, Zbyszek odpowiada:- Imię ojca: Wacław, imię matki: Maria, a zabrałaś mi rowerek Bobika, co mi mama kupiła.
Wszystko się zgadza, Dorota nie ma już żadnych wątpliwości: to jej brat i żyje. Ale co dalej? Co ze zwłokami „Zbigniewa” z kostnicy? Jak to odkręcić?
5 godzin w przeciwnym kierunku
Pierwszy telefon Dorota wykonuje do pracownicy zakładu pogrzebowego. Jest sobota, około 20.00:
- Czy ciało zostało już skremowane?
- Nie. Nie mamy dokumentu od pani, nie mogliśmy skremować bez zgody.
- To bardzo dobrze, proszę pani, bo mój brat żyje.
Konsternacja.
- Jak to?
- No żyje.
- Tyle lat pracuję w zakładzie i jeszcze takiego przypadku nie mieliśmy.
Wciąż pozostaje pytanie: co z ciałem, które przyjechało, a nie jest Zbigniewem?
Zakład pogrzebowy z Jeleniej Góry konsultuje się z 5 Szpitalem Wojskowym z Krakowa i ustalają: zwłoki należy odwieźć z powrotem.
Ciało znów jedzie przez Polskę. Ostatnia podróż nie była ostatnia, więc powtórnie: 367 km autostradą A4, tylko w przeciwnym kierunku. Bez korków prawie 5 godzin.
Tymczasem mama Zbigniewa od tygodnia nie może spać i ciągle płacze. Od wtorku do soboty z rozpaczy, bo syn nie żyje. Od soboty do teraz ze szczęścia, bo jednak żyje!
Zmarły ma pecha
Zwykły człowiek czuje się zagubiony emocjonalnie i organizacyjnie, gdy umiera bliska osoba. Dorota czuje się zagubiona po wielokroć – bo brat umarł, po czym wrócił do żywych, ale dla państwa i instytucji i tak pozostaje umarły. Więc ona stała się jego kontaktem ze światem.
Dzień po rozmowie z siostrą Zbigniew niby rozumie sytuację, ale idzie na posterunek policji, żeby się upewnić. Podaje imię i nazwisko i prosi o sprawdzenie swojego statusu.
- Pan nie żyje – słyszy. I policjanci odbierają mu dokumenty.
Od razu po niedoszłym pogrzebie zostaje wezwany na komisję do 5 Wojskowego Szpitala Klinicznego w Krakowie. W celu wyjaśnienia sytuacji. Komisja przeprasza i obiecuje, że zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby sytuację wyjaśnić, a Zbigniewa przywrócić do żywych.
Niestety, akt zgonu wystawiono w piątek 27 listopada 2020 i od tego dnia Zbigniew nie istnieje w rejestrach i systemach. Nie może niczego załatwić, o nic się ubiegać, skorzystać z pomocy społecznej ani opieki medycznej.
Najpierw nieco się podśmiewa z własnej śmierci, ale życie szybko go tego oducza.
Pech chce, że w grudniu łamie nogę. Niefortunnie, wysiadając z tramwaju. Przyjeżdża karetka, ale do szpitala nie zabiera, bo w systemie nie ma Zbigniewa Alencynowicza. Interweniuje Dorota. Następnego dnia dzwoni do szpitala w Krakowie i pyta: "Co ten człowiek ma teraz zrobić? Całą noc cierpiał z bolącą nogą!".
Każą się zgłosić i udzielają mu pomocy: robią prześwietlenie, dają leki przeciwbólowe, zakładają gips.
- Tak, w tym samym szpitalu, w którym uznano go za zmarłego - potwierdza Dorota. - No, historia rodem z krypty, mówię pani!
Nie ma winnych
Absurdy, komplikacje i nieprzyjemne niespodzianki mnożą się tak szybko, że Dorota nie czuje się już na siłach ciągnąć tej sprawy sama. Zgłasza się do programu „Interwencja” Polsatu. Niektóre szczegóły omyłkowej identyfikacji zwłok wypływają niechcący, bo ktoś w rozmowie z nią za dużo powiedział, inne zostają ujawnione przez dziennikarzy.
Człowiek, który nie był Zbigniewem, został przywieziony do szpitala jeszcze żywy. Stało się to w nocy 23 listopada, pacjent był wychłodzony. Nie miał przy sobie dokumentów, tylko w kieszeni znaleziono mandat wystawiony na nazwisko: Zbigniew Alencynowicz. Personel wezwał policję. Kto nazwisko z mandatu przypisał automatycznie pacjentowi i uznał, że to jego oczywista tożsamość – nie wiadomo. To ustali prokuratura w Krakowie.
Z notatki krakowskiej policji:
"W czasie interwencji policjantów mężczyzna był reanimowany. Personel medyczny poprosił przybyłą na miejsce policjantkę o potwierdzenie danych mężczyzny jednocześnie okazując blankiet mandatu, który osoba ta posiadała przy sobie.
Dane z mandatu zostały wprowadzone do bazy danych, po czym wyświetliło się zdjęcie mężczyzny. Policjantka przekazała personelowi szpitala, że według niej osoba wpisana na mandacie to nie ta sama osoba, która była w szpitalu. Po czym patrol opuścił szpital, przy czym mężczyzna w chwili zakończenia interwencji jeszcze żył.
Po zakończonej interwencji policjanci zrobili zapis w notatnikach służbowych z których jasno wynika, że nie potwierdzili jego danych.
Policja nie była już informowana o zgonie mężczyzny i nie była też proszona o potwierdzenie danych osoby zmarłej, w związku z tym nie prowadziła procedury identyfikacji tej osoby.
Krakowscy policjanci nie informowali bliskich o zgonie mężczyzny, co więcej, nie wiedzieli, że mężczyzna zmarł".
Do odpowiedzialności nie poczuwa się ani policja, ani szpital.
A Dorota się denerwuje, bo dotarło do niej, jak łatwo można było tej makabrycznej pomyłki uniknąć.
Po pierwsze: zdjęcie. Zbigniew miał na koncie mandaty i drobne wykroczenia, był notowany przez policję. Kiedy więc w szpitalu wprowadzono dane z mandatu, wyświetliło się jego zdjęcie i – jak zauważyła policjantka – nie przypominał człowieka leżącego przed nią.
Po drugie: odciski palców. 24 listopada, kiedy przez telefon usłyszała, że brata przywieziono do szpitala bez dokumentów, ale został zidentyfikowany, Dorota była przekonana, że sprawdzono tożsamość na podstawie odcisków palców.
Po trzecie: znaki szczególne. Zrozumiałe, że zmarłego z COVIDEM-19 trzeba zabezpieczyć, więc rodzina nie mogła go zidentyfikować, ale ktoś mógł zapytać o znaki szczególne. Zbigniew ma ich kilka, w tym duży tatuaż na klatce piersiowej oraz 7-centymetrową bliznę na żuchwie.
Co do mandatu wystawionego na jego nazwisko a znalezionego w kieszeni innego człowieka, Zbigniew podejrzewa, że to przypadek. Zna niektórych bezdomnych. Przez wiele lat mieszkał w Krakowie i sam miewał epizody bezdomności.
Bywało, że za picie w miejscu publicznym dostawał mandaty, i zdarzało mu się je wyrzucać.
Tymczasem 51-letni Zbigniew okazuje się być 63-letnim Grzegorzem i zostaje odebrany przez właściwą rodzinę.
Człowiek-widmo zakłada maseczkę
Ostatnie pięć miesięcy ciągną się Zbigniewowi jak wieczność. Wciąż czeka na postanowienie sądu o unieważnieniu jego aktu zgonu.
Nie wrócił w grudniu do pracy w Niemczech, bo policja zabrała mu wszystkie dokumenty: polski dowód osobisty i paszport oraz niemieckie prawo jazdy.
W Polsce nie może pracować, w Niemczech też, bo przecież funkcjonował na polskich dokumentach, w dodatku ukarano go grzywną 4 tys. euro za nierozliczenie się z niemieckim fiskusem.
Nie ma z czego żyć. Nie może korzystać z pomocy MOPS-u, nie dostaje nawet darmowych obiadów lub bonów żywnościowych, bo instytucje każdą pomoc przyznają decyzją administracyjną. A Zbigniew nie istnieje w rejestrach, po wpisaniu jego numeru PESEL wyskakuje osoba zmarła i wszelkie instytucje pozostają bezradne.
Zbigniew już wcześniej upijał się falami.
- To były takie dwu-trzydniówki - tłumaczy Dorota. - Kilka dni pił, a później przez pół roku żył normalnie. Ale przed tą sprawą dobrze mu się wiodło. Miał pracę w Niemczech, a teraz nie wie, co ze sobą zrobić. Bo ani zarabiać tutaj, ani wyjechać, ani cokolwiek załatwić. Człowiek-widmo. Więc się załamał. To było już grubo po świętach Bożego Narodzenia, jak się pierwszy raz napił.
Bo w Wigilię jeszcze się trzymał. Na święta został u Andrzeja, który jest schorowany - żeby miał towarzystwo i pomoc. Jeszcze rozmawiali na kamerkach. Z jednej strony Zbyszek, z drugiej cała rodzina: Dorota, jej mąż, dwie córki i zięciowie, wnuczki Doroty, i nawet syn, który przyjechał z zagranicy. Zbigniew nie mógł się doczekać, aż ich wszystkich zobaczy, szczególnie swojego siostrzeńca, którego dawno nie widział.
Teraz jak jest trzeźwy, to wciąż może spać u Andrzeja. Jak nie, to zależy od pogody. W zimie czasem ktoś się zlitował i wpuścił na noc na klatkę schodową. Teraz wiosną śpi po prostu na ławce pod gołym niebem.
Siedzimy właśnie na jednej, którą sobie upodobał, i trzęsiemy się z zimna, bo choć kwiecień, temperatura nie przekracza 7 stopni.
- Jak pada deszcz, to tam śpię - pokazuje mi Zbigniew. Przed nami, na osiedlowym placu zabaw: ciuchcia dla dzieci. Na metalowych wspornikach dwa drewniane wagoniki i lokomotywa, pomalowane na jaskrawozielony kolor, z czerwonymi kołami. Są tak małe, że dorosły może tam co najwyżej przykucnąć lub usiąść. Ale w odróżnieniu od huśtawek, karuzeli i pozostałych atrakcji wokoło, ciuchcia ma ogromny atut: daszek.
A Zbigniew ma na sobie za dużą czarną skórzaną kurtkę rodem z lat 90., czarne jeansy, sportowe buty, czapkę z daszkiem. I maseczkę antycovidovą, którą dostał od dwóch zakonnic, kiedy siedział na Plantach.
Na czarnej tkaninie pomarańczowy napis: "Błogosławieni miłosierni".
Czy to prawdziwa historia?
Zbigniew niby umarł, ale wciąż potrzebuje jeść i pić. I niektórzy kupują mu jedzenie, wynoszą gorącą herbatę.
Trzeba też przyznać, że Zbigniew potrafi sobie zjednać ludzi.
Dorota mówi z przekąsem, że dzwoniło do niej już z pół Krakowa.
- Jak wypije, to żali się obcym na ulicy, a oni do mnie telefonują: "Dzień dobry, my tu rozmawiamy z panem Zbigniewem, dał nam numer, czy to prawda, że on nie żyje, a pani jest jego siostrą?". I każdemu tłumacz od początku. Czego oczekują? Właściwie to nie wiem. Tylko jeden człowiek zapytał, czy gdyby wsadził Zbyszka w pociąg do Jeleniej Góry, to ja bym go odebrała. A reszta...? Dzwonią chyba z ciekawości, czy to jest prawdziwa historia.
Dorota regularnie namawia brata, żeby przyjechał do nich, do Jeleniej Góry. Ale Zbigniew odmawia. Tłumaczy, że woli ukochany Kraków, gdzie tyle lat mieszkał, pracował na dorożkach i w stajniach, gdzie ma swoich znajomych.
- Naprawdę, nie woli pan pojechać do siostry? - pytam Zbigniewa trzęsącego się zimna. - Nie zapraszała pana?
- Cały czas zaprasza. Ale ja nie pojadę w takim stanie. Wstydzę się.
Życie "zmarłego" wciąż w zawieszeniu
Dorota od pięciu miesięcy żyje życiem brata. Co brzmi jak ponury żart, skoro Zbigniew oficjalnie nie żyje. Wykonała dziesiątki telefonów w jego sprawie, wysłała wiele pism.
Pomaga mu jak może, ale wie, że pewnych problemów za niego nie rozwiąże. Jest dorosły, sam decyduje.
Zbigniew ma szczęście w nieszczęściu, że siostra akurat jest w kraju. Bo większość roku pracuje za granicą i tylko na zimę zjeżdża do Polski – do córek i wnuków. Ale w maju znów wyjedzie. Wtedy Zbigniew będzie zdany sam na siebie.
Jego losy się ważą. 10 marca sąd wydał wreszcie postanowienie o unieważnieniu aktu zgonu. Ucieszył się Zbigniew, ucieszyła się Dorota i cała rodzina.
Przedwcześnie.
Bo teraz czekają na uprawomocnienie, a to kolejne tygodnie w zawieszeniu. Dopiero jak to nastąpi, Zbigniew odzyska swój PESEL. Urząd Stanu Cywilnego w Krakowie powiadomi go o tym bezzwłocznie.
Co i tak nie oznacza, że od tego momentu odzyska tożsamość i dokumenty. Owszem, wróci do systemu żywych, ale wciąż, jak inni petenci, będzie musiał zrobić sobie zdjęcie do nowych dokumentów, wypełnić wnioski, złożyć je w urzędach.
I czekać.
Znikąd pomocy
Może urzędnicy nie czują powagi sytuacji. Może jest im wszystko jedno, czy Zbigniew umrze, skoro i tak nie żyje.
Ale kiedy Zbigniew trzęsie się z zimna na ławce na placu zabaw, bo już piąty dzień z rzędu wieje przenikliwy wiatr, a w nocy temperatura spadła do minus dwóch, kiedy podnosi nogawki, pokazując gołą siną skórę nad sportowymi butami, bo nie ma nawet skarpet, kiedy łzy ciekną mu po policzkach, wcale nie od wiatru, i nawet nie ma jak się wysmarkać z godnością, bo skąd miałby wziąć chusteczki - wtedy czuje się realne cierpienie żywego człowieka.
- Ja od polskiego państwa już nic nie chcę, tylko niech mi oddadzą mój PESEL! - Zbigniew najpierw się unosi, a potem już płacze jak dziecko. - Obiecywali na komisji w szpitalu, że mi pomogą. Ale prawda jest taka, że żadna instytucja mi nie pomaga! Ja już nie wiem, co robić. Wezmę sznur i pójdę się powiesić.