SpołeczeństwoDlaczego nie ma pracy?

Dlaczego nie ma pracy?

Pan Bóg wyganiając Adama i Ewę z raju skazał naszych prarodziców na pracę w pocie czoła. W PRL za bumelanctwo jeździło się pracować na Żuławy. Dziś praca staje się nieosiągalnym dla wielu luksusem. Co więcej, taki rodzaj pracy, do jakiego przywykliśmy, coraz szybciej odchodzi w przeszłość. I to jest dopiero problem!

27.04.2005 | aktual.: 27.04.2005 09:56

Bez pracy pozostają trzy miliony Polaków, 19,4 proc. zawodowo czynnych. Ponad milion z nich nie pracuje już ponad 24 miesiące. Rośnie bezrobocie wśród ludzi z wyższym wykształceniem, nie pracuje też ponad 40 proc. młodzieży w wieku do 24 lat. Czy obecny wzrost gospodarczy stwarza szansę na szybką poprawę sytuacji? Nie, bo ma on charakter w dużej mierze „bezzatrudnieniowy”. Nasza gospodarka rozwija się głównie za sprawą wzrostu wydajności pracy, który ciągle jeszcze daleko odbiega od unijnego poziomu. Zdaniem autorów raportu „W trosce o pracę” opublikowanego przez UNDP (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju) w ub.r., dopiero długotrwały wzrost gospodarczy o dynamice przekraczającej 5 proc. PKB przełoży się na wyraźne zmniejszenie polskiego bezrobocia.

Dlaczego przedsiębiorcy inwestują w nowe technologie, które zwiększają wydajność, skoro pod bramami ich fabryk czekają tłumy ludzi gotowych pracować za półdarmo? Pewnie by ich zatrudnili, zamiast modernizować firmę, gdyby nie pewien problem. Globalny rynek zmusza polskich przedsiębiorców, by stosowali te same standardy jakości produkcji i usług co międzynarodowa konkurencja. Automatyzacja, robotyzacja i informatyzacja pozwalają uzyskać wysoką jakość, wysoką wydajność i..., niestety, niskie zatrudnienie.

Sytuacja polskiego rynku pracy jest z wielu względów specyficzna. Bo choć bezrobotnych jest ok. 20 proc. Polaków w wieku produkcyjnym, to pracuje tylko 52 proc. (najniższy wskaźnik w UE). Brakujące 28 proc. to w dużej mierze pracownicy „dezaktywowani” m.in. za pomocą wcześniejszych emerytur i rent. Na dodatek liczba bezrobotnych może się znacznie zwiększyć wskutek spadku zatrudnienia w rolnictwie. Rolnicy są najmniej produktywną grupą w Polsce. Stanowią oni 19 proc. zawodowo czynnych, ale wytwarzają tylko 3 proc. PKB.

Nasza wyjątkowość nie powinna jednak zasłaniać faktu, że coś dziwnego z pracą dzieje się na całym świecie. W Stanach Zjednoczonych bezrobocie praktycznie, zgodnie z oficjalnymi statystykami, nie istnieje. Robotnicy z upadających fabryk znajdują zatrudnienie przy sklepowych kasach, w barach szybkiej obsługi lub agencjach ochrony. Tylko czy można nazwać pracą robotę, która daje ok. 1500 dol. pensji miesięcznie, gdy wynajem małego mieszkanka w hrabstwie Los Angeles kosztuje prawie 2 tys. dol.?

Przejmujące opisy przemian amerykańskiego świata pracy prowadzące do degradacji społecznej całych grup, które jeszcze do niedawna z dumą mieniły się klasą średnią, znaleźć można w książkach „Homeland” Dale’a Maharidge’a i „Nickel and Dimed” Barbary Ehrenreich. Pracować za 25 dol. za godzinę w fabryce samochodów to nie to samo, co podawać hamburgery za niespełna 8 dol. Choć statystyka nie rozróżnia takiej subtelności. We Francji podobne przemiany opisują socjologowie Luc Boltanski i Eve Chiapello w monumentalnym opracowaniu „Le nouvel esprit du capitalisme” (Nowy duch kapitalizmu).

Produkcja już nie kosztuje

Mimo że sektor twórczy wytwarza zaledwie ok. 10 proc. amerykańskiego dochodu narodowego (a w innych krajach rozwiniętych nawet mniejszy odsetek), to właśnie on ustala nowe reguły gry. Amerykańscy ekonomiści Hal Varian i Carl Shapiro w książce „Information Rules” (Rządzi informacja) wyjaśniają specyfikę gospodarki niematerialnej. Obowiązują w niej te same co w epoce przemysłowej prawa, ale konsekwencje tych praw są inne. W gospodarce materialnej funkcjonuje reguła malejących zwrotów z inwestycji. Ford zbierał największe zyski po wprowadzeniu taśmy produkcyjnej i umasowieniu produkcji samochodów. Ale po kilku latach podobne innowacje zastosowali inni producenci, wzrosła konkurencja, marża zysku musiała zmaleć. Bill Gates z Microsoftu nie miał takiego problemu. Każda kolejna kopia systemu operacyjnego Windows zwiększa prawdopodobieństwo, że kolejni nabywcy również kupią ten system operacyjny. W cyfrowej gospodarce działa pozytywne sprzężenie zwrotne, obowiązuje reguła „zwycięzca bierze wszystko”.

Niemniej istotny jest fakt, że wytworzenie kolejnych kopii takiego produktu jak: oprogramowanie, film DVD, CD z muzyką praktycznie nic nie kosztuje (wiedzą o tym doskonale piraci). Koszty produkcji i dystrybucji zbliżone są do zera. Jak przebić się z nową ofertą na takim rynku, skazanym – wydawałoby się – na monopolizację? Nie ma prostej odpowiedzi. Sukces zależy od współdziałania przynajmniej dwóch czynników: innowacji i zdolności pozyskania uwagi konsumentów. Trzeba zrobić produkt lepszy i dotrzeć z tym komunikatem do odbiorców. Wówczas, jak miało to miejsce w przypadku wyszukiwarki internetowej Google, sukces jest murowany.

Był Ford, jest Hollywood

Gospodarka twórcza, oparta na innowacjach i komunikacji, zmienia gospodarkę w ogóle. W epoce przemysłowej wzorem organizacyjnym był system produkcji Forda, skrajnie racjonalny i technokratyczny. Wzbudzał fascynację wszystkich, wdrażali go nie tylko Amerykanie, ale również Hitler i Stalin. Fabryka organizowała nie tylko pracę, ale, po wielkim kryzysie i narodzinach idei państwa opiekuńczego, również inne sfery życia pracowników. To połączenie uniformizacji i opiekuńczości prowadzić musiało do paternalizmu w stosunkach między pracodawcą a pracownikiem. Zarówno ten paternalizm jak i maksymalna racjonalizacja procesu produkcji prowadząca do odczłowieczenia stały się obiektem krytyki na przełomie lat 60. i 70., z wielką erupcją niezadowolenia w 1968 r.

Na przełomie lat 70. i 80. nastąpiło paradoksalne połączenie skutków krytyki z przemianami w samym kapitalizmie. Paradoksalne, bo – jak dowodzą wspomniani Boltanski i Chiapello – hasła samorealizacji, twórczego nastawienia do życia, autonomii, mobilności, jakie niosła rewolta 1968, trafiły doskonale w potrzeby poprzemysłowego kapitalizmu. Modelem organizacji produkcji przestała już być taśma montażowa Forda, a stało się studio filmowe w Hollywood. Każdy film (kampania reklamowa, oprogramowanie, książka etc.) to oddzielny projekt, do którego najmuje się niezbędnych pracowników. Koniec ze stałymi kontraktami i lojalnością wobec firmy, jak również lojalnością firmy wobec zatrudnionych.
,br> Jak jednak uwznioślić taki niestabilny, bardzo ryzykowny i stresujący charakter pracy? Boltanski i Chiapello piszą, że każdy etap rozwoju kapitalizmu odwoływał się do pewnej ideologii, do swoistego ducha. W okresie początkowym, jak przedstawił to 100 lat temu niemiecki socjolog Max Weber w epokowej książce „Etyka protestancka i duch kapitalizmu”, do pierwotnej akumulacji kapitału walnie przyczyniła się etyka protestancka, wzywająca do sumiennej pracy i ascezy na chwałę Pana. To był „pierwszy duch kapitalizmu”. Drugi narodził się, po wielkim kryzysie, wraz z ideą państwa opiekuńczego i premiował takie wartości jak racjonalność, lojalność, umiarkowana konsumpcja. Pod koniec lat 70. nastał i do dziś rządzi trzeci duch kapitalizmu. Odwołuje się on wprost do haseł rewolty 1968 r., ale przenosi je ze sfery gospodarki niematerialnej na całą gospodarkę. Model Hollywood, czyli system oparty na projektach, krótkich kontraktach zadaniowych, braku stałego zatrudnienia, obowiązuje w całej gospodarce i na całym
świecie. A w jego przyswojeniu ma pomóc świadomość, że realizuje on cele walki sprzed kilkudziesięciu lat. Wszystko by grało, gdyby nie degradacja świata pracy spowodowana bezrobociem (jawnym jak w Polsce lub na zachodzie Europy lub skrywanym jak w Stanach Zjednoczonych).

Ponadto produkcja niematerialna, rządząca się swoimi prawami, zmusza do pytania o istotę pracy. Pracę się wynagradza, bo jest źródłem wartości ekonomicznej dla kapitalisty – właściciela przedsiębiorstwa. Ale, jak stwierdziliśmy, w przypadku produktów myśli najtrudniej jest wykonać pierwszą kopię (stąd rosnące znaczenie badań naukowych mających produkować innowacje). Potem koszty fizycznej produkcji i dystrybucji maleją niemal do zera. Pojawia się jednak problem pozyskania uwagi konsumenta. Dlatego gwałtownie rośnie znaczenie marketingu i reklamy, a więc ogólniej – komunikacji. Dostrzegamy, że o ile w epoce przemysłowej miejscem kreowania wartości ekonomicznej była taśma montażowa w fabryce, tak dzisiaj miejscem tym staje się międzyludzka komunikacja, relacje między osobami, podczas których następuje transmisja informacji o handlowej ofercie.

Jak o tym mówić

Ma to daleko idące konsekwencje. Komunikacji „produktywnej” od „nieproduktywnej” nie da się oddzielić. Każdy rodzaj komunikacji może być źródłem wartości ekonomicznej, coraz trudniej oddzielić czas pracy od czasu wolnego. Rodzi się m.in. zjawisko prosumpcji, kiedy konsument staje się jednocześnie producentem! Mówiąc inaczej, prosument płaci za to, że może stworzyć swój produkt. W 1994 r. twórca kultowej gry Doom, firma id Software, udostępnił w Internecie oprogramowanie umożliwiające graczom tworzenie własnych wersji gry. Dziś w ten sposób niektóre koncerny farmaceutyczne wykorzystują swoich klientów – lekarzy, do tworzenia nowych produktów.

Propozycje te mogą wydawać się absurdalne (choć ich natura podobna jest do idei ujemnej stawki podatkowej zaproponowanej przed laty przez neoliberała Miltona Friedmana), pokazują jednak, że klasyczna, rodem z drugiego, a nawet pierwszego ducha kapitalizmu debata o pracy i bezrobociu jest mało adekwatna, dlatego też nie ma szansy przynieść skutecznych rozwiązań. Boltanski i Chiapello zwracają uwagę, że współczesny kryzys pracy jest nie tyle oznaką kryzysu kapitalizmu, ile katastrofalnego kryzysu krytyki kapitalizmu.

W efekcie publiczna debata zdominowana jest z jednej strony przez liberalną paplaninę o wolnym rynku, jako lekarstwie na całe zło, z drugiej zaś strony przez sentymentalizm niedobitków związków zawodowych i lewicowych partii, którzy tęsknią za starym, dobrym państwem opiekuńczym. W Polsce stwierdzenie to jest wyjątkowo aktualne.

EDWIN BENDYK

Źródło artykułu:Polityka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)