Dużo chęci, niewybitne efekty. Stan psychiatrii trzeba poprawiać. Z głową [OPINIA]
Reforma psychiatrii dziecięcej trwa już od pięciu lat i nie widać końca. Co prawda statystyki dotyczące liczby lekarzy oraz finansowania świadczeń się poprawiają. Niestety jeszcze szybciej rosną potrzeby dzieci i młodzieży - pisze w opinii dla Wirtualnej Polski dziennikarz Patryk Słowik.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Jeśli masz 500 zł w portfelu i wiesz, że twoje dziecko potrzebuje wizyty u psychiatry - sprawa załatwiona. Wsiadacie w samochód, jedziecie, płacisz, dziecko trafia do specjalisty. Potem zazwyczaj kolejna wizyta i następna. Chyba że chcesz iść do świetnego fachowca, do którego ustawiają się kolejki. Bo - taka jest teraz rzeczywistość - i na prywatną wizytę niekiedy trzeba poczekać.
Co jednak jeśli "wolnych" 500 zł nie masz? Twoje dziecko będzie czekało w kolejce - dni, tygodnie, miesiące, a niekiedy lata. A ty będziesz szczęściarzem, jeśli doczeka.
Ogromne kolejki
We wrześniu 2024 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport na temat systemu opieki psychiatrycznej dla dzieci i młodzieży. Kluczowy wniosek: system jest niewydolny, pomimo że od 2019 r. jest reformowany. Szpitale przepełnione, kolejki oczekujących na leczenie się wydłużają, potrzebujący pacjenci odchodzą niekiedy "z kwitkiem", bo miejsc mało, potrzeby duże, a dany przypadek jest "za mało poważny".
To wszystko w kraju, w którym samobójstwa stanowią drugą przyczynę zgonów wśród nastolatków, a liczba prób samobójczych w 2023 r. w stosunku do 2020 r. zwiększyła się o 150 proc. A wzrost między 2013 a 2023 r. prób samobójczych jest niemal sześciokrotny.
Nie robi to na was wrażenia? No to skupmy się na innych liczbach. Jak podaje "Dziennik Gazeta Prawna", w jednej poradni w kolejce czekało niedawno 897 dzieci. Czas oczekiwania na wizytę wynosił 630 dni. Niewiele pomaga zakwalifikowanie danego przypadku jako "pilny". W jednym ośrodku oczekiwanie na "pilną" wizytę wynosiło 431 dni, w innym 248, w jeszcze kolejnych 128, 115, 113 czy 112. To wszystko dane Ministerstwa Zdrowia, nie wymysł dziennikarzy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Więcej lekarzy, za mało lekarzy
Liczba psychiatrów dziecięcych na przestrzeni lat istotnie się zwiększyła. Obecnie jest to ok. 550 lekarzy wykonujących zawód. Jeszcze dekadę temu było to niespełna 350 osób. Zwiększyła się jednak też znacznie liczba pacjentów.
Ogólnie tzw. wskaźnik lekarzy przypadających na 100 tys. pacjentów nieznacznie się w ostatnich latach zwiększył (do 7,8), ale nadal jest daleko od oczekiwanego poziomu - 10. Polska jest w europejskim ogonie pod tym względem. Choć ogólnie - trzeba przyznać - że stan psychiatrii dziecięcej w całej Unii Europejskiej pozostawia wiele do życzenia. Porównywanie danych ma niewielki sens, bo sposób ich liczenia jest zazwyczaj różny w zależności od kraju, ale niemal wszędzie jest kiepsko.
Politycy w Polsce postanowili temu przeciwdziałać - zwiększać liczbę lekarzy, zachęcać ich do psychiatrii dziecięcej. Efekt?
"W latach 2020-2022 wzrastała liczba miejsc rezydenckich i osób zakwalifikowanych na specjalizacje w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży, ale w poszczególnych naborach nawet 85 proc. miejsc rezydenckich nie zostało obsadzonych" - wskazała w swym raporcie Najwyższa Izba Kontroli. Innymi słowy: miejsca są, potrzeby są, chętnych brakuje.
Co gorsza, dostęp do specjalistów jest nierówny. Według stanu na koniec 2021 r. - takie dane podała niedawno NIK - najwięcej psychiatrów dzieci i młodzieży przypadających na 100 tys. osób z tej grupy było w województwach łódzkim i mazowieckim (odpowiednio 13,8 i 13), a najmniej - w opolskim i podkarpackim (odpowiednio 3,8 i 3,3). Jeśli więc dziecko mieszka w "niewłaściwym województwie", ma trzykrotnie mniejsze szanse na to, że niebawem zobaczy lekarza-specjalistę.
Podobnie jest z rozmieszczeniem oddziałów dziennych psychiatrycznych. W dużych miejscowościach - sytuacja nie jest tragiczna. Ale czym mniejsze miasto, tym trudniej. A - co pokazują wszelkie możliwe dane, nie tylko gdy mowa o psychiatrii - konieczność dojazdu choćby kilkudziesięciu kilometrów do placówki dla niektórych małych pacjentów (i ich opiekunów) jest nie do pokonania.
Można pochwalić
Warto docenić polityków, że dostrzegli problem psychiatrii dziecięcej. Bo choć jest źle, nieuczciwie byłoby mówić, że politycy nic z tym nie robią.
Zaczęło pod koniec swych rządów Prawo i Sprawiedliwość. Liczby mówią same za siebie: gdy wydatki publiczne na świadczenia na opiekę psychiatryczną dla dzieci i młodzieży w 2020 r. wynosiły (według wartości umów) 304 mln zł, to w 2023 r. już 995 mln zł. Oczywiście znaczny wzrost nakładów warto docenić, ale też należy pamiętać, że 304 mln zł w 2020 r. to było zdecydowanie zbyt mało.
Sporo robi też obecny rząd. Z jednej strony wtłoczone do systemu zostaną niemal trzy miliardy zł, z drugiej - są pieniądze na dodatki dla lekarzy chcących być psychiatrami (choć nie na tyle atrakcyjne, by lekarze "rzucili" się na tę specjalizację). To wszystko długofalowo może przynieść pozytywne skutki. Ale - no właśnie - długofalowo. Tymczasem potrzeby są tu i teraz.
Dramat tu i teraz
Z niedawno wydanego przez Fundację Unaweza raportu "Młode głowy. Otwarcie o zdrowiu psychicznym" wynika, że 28 proc. uczniów nie ma chęci do życia, 37,5 proc. młodych ludzi czuje się samotnych, a 16 proc. uczniów okalecza swoje ciało. Czterech na dziesięciu uczniów myślało o podjęciu próby samobójczej, a 8,8 proc. badanych respondentów deklaruje, że taką próbę podjęło.
Gdy tylko raport się ukazał, znaleźli się ludzie twierdzący, że fundacja na pewno przesadza; że kłopot jest, ale nie tak znaczny. Tyle że na takie uspokajające twierdzenia nie mamy żadnych dowodów.
Co ważne i co wymaga szczególnej uwagi, bo pokazuje niedoskonałość systemu, to fakt, że 9 na 10 uczniów wskazuje, że w ich szkole jest psycholog szkolny, ale tylko jedna na 20 młodych osób w trudnych dla siebie chwilach zdecydowała się skorzystać z jego pomocy.
Większość uczniów albo się wstydzi, albo obawia, że psycholog będzie opowiadał innym osobom o spotkaniu, albo w szkole nie ma warunków do niezauważalnej dla innych wizyty, albo - po prostu - uczniowie wątpią, by szkolny psycholog był w stanie pomóc. A przecież to powinien być pierwszy kontakt, pierwszy ratunek. Nie o to przecież chodzi, by doprowadzić się do takiej sytuacji, w której trzeba lądować na zamkniętym oddziale szpitalnym.
Tak więc problem jest tu i teraz. Absurdem byłoby wymagać od ministra zdrowia i rządu, że sytuacja zmieni się o 180 stopni niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale nie ma wyjścia, trzeba przyspieszyć. Bo choć na ministerialnym papierze może być coraz lepiej, to w prawdziwym świecie jest coraz gorzej.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski