Dzieci niczyje
Na Sądzie Ostatecznym Bóg zapyta nas o trzy rzeczy: ile się modliłeś, czy dobrze wykonywałeś swoje obowiązki i czy wychowałeś swoje dzieci w wierze – czytamy w Talmudzie. To trzecie pytanie będzie najważniejsze.
28.12.2007 | aktual.: 02.01.2008 14:52
Kto powinien wychowywać dzieci? Pytanie, do niedawna całkowicie retoryczne, powoli zaczyna nabierać nowego sensu. Rodzice bowiem coraz częściej albo sami rezygnują z woli kształtowania swoich dzieci, albo są na tyle zabiegani, że nawet nie próbują podjąć spoczywającej na nich odpowiedzialności, albo dają się przekonać, że od wychowania ich dzieci jest państwo i jego instytucje. To prowadzi do sytuacji, w której albo dzieci wychowywane są przez media i podwórko, albo przez współczesną szkołę i rozmaite agendy ideologiczne.
Ja nie my
Proces ten jest stymulowany nie tylko przez obiektywne czynniki rozwoju przemysłu, ale także przez świadome decyzje polityczne. Wyprowadzenie matek z domów i skierowanie ich do pracy, wprowadzenie sieci przedszkoli i żłobków (także przyzakładowych), zniesienie pracy rodzinnej dla mężczyzn – to decyzje, które wzmocnić mają wrażenie, że rolą kobiety jest nie tyle wychowanie dzieci, przebywanie z nimi i towarzyszenie im przynajmniej na pierwszym etapie rozwoju – ile praca zawodowa. „…Szwedzki system został zbudowany po to, aby wyciągnąć kobiety z domowych ognisk i pozyskać je jako siłę roboczą (…) Szwedzcy inżynierowie społeczni deklarowali, że rodzina jest fundamentalnym źródłem nierówności społecznych i zdecydowali się na wyrwanie dzieci spod jej wpływu, przeganiając je do instytucji” – podkreśla Jessica Gress-Wright na łamach „First Things”. Nie ma się co oszukiwać, że w Polsce jest inaczej. Kampanie mające przyznać kobietom prawo do pracy, często sugerują, że te z pań, które decydują się na pełnoetatowe
wychowanie własnych dzieci, są gorsze, niepełnowartościowe albo nawet – by posłużyć się grepsem telewizyjnej gwiazdki Anny Muchy – mają „mózgi o konsystencji kaszki”. Na takie popkulturowe urabianie nakłada się praca intelektualistów, którzy z uporem godnym lepszej sprawy przekonują, że rodzina nie tylko nie jest dobrem, ale wręcz może być groźna (bo toksyczna i pełna przemocy) dla dzieci, dla rodziców, ale także dla społeczeństwa i demokracji. Dlaczego? Bo na przykład, zdaniem Magdaleny Środy, uczy ona tylko „egoizmu i hedonizmu” („Newsweek” 16.12.2007), a według Janusza Majcherka, promuje nepotyzm i korupcję (GW 12.12.2005). Ględzenie „autorytetów” wcale nie jest najgorsze. O wiele istotniejsze są konkretne decyzje ekonomiczne i gospodarcze czy ich uzasadnienia. Brak rozwiązań promujących pozostawanie kobiet w domach i wychowywanie przez nie dzieci (co się państwu na dłuższą metę opłaca); liberalizacja prawa rozwodowego (choć z badań jasno wynika, że dziecku wychowywanemu przez jednego rodzica powodzi się
statystycznie gorzej niż wychowywanemu przez dwoje); czy skupianie uwagi wyłącznie na interesach kobiety i mężczyzny, a niemal nigdy na interesach dziecka (czego przykładem była dyskusja nad wiekiem emerytalnym i pracą domową kobiet, w których w ogóle nie mówiło się o dzieciach i ich interesach, za to wiele uwagi poświęcono interesom kobiet dręczonych przez dzieci). Brak takich rozwiązań, a także całkowita jednostronność debaty, w której beneficjentem pomocy państwa jest nieodmiennie jednostka, a niemal nigdy rodzina, pogłębia i tak już głęboką dezintegrację środowiska wychowawczego, jakie zawsze stanowiła rodzina.
Kult ekspertów
Istotnym czynnikiem przemian stał się również koniec wielkiej rodziny, złożonej nie tylko z rodziców i dzieci. Miejsce dziadków, pradziadków, ciotek i wujków, którzy przekazywali wiedzę na temat tego, jak wychowywać, zajęli eksperci. Supernianie z telewizora, psycholodzy i pedagodzy wiedzą lepiej. Ich wiedza sprawia, że mogą stać się autorytetami. Rodzice stają się za mało profesjonalni, by poradzić sobie z ogromem odpowiedzialności i wiedzy, jaką wyczytać można w ciągu pięciu lat studiów magisterskich czy dziesięciu doktoranckich.
Co pozostaje w takiej sytuacji? Powierzyć własne dzieci w ręce specjalistów. Oni wyjaśnią, dlaczego jest ono hałaśliwe (swoją drogą nie znam zbyt wielu cichutkich dzieci i mam wrażenie, że byłby to raczej powód do zmartwienia niż radości), dlaczego nie słucha rodziców i skąd w nim tyle agresji (to szczególnie często odnosi się do chłopców, którzy mają być teraz bardziej dziewczęcy, a z jakichś niezrozumiałych powodów nie chcą tacy być). A potem, gdy już zrozumiemy, na czym polegały nasze błędy i zaniedbania, będziemy mogli spokojnie powierzyć nasze dzieci fachowcom.
Nie ma w tym zresztą nic specjalnie dziwnego. Rytuały gotowania, podawania i wspólnego spożywania posiłków zostają zastąpione przez catering, ewentualnie jedzenie w stołówkach i barach. Zabawę z rodzicami (eh, te godziny spędzone jako jeździec na własnym tacie, i jako koń pod własną córką), rozmowę (nie ma co ukrywać, niełatwą, gdy trzylatka z kamienną twarzą pyta się po wysłuchaniu wiadomości w radiu, dlaczego są rodzice, co nie kochają swoich dzieci) czy spacer wygodniej jest zastąpić Kids Playem, na którym dziecko w konsumenckim szale będzie bawiło się absolutnie samo, bez większego kontaktu choćby z rówieśnikami.
Problem polega tylko na tym, że bez momentu zwyczajnego bycia z własnym dzieckiem, ale też bez elementów codziennego przekazywania tradycji przez ubieranie choinki, ustawianie betlejemskiej szopki, wspólnej modlitwy i kolędowania czy wreszcie bez Pasterki – zerwaniu ulega „transmisja wartości”. Rodzina – z podstawowego miejsca uczenia się moralności, języka, religijności – przekształca się w miejsce wspólnego odpoczynku, bycia obok siebie, a nie ze sobą.
Surogaty wychowawcze
I nie ma się co oszukiwać, że jakieś instytucje mogą nas, rodziców, w tej roli zastąpić. Szkoła buduje na tym, co zastaje, może doformować, ale nie może zastąpić tego, czym zajmują się rodzice. Najważniejsze wspomnienia, przekaz miłości i tradycji dokonuje się w domu rodzinnym. To tam albo się modlimy, albo nie; tam wspólnie jemy posiłki albo nie; tam rozmawiamy, czytamy i opowiadamy sobie historie biblijne albo nie. Jeśli tego nie robimy, to nie należy się spodziewać, że szkoła zastąpi nas w przyswojeniu dzieciom tego typu zachowań. Ich prawda leży bowiem dla dziecka nie tyle w teorii, ile w przepojonej miłością i odpowiedzialnością praktyce. Gesty ojca i matki mają zupełnie inne znaczenie niż gesty najlepszego nauczyciela czy księdza.
Dlatego fikcją jest przekonanie, że dobra szkoła zastąpi rodzinę. Nauczyciel, nawet najbardziej oddany, pozostaje osobą obcą, nieponoszącą bezpośredniej odpowiedzialności. Więzów krwi, emocji związanych z rodzicielstwem, ale także – nie ma co tego ukrywać – dumy rodowej i rodzinnej nie są w stanie zastąpić nawet najlepsze chęci superkompetentnych wychowawców. Jeśli szkoła ma zachować swoje znaczenie, musi być kontrolowana i kształtowana przez rodziców. Najlepsze szkoły katolickie wymagają np. od rodziców, by ci co miesiąc spotykali się (oboje, a nie jedno) z wychowawcą i aktywnie uczestniczyli w pozalekcyjnych zajęciach dziecka. Tylko w ten sposób szkoła może stać się przedłużeniem domu, a dom głównym miejscem formacji.
Dziadek to nie jest to samo co tata
Zastępnikiem rodziców nie mogą się także stać dziadkowie. Ich miejsce i rola w wychowaniu jest ważna, ale nie jest to rola rodziców. Nie dziadkowie mają być konsekwentni, nie oni mają karać i nie oni ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za dzieci. Wszystkie te prerogatywy związane są z rodzicielstwem. To młodość gniewna, surowa i niekiedy radykalna, ma wykształcić w dziecku zdolność odróżniania dobra od zła. Starość – pełna mądrości i spokoju – nie jest w stanie tego uczynić. Może rozpieścić, ale nie wpoi surowych zasad. Nie dziadkom, nie nauczycielom i nie duchownym powierzył Bóg dzieci, ale rodzicom. To oni ponoszą odpowiedzialność przed Bogiem za ich wychowanie. Na Sądzie Ostatecznym będzie można zrzucać odpowiedzialność za błędy na innych, ale z Biblii wiadomo, że i tak to my, a nie oni, poniesiemy odpowiedzialność za nasze zaniedbania. A najistotniejszymi z nich będą grzechy związane z rodzicielstwem, bo pozostaje ono fundamentalnym i pierwotnym powołaniem zdecydowanej większości ludzi.
Tomasz P. Terlikowski publicysta „Rzeczpospolitej”