Doktor Marek
Nie, nie leczę ich, bo chcę być dobry – mówi mało, niechętnie, nie lubi słowa Judym. Po prostu, jak w 1993 r. wybrali go na senatora, powiedział tym ludziom, że ich nie zostawi. Kadencja się skończyła, ale prawdziwe obietnice nie są czteroletnie.
27.03.2006 14:57
W Łomży jedni pytają: po co, drudzy kpią albo przywykli, że dziwak. Czasem lekarze mają już dość tych porównań, mówią: „Minda psuje nam rynek”. Od 1998 r. Marek Minda, najlepszy chirurg ortopeda w okolicy, codziennie po pracy jedzie do jednej z siedmiu gmin leczyć za darmo prostych rolników. W przychodniach, oficjalnych statystykach, z limitami, kolejkami, urzędnikami, nie mają pojęcia, jak żyją ci ludzie.
– Zna pani tę fraszkę:
„Postanowiłem dać anons do dziennika odpowiednio duży, żeby uwagę skupiał, o treści: chciałbym zostać uczciwym człowiekiem. Poszukuję wspólnika, sam się tak nie będę wygłupiał”.
Statystycznie żyje się raz
O godz. 13 kończy dyżur w szpitalu. Pracuje tylko na pół etatu. Inaczej nie starczyłoby dnia na charytatywność. Dziś czwartek. W Stawiskach już od godz. 10 zbierają się ludzie. Kto pierwszy przyjdzie, ten pierwszy wyjdzie. Co dwa tygodnie doktor robi koło i wraca do tej samej gminy. Wiedzą, kiedy i gdzie ma dyżury. Przez osiem lat tylko kilka razy nie przyjechał: jak córka odbierała dyplom za granicą, potem brała ślub... Zawsze wtedy powiadamia. Z szacunku dla ludzkiego czasu.
Zwykłe mieszkanie na łomżyńskim osiedlu. Takie jak wiele tych, w których jest wnuk – rozrzucone po kątach zabawki, dziecięce gryzmoły na kuchennych szafkach. Żadnych luksusów. Doktor dopija herbatę. Jest trochę rozdrażniony tymi pytaniami o wewnętrzny imperatyw. To bardziej pułapka, w którą wpadł i teraz nie można tego zostawić. – Nie mam siły, nie chce mi się po prostu, nawet nie lubię tych wyjazdów. Ale ciągle ktoś tam czeka. Nie, ja nie ratuję służby zdrowia. To żaden sposób. Zdrowie już się skomercjalizowało i tego się nie zatrzyma... Lekarz rodzinny to przedsiębiorca. Dostaje kwotę na „głowę” i musi ją tak rozdysponować, żeby zapłacić za prąd, pielęgniarkę, druki i jeszcze siebie wynagrodzić. A żeby hojnie, musi oszczędzać. Najłatwiej na człowieku. Sześć lat byłem dyrektorem szpitala. Gdy wchodziłem na zebranie załogi, nikt nie skakał, nie leciał z krzesłem, jak nie było krzesła, przynosiłem sobie sam. Liczyły się zadania, nie dyrektor. Dziś jest szklana góra organizacji z nieformalnym właścicielem
szpitala na czubku i biznesplanem. Nie chciał być żadnym Judymem. Jeździł, bo ośrodki i gminne władze zapraszały, żeby przyjechał, kogoś zbadał, skonsultował. Widział tych ludzi, którzy czekają na korytarzach ośrodków. Szarzy, nijacy, niecierpliwi. Tak się zaczęło.
Na ścianie zdjęcia córek. – Gdy z domu odlatują dzieci, jeden wybiera telewizor, drugi wędkowanie, ja tak wybrałem... Minda nie chce być dla kogoś przykładem, bo w tym wcale nie ma patosu. – Po prostu niczego już nie potrzebuję. Moi koledzy też mają dzieci po studiach i jak im załatwią robotę za 1000 zł, są szczęśliwi, potem dorabiają w prywatnych gabinetach i odkładają, żeby dziecku dać. Ja nie muszę, córki skończyły zagraniczne uczelnie, rozjechały się po świecie, jedna pracuje w Genewie, druga w Ameryce. Dlaczego to robię? Statystycznie żyje się raz. Trzeba życie dobrze przeżyć.
Jak zdawał maturę w Skarżysku, był najbardziej wykształcony w historii rodu. Potem składał oprawki do okularów, spróbował w szkole wojskowej i na politechnice świętokrzyskiej. Ortopedia była na końcu. – Mówi się, że najlepsi ortopedzi są po politechnice – wrzuca do torby stertę kart z chorobami pacjentów. – Moje pokolenie jeszcze na koszt tego kraju robiło specjalizacje. Gdy odejdziemy na emerytury, dopiero się zacznie wynaturzony system. Dziś żeby zostać np. ortopedą, trzeba opuścić miejsce pracy na półtora roku i spędzić go w jakimś szpitalu specjalistycznym w drugim końcu kraju. Kto tam utrzyma lekarza z Łomży, który ma rodzinę? Za kilka lat specjaliści będą tylko dla bogatych. Zamiast naturalnej będzie selekcja komercyjna – Minda odpala starego nissana primerę. Byłem w stadzie baranów
Z Łomży do Stawisk jedzie się wzdłuż pól. Od głównej szosy odchodzą zamarznięte drogi, którymi chodzą do doktora na piechotę ludzie z wiosek pozaszywanych gdzieś za horyzontem. Nawet po 10 kilometrów. Nie ma mowy, żeby pojechali do Łomży, bo tu kilometry przejechane w pekaesie przelicza się na pieniądze. Niektórzy jadą z sąsiednich gmin, nawet województw. Pocztą pantoflową poszło, że doktor, na dodatek ortopeda, jest jak kelner: przyjmuje do ostatniego pacjenta. – Na wsi nikt nie idzie do lekarza na wszelki wypadek. Tu dominuje przekonanie, że „rozejdzie się po kościach”. Wykrywam ich nigdy nieleczone choroby, nieprześwietlane kręgosłupy, zwyrodnienia – opowiada historie jak nie z tej epoki, a jednak. – Można rozrzucić recepty na korytarzu, 99% ma to samo: bóle przeciążeniowe od pracy. Niewiele mogę im pomóc.
Złośliwi mówili niedawno: pewnie będzie kandydował. Teraz mówią: na pewno coś dostaje. Tak. Czasem przyniosą jajka albo koszyk ziemniaków: „Niech pan nie gardzi”. Z szacunku to bierze. W szpitalu widzą, jak za Mindą idą się leczyć do miasta ci wszyscy, o których nikt by nawet nie wiedział, że chorują. Przychodzą do Stawisk ze wszystkim, leczyć brzuchy, oczy, uszy, nowotwory. Gdy widzi, że jest źle, albo zwyczajnie nie zna się na oku, od razu daje skierowanie do innego specjalisty. Potem sprawdza, czy poszli. Ale politycy drapią się po głowie, co z tym Mindą jest. Mówią: „A to tak mniej więcej jak Minda?”. Czasem kpią w kuluarach, a potem w religijnych mediach powołują się na Boga... Minda nic nie robi w imię Kościoła. Robi to w imię racjonalnej przyczyny – przychodzą, czyli ich boli. – Jako senator miałem to państwo naprawić. Nie ma szans. 10% posłów przez całą kadencję kompletnie nie wie, o co chodzi, 20% ma wczasy, ładny pokój w hotelu, baba nie gdera, od poniedziałku do piątku coś się tylko naciśnie, a
garstka rządzących bawi się w wojnę. Żeby cokolwiek zrobić, trzeba być w tej wąskiej grupie. Jest ustawa, rewelacja, ale zaraz pytanie: „A kto proponuje?”. Jako ortopeda ciągle składam ludzi po wypadkach. Kiedy zgłosiłem, żeby zimą w dzień jeździć na światłach, wyśmiano mnie. Potem okazało się, że to świetny pomysł. Byłem w stadzie baranów. Może to taki mój bunt? Nieskromnie powiem, że cały Sejm to darmozjady w porównaniu z człowiekiem, który przynajmniej jakąś rękę nastawi, coś przyszyje.
Na placu w Stawiskach rozjeżdżone błoto ze śniegiem przykleja się do butów. – Nasz pan Marek – chłopi zbici w grupkę podają doktorowi duże ręce. – Moje chłopy! Po tych twarzach w ogóle nie widać choroby. A jak rano taki człowiek schyli się wydoić krowę, dopiero wieczorem się prostuje – Minda klepie chłopów po ramieniu. Przed urzędem miasta kobiety skuwają lód na chodniku. W Stawiskach to największy zakład pracy, zaraz po nim szkoła. Więcej niż zakładów jest kościołów. Jak tam, pani Mario?
W korytarzu przed drzwiami z tabliczką „Sala konferencyjna” jest mdło od ludzkich oddechów. Jak Mindę wygonili z ośrodka zdrowia, wszyscy poszli do burmistrza, żeby dał lokal w urzędzie, bo to ich doktor. Dał.
Każdy ma tę samą twarz, każdy z mężem albo żoną w domu, którzy też robić nie mogą, z rentą dziadków, z bezrobotnymi dziećmi. Kobiety ściskają pod pachami niemodne torebki ze skaju, w kurtkach po starszych córkach sprzed kilku sezonów. Jest ze 30 osób. – Zaraz przyjedzie PKS z Porytego, z innych wsi pokończą obrządki. Z 50 potrafi tu nas być – mówi pani Teresa. Nie ma numerków, każdy pilnuje swojej kolejki. – Jestem ze wsi Budziski. Takiej na mapie pewnie nie ma, a jednak jest – wyrzuca, jakby przypominała, że żyje. – 6 km idzie się z Budzisk do autobusu, potem 10 pekaesem: w jedną stronę 3,40 zł. Niektórzy mają dalej – nie użala się. Co dwa tygodnie przychodzi po leki, bo inaczej nie ma chodzenia przez te dwa kręgi pęknięte od upadku z wozu. Nawet nie usłyszała, że gruchnęły. – Jak boli? Oj, kobieto!
Roman, który trzyma za Teresą kolejkę, wydusza słowa z wysiłkiem, nie kontrolując grymasów na twarzy. Już go chowali po tamtym wypadku. – Z początku było lepiej, teraz co rok gorzej, niestety – każdy mówi tym samym apatycznym tonem. Do Łomży za daleko im, żeby się leczyć. – Trzeba wstać o 4 rano, jesteś na 6, a i tak tylu ludzi już stoi, że nie ma mowy się dostać, a 13 zł w obie strony wyleciało z kieszeni – Roman też co dwa tygodnie przychodzi po leki na ból i uspokojenie. Zdrowia już nie ma, jeszcze tylko ambicję. Dlatego resztkami przytomności umysłu i pieniędzy z renty ojców robi prywatne studia, żeby ten papier mieć. – Choć to wszystko jest pryszcz w tych czasach. Pryszcz!
Kobieta w czerwonym berecie siada na rogu długiego stołu, na parapetach paprocie, ze ściany patrzy orzeł w koronie. To wszystko, ale więcej oprócz darmowego czasu im nie potrzeba. – Jak tam, pani Mario? – doktor zna ich imiona, zna dzieci, mężów, dramaty. Nie obrażają się, jak umknie mu jakiś ważny szczegół. Trudno znać historie 12 tys. osób, które przyjął przez te lata... Na receptach stawia pieczątkę prywatnego gabinetu...
– A z tym co zrobić, panie doktorze? – w dłoni bez dwóch palców uciętych przez młóckę pani Maria trzyma kopertę z pismem od KRUS. Minda jest tłumaczem urzędowego języka na ich język prosty, rolników z Roman, Porytego, Wilczewa. Za senatora nawet był za to na dywaniku u marszałka. Powiedział wtedy głośno, że ustawy pisze się nieludzkim językiem.
Już 13 razy Maria stawała na komisję o rentę. Budowała dom, rodziła, dziesięć lat chodziła przez wodę, żeby wydostać się do głównej szosy z trójką małych dzieci. – Teraz wszystko wychodzi – każdy pokazuje na dowód wykoślawione stawy. Ale KRUS tych kolan nie widzi. – Wielu staje na komisję, wijąc się z bólu, a jakiś pediatra czy ginekolog, który niewiele wie o ich rękach, nogach czy kolanach, uznaje, że są zdrowi, bo przecież przyszli o własnych siłach, i każe wracać do pracy. KRUS to „zakład”, który od pracownika wymaga zabierania. Dostają 5 tys. za to, żeby się wykazać i pozabierać „złodziejom”. Dobra fucha.
Pani Zofia wyciąga fiolkę po tym lekarstwie, co ostatnio pomogło. Podnosi się co chwila z krzesła, żeby nie zdrętwieć. Na komisji jej powiedzieli: „To zdjęcie rentgenowskie musi być babki albo teściowej”. Urzędowo jest za młoda na takie zmiany. Wie pani, on w oczy patrzy
– O, jakie ładne – pani Elżbieta z Wilczewa rozstawia palce, czerwone, opuchnięte, brzydkie. Jak każdy, kto tu dziś stoi, haruje tylko z przyzwyczajenia, bo dla zysku nie. – W domu pięciu synów, trochę doktor leków da, lżej się zrobi i dalej robić. Synowie zawody mają, ale gdzie pójdą? – w korytarzu czasem słychać westchnięcie: „Kogo Bóg kocha, temu krzyże daje”. Jakby na to nie było wpływu...
Wyglądają na dużo starszych, niż są. Przemysław, '81 rocznik, z brakami w uzębieniu, ściąga czapkę, podając doktorowi rękę: – Jakąś maść bym wziął, bo kolano rwie – już leci, bo na placu przy starym polonezie czekają sąsiedzi z tej samej wsi. – W kupę się zbieramy, żeby kompletem jeździć – naciąga wełnianą czapkę na uszy. Scenariusz ten sam w okolicy: zawodówka, 20 ha po ojcach, żona z sąsiedniej wsi, dwoje dzieci, robić trzeba, a boli.
Na korytarzu dyskusje o poczciwości:
– Mam skierowanie na badania i półtora roku czekam, bo limit się wyczerpał. Prywatnie zrobię, dziś zapłacę, lekarz mrugnie, żebym jutro przyszedł do szpitala, po korytarzu pochodził, a on zawoła. Za moje pieniądze bada mnie na sprzęcie, który naród kupił! – Czy tak powinno być? Bo po co ludzie zegnani tu? Oni powinni teraz w ośrodkach być przyjęci godnie. Czy, pytam, nie ma tam dla nas miejsca?
A doktor mógłby w tym czasie leżeć, zamiast szwendać się po tych dziurach. – Ale, Władek, jeden Minda świata nie zbawi wchodzeniem w położenie ludzkie. Na górze muszą nas zobaczyć – wtrąca kobieta. Pan Antoni czeka na zewnątrz. Woli na mrozie postać, bo jak wstaje z krzesła, ma ciemno przed oczami od upadku z drabiny. Czasem zerka, czy stoi stary maluch. – Do Łomży ani Kolna nim przecież nie polecę. Piątkę dzieci wziąć, żona szósta, ja siódmy? A w domu ich zostawić ze starym dziadkiem i zobaczyć ruinę? – też co kwartał KRUS opłaca. – Za co, pytam. We wrześniu zawiozłem żonę do szpitala, bo nagle upadła przy domowej pracy. Jak po dwóch godzinach otworzyła oczy, lekarze kazali wracać, że niby z tą chorobą można poczekać do grudnia. Błagałem: „Mam piątkę dzieci, najmłodsze dwa latka, najstarsze 11”. Z litości w trzy dni zrobili wyniki: pokleszczowe zapalenie mózgu i padaczka. Tak się zaczęło proszenie o łaskę. Idę z żoną do okulistki i błagam, a ona wstaje z fotela, bierze mnie za kołnierz: „Proszę wyjść”. Wie
pani – panu Antoniemu leci łza – taki żal mnie zdusił za gardło, że z ronda zawróciłem do dyrektora. „To aż tam pan musiał iść?”, syczała. „Tak, zmuszony byłem”.
Zaraz po żonie pan Antoni do szpitala zawiózł syna, stanął przed szklanymi drzwiami i płakał. – Pani wie, to dzieciak, do drugiej klasy chodzi. Zostawić go tak? Co drugi dzień choć na godzinkę trzeba wpaść. A paliwo, pani wie? Na leki 740 zł wydaję co miesiąc, żeby rodzinę leczyć.
Po 17. sprzątaczki już schodzą z piętra na korytarz. Ludzie siadają na ławce przed tablicą ogłoszeń i podkurczają wyrozumiale nogi. Nad głowami informacja: „Becikowe – 15 i 16 marca”. Tłum się śmieje. Takim śmiechem desperackim.
– Tysiąc złotych! A żeby lżejszy poród kobieta miała, zapłać 500 za zastrzyk – klnie pani Zofia, która w Stawiskach się urodziła, tu choruje i tu dzieci wszystkie zostały, bo nie było za co na studia wysłać. – Jeszcze wychowaj za to! Córka skończyła ogólniak, nawet stypendium miała, a teraz tu w spożywczaku stoi. Jesteś głupi, boś biedny...
Antoni odpala malucha: – My, pani, z doktorem Mindą patrzym sobie w oczy. Co tam o mnie myśli, to myśli, ale w oczy patrzy. Kiedy do innych mówię, o tak, jak do pani, oni głowę do okna odwracają. Znaczy, do kogo ja mówię? Do kogo?
•
Jutro na doktora czeka Miastków. Czasem na drodze stanie mu auto, wtedy zostawia je na poboczu, nawet nie czeka, zaraz zatrzymuje się jakiś znajomy chłop. Dwa razy w tygodniu po godzinie przyjmuje prywatnie. Żeby odłożyć na samolot do córki albo na jakąś konferencję. Od ośmiu lat nie podwyższył stawki.
Edyta Gietka