PolskaDlaczego tylko on badał katastrofę smoleńską?

Dlaczego tylko on badał katastrofę smoleńską?

Polska mogła mieć większą liczbę przedstawicieli przy MAK-u, który badał katastrofę smoleńską. Jednak rząd uznał, że wystąpienie o dodatkowych akredytowanych… pogorszy sytuację śledczą strony polskiej! W ten sposób jedynym polskim przedstawicielem w Moskwie został całkowicie podporządkowany Rosjanom Edmund Klich.

19.12.2011 | aktual.: 19.12.2011 16:18

Kulisy podejmowania decyzji w tej sprawie poznaliśmy dzięki ujawnionym przez „Gazetę Polską” stenogramom nagrań ze spotkania u ministra obrony Bogdana Klicha 22 kwietnia 2010 r. Zarejestrował je potajemnie Edmund Klich.

Jak się okazuje, jeszcze tydzień po katastrofie strona polska mogła polepszyć swoją pozycję w śledztwie, bo skład naszej ekipy zajmującej się tragedią nie był przesądzony. Wciąż istniała szansa, byśmy mieli liczniejszą i silniejszą reprezentację ekspercką pracującą nad ustaleniem okoliczności katastrofy. Można było przede wszystkim zwiększyć liczbę polskich akredytowanych przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym. Jednak rząd nie wystąpił oficjalnie do Rosjan w tej sprawie. Edmund Klich zachował status jedynego akredytowanego, co dawało Rosjanom możliwość łatwiejszej manipulacji polską ekipą.

Edmund Klich urabiał

Rozmowa między Bogdanem Klichem a Edmundem Klichem w obecności szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysława Cieniucha potwierdza, że polski akredytowany bezkrytycznie przyjmował polecenia Rosjan, wbrew interesowi strony polskiej. To Edmund Klich był orędownikiem, by pozostawić mu monopol i nie wnioskować o zwiększenie liczby akredytowanych przy MAK-u, choć wiedział, że eksperci mogą uczestniczyć w badaniu tylko w towarzystwie akredytowanego. I to on urabiał w tej sprawie przedstawicieli rządu. Edmund Klich urabiał najpierw szefa Sztabu Generalnego.

„Słyszałem, że płk Mirosław Grochowski (szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów – przyp. red.) chce wielką grupę ekspertów ciągnąć do Moskwy. Wcześniej ustaliliśmy, że weźmie sześć, siedem osób, bo tyle mają dla nas łącznie pomieszczeń. A pułkownik ma inną wizję. Będzie tak, że nas będzie dużo więcej jak Rosjan. Myślę, że to nie byłoby ciekawe. Dwanaście osób, nie wiem po co. Trzy, cztery osoby by wystarczyły. To wszystko!” – mówi Edmund Klich do gen. Cieniucha. I udziela szefowi sztabu lekcji: „My jesteśmy tam po to, by brać udział w badaniu rosyjskim, dostarczać im materiałów, których żądają, i współpracować”.

Polski akredytowany przy MAK-u wraca do tego wątku podczas późniejszej rozmowy z ministrem. „Szedłem na przesłuchanie z trójką ekspertów. Tworzymy większą grupę niż Rosjanie. Tu mamy przewagę nad nimi, Aleksiej Morozow się zgodził i mamy przewagę” – tłumaczy.

Bogdan Klich dopytywał

Minister obrony pyta: „Gdybyśmy mieli tam mocną ekipę, mocną w sensie ilości oczywiście, w sensie ilości, to byśmy mogli na to postępowanie mocniej wpływać na pewno. Nie dałoby się?”. „Nie. Pogorszyłoby tylko” – odpowiada Edmund Klich. „Pogorszyłoby?” – dopytuje minister obrony.

„Tak – potwierdza Edmund Klich. – Morozow zaproponował nam dwa gabinety, jeden dla mnie i Grochowskiego razem, plus sześć miejsc w drugim. Trzymanie tam dwudziestu ludzi z jakimiś środkami łączności czy coś, według mnie, będzie odebrane trochę jak dziwoląg taki”. A minister, zamiast wydać polecenie zorganizowania zaplecza dla większej grupy naszych ekspertów, mówi: „Ja się w ogóle w to nie mieszam. To musicie załatwiać, panowie, między sobą”.

Bo Rosjanie się nie zgodzili

W trakcie rozmowy gen. Cieniuch próbuje skontrować Edmunda Klicha. Szybko zostaje jednak przystopowany przez ministra Klicha:

- Ma pan akredytację, jest siedemnastu technicznych doradców. Ale oni, że tak powiem, mogą tylko z panem występować. Ale ilu z panem może występować: dwóch, trzech. Pozostałych czternastu zgodnie z przepisami nie ma w tym momencie dostępu do czynności. Mogą opracowywać materiały, coś tam przygotowywać. Jeżelibyśmy mieli dwóch akredytowanych, to mogłaby ta siedemnastka być efektywniej wykorzystywana – mówi Cieniuch.

- Dlatego prosiłem pana pułkownika, żeby jak najwięcej. Ale rozumiem, że strona rosyjska się na to nie zgodziła po prostu – stwierdza Bogdan Klich.

Badanie katastrofy w Smoleńsku prowadził rosyjski MAK, przy którym strona polska mogła akredytować swoich przedstawicieli. Od liczby akredytowanych zależała dalsza pozycja strony polskiej w postępowaniu, bo wpływało to na liczbę ekspertów, którzy mogli brać udział w poszczególnych czynnościach (wysłuchanie świadków, odczytywanie danych technicznych, badanie wraku itp.).

Kwestia liczby polskich akredytowanych i ekspertów w Smoleńsku spowodowała olbrzymie napięcie między Edmundem Klichem a resztą polskich ekspertów, którzy już 10 kwietnia dotarli na lotnisko Siewierny. Nasi eksperci zarzucili Edmundowi Klichowi, że blokował ich działania w Smoleńsku i Moskwie.

Wojciech Gawkowski, adwokat, pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej:
W kodeksie karnym nie ma artykułu mówiącego o zmowie urzędników. Nie znaczy to, że ujawniona przez „Gazetę Polską” rozmowa Bogdana Klicha z Edmundem Klichem na temat śledztwa smoleńskiego nie mogła mieć znamion przestępstwa. Artykuł 231 kk mówi o przestępstwie urzędniczym, jakim jest nadużycie władzy. Otwarte pozostaje pytanie, czy w wypadku opublikowanych przez „Gazetę Polską” taśm miało ono miejsce. Można też zastanowić się, czy rozmowa między oboma urzędnikami nie nosiła znamion przestępstwa z artykułu 239 kk, jakim jest utrudnianie śledztwa. Tak czy inaczej, prokuratura powinna wszcząć w tej sprawie postępowanie przygotowawcze. Jej bezczynność jest zaskakująca.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (9)