Donald Mściwy
Każdy, kto ma dostateczną wiedzę na temat polskiej polityki, wie, że premier Tusk jest seryjnym politycznym mordercą. Fenomen polega na tym, że mało kto uznaje to za skazę na jego reputacji.
07.11.2011 | aktual.: 07.11.2011 13:38
Raz dziesięciu Murzynków pyszny obiad zajadało, nagle jeden się zakrztusił i dziewięciu pozostało. Tych dziewięciu Murzynków tak wieczorem balowało, że aż rano jeden zaspał – ośmiu tylko pozostało” – to wierszyk klucz ze słynnego kryminału Agathy Christie. Kolejne zwrotki są wyliczanką dziwnych wypadków, które eliminowały następnych Murzynków. W zasadzie to też symbol dziejów przywództwa w Platformie Obywatelskiej.
Maciej Płażyński, Andrzej Olechowski, Zyta Gilowska, Paweł Piskorski, Jan Rokita, teraz Grzegorz Schetyna – to właśnie szóstka platformerskich Murzynków. Dziesiątki raczej nie będzie. O to już postarał się Tusk, aby nie pojawił się ktoś następny z zagrażającymi mu ambicjami. Nie da się jednak wykluczyć, że lista zostanie uzupełniona o jeszcze jedno nazwisko. Chodzi o Bronisława Komorowskiego, bo z PO dobiegają głosy, że nie wiadomo, czy dzisiejszy szef rządu nie zechce zostać za cztery lata głową państwa. A wtedy Komorowski pod lepszym lub gorszym pretekstem zostanie pozbawiony szansy na reelekcję. Tego, że Tusk jakiś czas temu drwił z prezydenckich żyrandoli, nie można uznać za wiążącą deklarację. Kto nie jest przekonany, ten niech przeczyta choćby exposé obecnego premiera, aby przekonać się, że nie jest on konsekwentny w spełnianiu własnych zapowiedzi.
Etapy eliminacji
Poprosiłem dwie osoby, aby sporządziły w punktach instrukcję politycznego mordu doskonałego a` la Donald Tusk. Autorem jednej z nich jest czynny obecnie polityk PO, który z boku przygląda się dorzynaniu Grzegorza Schetyny.
Drugim jest człowiek, który sam padł ofiarą mordu. To Paweł Piskorski, były sekretarz generalny Platformy.
Świadek wykańczania Schetyny jest lakoniczny:
– Punkt pierwszy: Tusk nigdy nie robi tego własnoręcznie – mówi nasz rozmówca. Punkt drugi: stworzył machinę na tyle doskonałą, że dziś nawet nie musi wydawać poleceń. Zawsze znajdą się chętni, którzy w lot zrozumieją intencje szefa. Punkt trzeci: Tusk zawsze udaje, że to nie on stoi za mordem. – Jego poplecznicy poderżną ci gardło, a on przyjdzie i z zatroskaną miną powie „o, skaleczyłeś się” – opisuje metodę polityk PO.
Piskorski jest bardziej szczegółowy. Etap pierwszy: Tusk najpierw lokalizuje ludzi, którzy mogą być dla niego zagrożeniem. Etap drugi: określa ich słabe punkty. Etap trzeci: próbuje przysporzyć kłopotów osobie, którą już ma na celowniku, tak aby zabierały jej czas i energię. Piskorski jako przykłady podaje tu podsycane przez Tuska bunty w lubelskiej PO, które wiązały Zytę Gilowską. Także bunty w warszawskich strukturach partii, które podkopywały pozycję samego Piskorskiego.
Etap czwarty: Tusk dba o to, aby ofiara była przekonana, że nic jej nie grozi. – Gdy były ataki na mnie, pierwszy udawał oburzonego nimi. Sam dzwonił, umawialiśmy się na obiady, kolacje, wino. W czasie spotkań mówił, że wszystko między nami jest OK – opowiada były sekretarz generalny PO.
To nie koniec listy Piskorskiego. Etap piąty: zdecydowane wykorzystanie każdego pretekstu do bezwzględnego ataku na ofiarę. – I tu najlepszym przykładem jest Gilowska. Każdy w partii, łącznie z Tuskiem, wiedział, że pracownica jej biura wyszła za jej syna. Nie było to problemem przez wiele miesięcy – przypomina Piskorski.
Wreszcie warunek, który można potraktować jako ostatni punkt opisu: trzeba dobrać sobie różnych sojuszników do atakowania kolejnych celów. Rokita przy pełnej akceptacji Tuska atakował Olechowskiego, Schetyna Piskorskiego. Później ich obu atakował Janusz Palikot. On sam zresztą jest przekonany, że i jego czekał los Murzynka. Zatem – jak przekonuje – sam postanowił uciec od Tuska.
Ważne zadanie
Do wyliczanki metod Tuska trzeba też dorzucić kolejną: dobrze jest wykreować zadanie, które ma wykonać ofiara. Takie, które da się opisać jako bardzo ważne, choć w rzeczywistości nie będzie miało większego znaczenia. Zadanie jednak zwiąże ofiarę. Gdyby zaś nie chciała go przyjąć, zawsze można rozłożyć ramiona i powiedzieć, że to ona odrzuciła propozycję. Klasycznym przykładem jest zespół zwany gabinetem cieni PO. W styczniu 2006 r. zarząd krajowy partii powierzył kierownictwo nad nim Rokicie. Kilkunastu polityków Platformy zaczęło recenzować konkretnych ministrów rządu PiS. Opinia publiczna była przekonana – i nikt z PO nie wyprowadzał jej z błędu – że to kandydaci Platformy do objęcia tych resortów. Jednocześnie Rokita pracował wraz z innymi nad dokumentem programowym. Gdy ten powstał, liczył kilkaset stron. Ale Rokita zorientował się, że rzeczywiste kierownictwo partii ma jego pracę głęboko w nosie. Dokładnie rok po powołaniu zwołał dramatyczną konferencję prasową, gdzie wspierali go Paweł Śpiewak i
Jarosław Gowin, na której zapewniał, że gabinet cieni jest przygotowany do rządzenia Polską. Kilka miesięcy później, gdy PO wygrała wybory, z kilkunastu „cieni” tylko Ewa Kopacz i Mirosław Drzewiecki objęli resorty, którymi się zajmowali. Rokita był już poza polityką.
Pomysł z „bardzo ważną” funkcją pierwszy raz miał być przetestowany na Macieju Płażyńskim, pierwszym przewodniczącym PO. Tusk, wraz z Grzegorzem Schetyną i Pawłem Piskorskim, wymyśla następujący podział władzy: on zostaje szefem partii i klubu, a Płażyński szefem… rady programowej. Do przekonywania Płażyńskiego wyznaczony został Piskorski. I na niego, nie zaś na Tuska, spadło odium za próbę obalenia Płażyńskiego, bo ten z miejsca odrzucił pomysł.
Niedługo potem sam odszedł z PO, bo był przekonany, że partia idzie drogą KLD i tak samo też skończy. Z trójki tenorów została dwójka – Tusk i Andrzej Olechowski. Ten drugi nie był posłem, więc uznał, że nie powinien być przewodniczącym partii. Został szefem rady krajowej, ciała statutowego liczącego kilkuset członków i zbierającego się nie częściej niż dwa razy w roku. – Pan Tusk już nie chciał dzielić się władzą. Powiedział mi w sposób otwarty, że nie przewiduje takiej sytuacji – opowiadał Olechowski w książce „Donald Tusk. Droga do władzy”.
Tusk nie znosił w ogóle Olechowskiego. W prywatnych rozmowach nazywał go agentem (przed założeniem PO mówił tak też w wywiadach). Przeciw Olechowskiemu zawiązał sojusz z Rokitą i Gilowską. Był to czas wchodzenia Polski do Unii Europejskiej, więc konflikt miał wszelkie cechy sporu programowego. Olechowski sprzeciwiał się głoszonemu wówczas przez PO (nie tylko przez Rokitę) hasłu „Nicea albo śmierć”.
– W polityce europejskiej stanowiskiem Platformy jest to, co kojarzy się z retorycznym, twardym, choć nie zawsze wygodnym zwrotem: „Nicea albo śmierć”. Naturalnie Andrzej Olechowski ma prawo mówić, co myśli, u nas nie ma cenzury. Jego stanowisko było w Platformie odosobnione – powiedział Tusk wiosną 2004 r. w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
Rokita, przy pełnym poparciu ze strony Tuska, nazywał Olechowskiego przedstawicielem „frakcji białej flagi”. Partia zauważyła kierunek wskazywany jej przez szefa i Olechowski zaczął być przegłosowywany nawet na kierowanej przez niego radzie krajowej.
Następna na celowniku znalazła się Zyta Gilowska. Błyskotliwa profesor ekonomii była w apogeum popularności, celnie punktując wpadki rządu SLD. Gdy w czasie jednej z sejmowych debat zaatakował ją Jerzy Hausner, Tusk głośno żądał od niego przeprosin za rzekome „chamstwo”. Gilowska nazywała go swoim bratem, by kilka dni później dowiedzieć się, że władze partii oskarżyły ją o nepotyzm.
Miała stanąć przed sądem koleżeńskim za to, że zatrudniła synową w swoim biurze poselskim. Prawda była inna – dziewczyna najpierw zaczęła pracować w biurze i tam dopiero poznał ją syn pani profesor. Wszyscy w PO o tym wiedzieli, łącznie z Tuskiem, który mówił wielu osobom, że nie widzi w tym żadnego problemu.
– Nie mam pojęcia, czy Gilowska mówiła mi, co robi jej synowa. Niektóre informacje przelatują obok mnie – tłumaczył Tusk w „Drodze do władzy”.
Inna książka też opisuje ten trick lidera PO. W „Daleko od miłości” czytamy, że w pewnym momencie Tusk zgodził się na powrót prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego do Platformy: „Odpowiedź brzmiała: »Jasne, jechać z tym, jechać, nie hamować«. Kiedy kilku ważnych polityków PO poparło pomysł powrotu Karnowskiego, Tusk publicznie zareagował oburzeniem. Powiedział, że dla takich osób w PO miejsca nie ma”.
Coś podobnego przeżył Paweł Piskorski, gdy przyszła kolej dla niego. – Zgodził się ze mną, że Łukasz Abgarowicz (wówczas piskorczyk – przyp. red.) zostanie szefem regionu mazowieckiego. Mówił, że to świetny pomysł – opowiada Paweł Piskorski. Półtora dnia później Piskorski usłyszał Tuska mówiącego, że jest oburzony „bezczelnym powrotem układu warszawskiego do władzy”.
Uciec spod noża
Utrącenie Gilowskiej zostało przyjęte w dużej części PO z niesmakiem. Ze względu na styl. Na przykład Janusz Palikot gorąco zapewnia, że nie brał w tym udziału. A jednocześnie z dumą opowiada, jakie ciosy zadał Rokicie i Schetynie. Wielu polityków PO w nieoficjalnych rozmowach próbowało wytłumaczyć „prawdziwe” kulisy odstrzelenia lubelskiej profesor. Przyznawali, że zarzut nepotyzmu był tylko pretekstem. Właściwym powodem miały być pogłoski o jej lustracyjnych problemach. Wygląda to jednak na dopisywanie historii post factum. Tym bardziej że żadnych kontrowersji nie budzi dzisiejsze funkcjonowanie Michała Boniego, który publicznie przyznał się do kontaktów z SB.
Tu można zastanowić się, czy ofiary Tuska mogły uniknąć swojego losu. – Tak, gdyby nie byli nim zauroczeni i emocjonalnie od niego uzależnieni. Takie osoby jak Rokita i Schetyna wiedziały, że Tusk jest mordercą, ale myślały, że są przyjaciółmi i im nic nie zrobi – mówi ważny polityk PO.
W eliminowaniu rywali jest pod tym względem pewna cezura. Do sprawy Gilowskiej nikt nie traktował Tuska jako killera. Dopiero w maju 2005 r. coraz więcej osób w PO zaczęło rozumieć, że ma do czynienia z seryjnym politycznym mordercą. Za późno zrozumiał to Paweł Piskorski, który był eliminowany w tym samym czasie. – Nie czułem, że jest lista ofiar. Znałem Tuska od czasów KLD, niejedno przeszliśmy – opowiada dzisiejszy szef Stronnictwa Demokratycznego.
Eliminacja Piskorskiego była rozłożona na raty. Rozpoczęło się jeszcze w 2003 r., gdy prasa zaczęła donosić o interesach warszawskich polityków PO. Tusk zaproponował mu start w pierwszych polskich wyborach do Parlamentu Europejskiego. Było to wówczas odbierane jako zesłanie na placówkę w Ułan Bator. Piskorski wynegocjował pozostawienie mu funkcji sekretarza generalnego. „Kupił” sobie w ten sposób dwa lata platformerskiego życia.
Nie było to jednak spokojne życie. Warszawską PO zaczęli organizować nowi ludzie – Hanna Gronkiewicz-Waltz i Julia Pitera. Ta druga od lat wojowała z Piskorskim. Ona też zastępowała Tuska w atakach na Piskorskiego. Skórką od banana, na której wywrócił się poseł, była publikacja „Dziennika” na temat kupionej przez niego ziemi pod zalesienie. Były polityk PO zapewnia dziś, że Tusk – wbrew temu, co mówił publicznie – wcześniej o niej wiedział. Słowa przeciw słowom, ale faktem jest, że przed „Dziennikiem” notki o kupnie ziemi wydrukowały lokalne media. Co nie wywołało żadnej reakcji w PO. Zwieńczeniem była eksterminacja piskorczyków na partyjnej konwencji. Spod noża w ostatnim momencie uszedł Bronisław Komorowski, wówczas też spiskujący z Piskorskim. Wszystkie sprawy rozstrzygał sąd partyjny pod kierownictwem senatora Ludwiczuka, bliskiego współpracownika Grzegorza Schetyny.
Urażona miłość
Kolejny był Jan Rokita. – Ależ Jan i Donald są przyjaciółmi. Razem piją wino i gawędzą sobie o starożytności – zapewniał mnie w 2006 r. Sławomir Nowak. Dziwna to była jednak przyjaźń. Najpierw latem 2005 r. Tusk ze Schetyną ograli Rokitę, układając listy wyborcze tak, że znalazło się na nich niewielu zwolenników polityka z Krakowa. W tej sytuacji fikcją stawała się obietnica Tuska, że to Rokita będzie przewodniczącym klubu parlamentarnego. Wcześniej Tusk zerwał (dziś przyznają to wszyscy politycy PO) negocjacje koalicyjne z PiS. Poderwało to autorytet Rokity jako negocjatora PO i polityka, który przygotowywał się do pracy w rządzie.
Na posiedzeniach klubu odbywały się kampanie ataków na Rokitę. Kolejne osoby wygłaszały tyrady na temat rzekomych nielojalności Rokity wobec Platformy. Celowały w tym Ewa Kopacz i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Kopacz jest bardzo blisko związana z Tuskiem, można być więc pewnym, że robiła to w pełnym z nim porozumieniu. Tym bardziej że dziś robi to samo. Na kilku posiedzeniach zarządu partii przewodziła atakom na Schetynę.
– Śledzińska-Katarasińska chyba żałuje, że atakowała Rokitę. Uświadomiła sobie, że była traktowana instrumentalnie przez Tuska. On wywrócił na dodatek przygotowywane przez nią ustawy medialne, więc doszła jeszcze urażona miłość – opowiada jeden z polityków PO.
Rokitę atakował też Palikot, co opisał w ostatniej książce. Na posiedzeniu klubu zrelacjonował rozmowę z Rokitą, w której ten miał grozić przejściem do PiS. Palikot przeżył szok, bo spodziewał się pochwał ze strony Tuska. Tymczasem ten ostentacyjnie zachowywał się, jakby był obrażony. – Wtedy nie wiedziałem, że to jego stary numer – opowiadał mi później Palikot. Fakt startu Nelli Rokity z list PiS rozgrzeszył Tuska w oczach partii z tego mordu. Chociaż jeszcze dwa lata później – co opisuje Palikot w „Kulisach Platformy” – badania opinii publicznej wykazały, że Rokita jest drugim po Tusku politykiem PO.
Schetyna się przeliczył
Kolejny Murzynek jeszcze żyje, ale nie wie, co go spotka. – Grzegorz jest rozgoryczony, bo nigdy nie rzucił wyzwania Donaldowi – opowiada stronnik Schetyny. Ale Tusk uważa, że to „konkurent” i „lider wewnątrzpartyjnej opozycji”.
– Grzegorz sądził, że Tusk zostanie prezydentem, a on premierem. Jego działania były wymierzone w otoczenie Donalda, ale nie w niego samego – opowiada nasz rozmówca. Przeliczył się. Najpierw wyleciał z rządu po aferze hazardowej. Do końca był mamiony przez Tuska, że dymisji nie będzie. Schetyna jest zręczny i znał los poprzedników, więc zaczął się ratować. Najpierw przejął klub parlamentarny, potem sprzymierzył się z Bronisławem Komorowskim, dzięki czemu został marszałkiem Sejmu. Ale w lutym tego roku Tusk sondował partię, jaka będzie reakcja na wyrzucenie z niej Schetyny. A teraz przestał być marszałkiem, a jego sojusznik, czyli prezydent, wycofał się do Belwederu. Jak to się dzieje, że w oczach opinii publicznej to nie Tusk jest brutalnym killerem, lecz Jarosław Kaczyński? Odpowiedź jest prosta: Tusk nie robi niczego własnymi rękami, wszystko zaś odbywa się we względnej ciszy. Bez publicznej wymiany pretensji i ostentacyjnych gestów.
„Pozostał tylko jeden. A ten jeden, ten ostatni, tak się przejął dolą srogą, że aż z żalu się powiesił i nie było już nikogo” – tak kończy się wierszyk o dziesięciu Murzynkach. Wszystko o Tusku można powiedzieć, ale nie to, że ma wyrzuty sumienia z powodu Płażyńskiego, Gilowskiej, Olechowskiego, Piskorskiego, Rokity i Schetyny.
Piotr Gursztyn