Duma i lęk Ameryki
Amerykanie, wybierając prezydenta, wybierają równocześnie przywódcę świata. Nawet obcokrajowcy, którzy Amerykę mają w nosie, a Amerykanów krytykują czy wyszydzają, i tak pozostają pod przemożnym wpływem decyzji Waszyngtonu. Oto szczególny powód, żeby przyjrzeć się Ameryce przed wyborami 2 listopada. Jaki jest stan ducha jedynego dziś supermocarstwa i co z tego wynika dla świata? - zastanawia się Tomasz Zalewski na łamach "Polityki".
To pierwsze wybory po 11 września 2001 r. – istotnej cezurze w historii, nazywanej prawdziwym początkiem XXI w. Wybory w drugim roku wojny z Irakiem, której końca nie widać i która skłóciła Amerykę z Europą i niemal całą resztą świata. Na okładce jednego z ostatnich numerów modnego pisma „New Yorker” przez gwiaździsty sztandar amerykański przebija cień stojącej na podwyższeniu zakapturzonej postaci – Irakijczyka torturowanego w więzieniu Abu Ghraib.
Amerykańską psyche drążą dziś niepokoje stare i nowe, ale nie tyle o sytuację wewnątrz kraju, co raczej o jego relacje ze światem. Nie przypadkiem większość czasu w telewizyjnych debatach prezydenckich pochłonęły problemy międzynarodowe, co nie zdarzało się od czasów zimnej wojny. Ameryka ma dziś mniej kłopotów sama ze sobą niż ze swym dialogiem z innymi.
Kto nie jest z nami...
Po słynnej kłótni o wynik wyborów cztery lata temu rozpisywano się o dwóch Amerykach: George’a Busha i Ala Gore’a; czerwonych republikanów i niebieskich demokratów; konserwatywnego, religijnego interioru i liberalnych, zeświecczonych wybrzeży; prostolinijnych, nacjonalistycznych rednecków, byczych karków i oświeconych, otwartych na świat elit. Podział ten jest nadal aktualny i nawet się zaostrzył, jak to widać z tegorocznej brutalnej kampanii wyborczej. W stolicy USA granica przebiega na rzece Potomac. Na północnych przedmieściach miasta, w stanie Maryland, co drugi samochód zdobi nad zderzakiem nalepka „Kerry/Edwards 2004”. Po drugiej stronie rzeki, w stanie Virginia (pominąwszy fragment stołecznego dystryktu DC), prodemokratycznych deklaracji jak na lekarstwo – to kraina George’a Busha.
W Chavy Chase na północnych przedmieściach Waszyngtonu sączący francuskie wino wykładowcy uniwersytetów głośno nazywają prezydenta półgłówkiem i naradzają się, jak doprowadzić do jego impeachmentu za Irak. Wystarczy jednak odjechać sto mil na południe albo na zachód, za Apallachy, by w miasteczkach, gdzie pija się tylko amerykańskiego budweisera i czyta Biblię, spotkać tysiące, dla których Bush to swój chłop, a Kerry to tylko pokrętnie gadający senator z podejrzanie europejskiego Bostonu.
Niewykluczone, że równy czerwono-niebieski podział Ameryki określi rezultat wyborów, które znowu mogą się okazać remisowe. Podział ten to jednak zawsze sztuczny schemat (miliony Amerykanów się w nim nie mieszczą) wynikający głównie z dwupartyjnego systemu wyborczego, jednej z podstaw stabilności politycznej USA. Podział ten przysłania bardziej skomplikowany obraz kraju, zróżnicowaną mapę idei. Trzeba wybierać: George Bush albo John Kerry, kandydaci niezależni nie mają szans.