Dramat tysięcy kilkuletnich dzieci - prawda wyszła na jaw
Tysiące kilkulatków deportowano, wiele niesłusznie uznano za psychicznie chore, wszystkim odmawiano prawa do pomocy socjalnej. Rząd rozważał wysłanie ich do Australii. Setki rozdzielono z rodzinami, niekiedy nadając fałszywą tożsamość. Losy wojennych dzieci oraz ich matek to jedna z najczarniejszych kart w historii Norwegii.
27.06.2011 | aktual.: 29.06.2011 11:01
- Mój kochany tato! – czytamy w liście wysłanym w 1990 roku. – Nie wiem, czy chcesz mieć ze mną do czynienia, ale mam nadzieję, że mi odpowiesz. Pewnego razu w dokumentach matki odkryłam, że ty, Karl H., jesteś moim ojcem. Nazywam się Karin H., urodziłam się 1945 roku w Stavanger. Wkrótce będę staruszką. Cha, cha, cha, która szuka swojego taty. (…) Chcę się czegoś o tobie dowiedzieć, porozmawiać, przekonać, jak wyglądasz. Nie chcę żadnego spadku, żadnych pieniędzy, chcę tylko ciebie.
To fragment jednego z wielu listów, jakie przeszły przez ręce Ragnhild Kluwer Fuhrer, członkini Norweskiego Stowarzyszenia Dzieci Wojny, która od 1980 roku pomagała „wojennym dzieciom” odnaleźć swoje korzenie w Niemczech. Dzieciom poranionym na dziesiątki sposobów, czasem przez najbliższych. Komuś wydrapano gwoździem swastykę na czole, kogoś innego myto z „niemieckości” amoniakiem, jeszcze innego wychowywano w tym samym pomieszczeniu, co zwierzęta gospodarskie. Książka „W długim cieniu wojny” opisująca pracę Ragnhild to jeden z dziesiątków dokumentów historii, którą przez długie lata próbowali zapomnieć i Norwegowie, i Niemcy.
"Niemieckie zdziry"
Po wojnie nazywano je w Norwegii otwarcie „tyskertørs”, czyli niemieckimi zdzirami. Ich zbrodnią było to, że zakochały się w niemieckich żołnierzach. Było ich od 50 do 100 tysięcy, większość miała od 15 do 25 lat, gdy zaczęła się spotykać z wrogiem. Na ogół pochodziły ze wsi, większość posiadała tylko wykształcenie podstawowe. Po zakończeniu II wojny światowej musiały za błędy serca srogo odpokutować. Razem z nimi ich dzieci narodzone między rokiem 1940 a 1947. Szacuje się, że wojennych dzieci norweskich kobiet i niemieckich żołnierzy było w Norwegii około 10 tysięcy.
Po zakończeniu II wojny światowej wiele norweskich matek dobrowolnie wyjechało wraz z maluchami z kraju. Z ponad 350 tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy w latach 1941-1945 przewijali się w Norwegii jako okupanci, w roku 1947 nie pozostał ani jeden. Niektóre kobiety pojechały więc do niemieckich mężów. Inne uciekły przed prześladowaniami w różne strony świata. W kraju ostracyzm spotykał je nie tylko na ulicach, gdzie obrzucano je obelgami. Również państwo norweskie nie miało dla nich litości.
Wiele tysięcy kobiet aresztowano pod różnymi, często błahymi zarzutami. Na rynkach największych miast, między innymi w Oslo, Bergen i Trondheim, golono im publicznie głowy. Większość skazano na prace przymusowe i pobyt w obozie. Takie obozy dla „zdzir” powstały po wojnie wyłącznie w Norwegii oraz Danii. Większości odebrano też norweskie obywatelstwo i na różne sposoby nakłaniano do wyjazdu do Niemiec. Norwegia nie mogła im wybaczyć zakazanej miłości. Wojna po norwesku czyli czemu Liv chciała Niemca
Żeby zrozumieć, jak to możliwe, że wiele tysięcy Norweżek podczas wojny nawiązało bliskie relacje z niemieckimi żołnierzami, trzeba poznać specyfikę niemieckiej okupacji w Skandynawii. Podczas wojny Norwegii zginęło około kilku tysięcy żołnierzy oraz ludności cywilnej, co nie stanowiło więcej niż 0,3% populacji kraju.
W momencie niemieckiej inwazji w roku 1940 Norwegowie byli narodem, który od wieków cieszył się spokojem. Nie mieli skutecznych planów obrony, a w dodatku sytuacja polityczna na arenie międzynarodowej była tak skomplikowana, iż nie wiedziano, czy bardziej należy obawiać się Niemców, czy też broniących swoich interesów w Skandynawii Brytyjczyków. Minister obrony narodowej w młodości był karany za odmowę odbycia służby wojskowej z przyczyn pacyfistycznych. Większość norweskich dowódców w momencie inwazji niemieckiej oddawała swoje posterunki bez walki. Tych, którzy wbrew niejednoznacznym rozkazom w pierwszych godzinach inwazji stawili najeźdźcom zbrojny opór, dopiero długo po fakcie uznano za bohaterów wojennych.
W Norwegii czasów wojny nie obowiązywały takie restrykcje jak w Polsce. Nie było łapanek na ulicach, publicznych rozstrzelań, zakazów i nakazów na każdym kroku. Żołnierz niemiecki był co prawda okupantem, ale nie zachowywał się wrogo, co dyktowały mu między innymi rozkazy. W książce Henrika O. Lunde „Bitwa o Norwegię 1940 roku” można znaleźć polecenie dla niemieckich żołnierzy wydane podczas inwazji, by miarę możliwości traktować Norwegów bez niepotrzebnej agresji, bowiem nie są „tak bestialscy jak Polacy”. Tak jak Słowian naziści uważali za rasę niższą, tak Norwegowie zostali przez nich uznani za wzorcowych aryjczyków.
Romantyczny spacer z hitlerowcem
Na miłosne relacje niemieckich żołnierzy z miejscowymi kobietami Berlin patrzył z aprobatą. Od wiosny 1941 Niemcy wzięły za dzieci z takich związków prawną odpowiedzialność, otaczając je pomocą finansową i socjalną. Jeśli zostały osierocone lub porzucone, wychowywano je w specjalnych domach dziecka będących jednym z nazistowskich narzędzi polityki rasowej. W powojennych dziesięcioleciach dominowała teoria, że dzieci niemieckich żołnierzy narodziły się w Norwegii w wyniku polityki „hodowli rasy nordyckiej”, której instrumentami były właśnie domy Lebensborn. Od niedawna norwescy badacze tematu zaczęli podkreślać, iż uznawanie tego wyjaśnienia za kluczowe było ucieczką przed nieprzyjemną prawdą.
Lebensborn wkraczało z pomocą socjalną dla rodziny dopiero w momencie, w którym niemiecko-norweska para spodziewała się potomka. Bez wspierającej polityki Berlina „wojennych dzieci” mogło narodzić się tyle samo, bo większość związków zaczynała się banalnie i bez politycznej inspiracji. On był jeszcze młody i ona była młoda, najpierw było kino, kawiarnia i spacer, a dopiero potem do drzwi ciężarnej kobiety pukał niemiecki urzędnik, oferując jej wsparcie.
Kukułcze jaja
Po wojnie władze norweskie postrzegały „wojenne dzieci” jako kukułcze jaja. Powszechnie obawiano się „niemieckich genów”. Wiele dzieci odseparowano od matek i umieszczano w różnych zakładach i rodzinach zastępczych. Niektóre pozbawiano możliwości otrzymania edukacji.
Dziesięciolecia później spora grupa „wojennych dzieci” raportowała, iż w tych podróżach od drzwi jednej instytucji do drugiej doznała niezliczonych upokorzeń – między innymi molestowania psychicznego, fizycznego oraz seksualnego, poniżających testów medycznych i psychologicznych. Nie lepiej miały te, którym pozwolono się wychowywać z matkami. W niewielkich miejscowościach, gdzie próbowały się ukryć, ścigała je nienawiść do wszystkiego, co niemieckie.
- Mój własny dziadek nie nazywał mnie nigdy inaczej jak „niemiecką świnią” albo „szczeniakiem Hitlera” – opowiada w „Długim cieniu wojny” Gerhard Bachmann, syn żołnierza o imieniu Heinz. – Podczas, gdy przyrodni brat grał z kolegami w piłkę, ja musiałem siedzieć w domu i wykonywać najcięższe prace. Zdarzało się, że ojczym polewał mnie wrzątkiem, żeby „zmyć hańbę”. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co im złego uczyniłem. Zły, niemiecki gen
W latach 1945-1947 do Niemiec, jako obywateli niemieckich odesłano tyle dzieci, ile się dało. W listopadzie 1945 przedstawiciele norweskiego Ministerstwa Spraw Socjalnych spotkali się z delegacją australijską. Próbowali ją przekonać, że te wojenne dzieci będą dla Australii pożytecznym prezentem, który choć odrobinę rozwiąże problem niskiej gęstości zaludnienia na niektórych terenach. Australia osobliwego „prezentu” nie przyjęła.
Jeden z najbardziej szanowanych norweskich psychiatrów raportował w roku 1945 do Ministerstwa Spraw Socjalnych, które zajmowało się rozwiązaniem problemu „wojennych dzieci”, że nawet 4000 takich maluchów może mieć defekty psychiczne. Uznał, iż to logiczne. Jego zdaniem, tylko kobieta psychicznie chora mogła się zakochać w niemieckim żołnierzu, a wyłącznie chory psychicznie żołnierz mógł się zainteresować wariatką. Z genów szalonego ojca i szalonej matki nie mogło się narodzić nic dobrego – argumentował.
Źródła historyczne potwierdzają historię 20 osieroconych wojennych dzieci, dla których po wojnie nie znaleziono rodzin adopcyjnych w Norwegii ani Niemczech. Wszystkie umieszczono w szpitalach psychiatrycznych, gdzie część z nich spędziła całe życie, choć nie aplikowano im żadnego leczenia.
- W 1946 roku, gdy miałem 5 lat, umieszczono mnie w domu wariatów – wspominał po latach mężczyzna o imieniu Hansen. – Ze strachu omal nie postradałem zmysłów. Ludzi krępowano tam łańcuchami. Załatwiali się pod siebie. Wypuścili mnie, gdy miałam 23 lata. I tak miałem szczęście, nikt mnie tam nie zgwałcił.
Oliwa na wierzch wypływa
O wojennych dzieciach było w Norwegii cicho przez dziesiątki lat. Temat powrócił w połowie lat 80., kiedy ukazała się pierwsza książka, a następnie programy telewizyjne i artykuły opisujące ich losy. Wojenne dzieci stworzyły własną organizację, która w swoim czasie liczyła 700 członków. Zaczęto naciskać na ówczesny rząd, by zbadał dokładnie sprawę i zajął oficjalne stanowisko.
Wielu o wojennych dzieciach usłyszało za sprawą piosenkarki zespołu Abba. Anni Frid Lyngstad, córka niemieckiego żołnierza i norweskiej dziewczyny, opowiedziała swoją historię dopiero jako osoba dorosła. Uniknęła prześladowań, bowiem babcia uciekła z nią do Szwecji. - Moja matka miała osiemnaście lat, kiedy zakochała się w żonatym podoficerze SS Alfredzie Hasse – pisała w latach 80-tych. – W Szwecji byłyśmy bezpieczne, babcia wiedziała, że tam nie umieszczą w sierocińcu ani w szpitalu dla umysłowo chorych, nie przekażą mnie do Niemiec czy też za ocean, żeby zatrzeć za mną ślady.
Macica a sprawa norweska
Pod koniec ubiegłego wieku norweski premier Kjell Magne Bondevik w tradycyjnym noworocznym przemówieniu oficjalnie przeprosił „wojenne dzieci” za krzywdy wyrządzone im w imieniu prawa. W 2003 roku przeprosiny wystosował norweski parlament. Mimo iż Europejski Trybunał Praw Człowieka odmówił „wojennym dzieciom” zajęcia się ich sprawą z powodu przedawnienia, w 2005 roku Norwegia zdecydowała się wypłacać im odszkodowanie w wysokości o równowartości od 10 tysięcy do 100 tysięcy złotych. Do 2007 przyjęto około 1100 wniosków o odszkodowanie, z czego 96% rozpatrzono pozytywnie.
- Po wojnie musieli kogoś nienawidzić, więc znienawidzili nas, dzieci niemieckich żołnierzy – twierdzi członkini Stowarzyszenia Dzieci Lebensbornu, którą w wieku siedmiu lat umieszczono w szpitalu psychiatrycznym jako niedorozwiniętą, choć „dolegało” jej wyłącznie niemieckie nazwisko. - Ale nie mówiono o nas publicznie. Jesteśmy przypisem do historii, którą Norwegia chciała wymazać. Choć wiele „wojennych dzieci” uznało proponowane przez Norwegię odszkodowania za zbyt niskie, ich wypłata wyciszyła temat. Sprawę uważa się za prawie zamkniętą. Prawie, bowiem temat będzie jeszcze przez lata badany przez psychologów i socjologów szukających źródeł powojennej nienawiści. Nie brakuje w tej debacie kontrowersyjnych teorii.
- „Wojenne dzieci” zostały przez społeczeństwo odrzucone, bo traktowano je jako żywe dowody seksualnej zdrady „niemieckich zdzir” – tłumaczą Kjersti Erikcksson i Eva Simonsen, autorki książki „Dzieci wojny w czasach pokoju”. – Podczas wojny tworzy się powiązanie między państwem, a ciałem kobiety. Kiedy kobieta dobrowolnie wchodzi w seksualną relację z wrogiem, to tak jakby poddawała terytorium państwa. To dlatego po wojnie obcinano im włosy. One oddały Niemcom coś, co należało do społeczności, więc w zemście społeczność też im coś odebrała, jednocześnie naznaczając je piętnem zdrady.
Zgubieni, znalezieni
Karin H., która w 1990 roku poszukiwała w Niemczech swojego ojca, nie miała łatwego zadania. Dla wielu byłych niemieckich żołnierzy temat „wojennych dzieci” był bardzo niewygodny, niektórzy mieli w rodzinnym kraju żony. Również setki norweskich matek ukrywały przed dziećmi ich pochodzenie. Zmieniano imiona i nazwiska, fałszowano dokumenty. Do dziś setki ludzi z „przeklętego pokolenia” nie wie, jakie są ich prawdziwe korzenie.
Karin nigdy nie spotkała się z ojcem. Zmarł, zanim zdążyła wysłać list. Odnalazła za to niemiecką wdowę po nim, która stała się dla niej jedną z najbliższych osób. Czy swoje korzenie odkryło 250 norwesko-niemieckich dzieci, które jeszcze w czasie II wojny wysłano z przeznaczeniem do adopcji do trzech niemieckich ośrodków Lebensborn w Lipsku, Bremie i „Bad Polzin”, jak to podają norweskie źródła? „Bad Polzin” to nic innego, jak Połczyn Zdrój, w którym w latach 1938-1945, w dzisiejszym budynku sanatorium „Borkowo”, funkcjonował tzw. dom matki niemieckiej.
Sylwia Skorstad dla Wirtualnej Polski