Dla polskich polityków liczy się tylko kasa
Normalnie ludziom odbija od sukcesów. Przestają poznawać znajomych, zadzierają nosa, dziwacznie układają włosy, biorą kokainę i sikają do basenu. No i uważają się za nieomylnych. W Polsce, a właściwie w polskiej polityce jest na odwrót. U nas przegrani zachowują się tak, jakby wygrali. To znaczy woda sodowa uderza im do głowy.
Dwa lata temu dotknęło to Platformę Obywatelską, a szczególnie jej szefa. Ponieważ przegrał, uznał, że jest tak fantastyczny, iż wszelkie inne silne osobowości są właściwie jego partii niepotrzebne. Stąd wzięło się przegonienie z PO Pawła Piskorskiego, czy uporczywe marginalizowanie Jana Rokity.
Ale gdzie tam Donaldowi Tuskowi do Jarosława Kaczyńskiego. Ponieważ ten drugi dostał w ostatnich wyborach znacznie mocniejszego łupnia, zachowuje się – co oczywiste - ze znacznie większą pewnością siebie. Działa mocno, zdecydowanie, by nie rzec brutalnie. Wewnętrzna opozycja ledwie pisnęła, ale to wystarczyło, by potraktować ją napalmem. To posunięcie w iście amerykańskim stylu. Nie wiadomo, kto tam czai się w dżungli, więc na wszelki wypadek całą ją puśćmy z dymem. Na drugi raz nikt się nie będzie chował po krzakach.
Dawne fochy Tuska i obecne eksterminacyjne działania Kaczyńskiego mogą się wydawać dość zabawnymi efektami osobistych frustracji, ale tak naprawdę są niestety czymś więcej. Partie – ów kościec demokracji – same stają się zadziwiająco niedemokratyczne. Walki frakcji i klik to absolutny standard zachodniego życia politycznego, a w niegdyś sarmackiej Polsce tych frakcji powinno być jeszcze więcej, ale... nie ma. Pamiętamy je jeszcze z lat 90., ale w międzyczasie gdzieś zniknęły. Wyginęły.
Nic dziwnego, że analogii do tego co działo się w PO, czy dzieje się w PiS częściej szuka się na Wschodzie niż Zachodzie, a najbardziej malowniczym obiektem porównań są lata 30. XX wieku w Związku Radzieckim, gdy Stalin bezustannie rozprawiał się z wewnątrzpartyjną opozycją, nawet wtedy gdy cała gryzła już ziemię. Nawet najbardziej lojalnych z lojalnych wymiatano co jakiś czas żelazną miotłą, po to, by tym którzy się ostali, żadne głupie myśli nie przychodziły do głowy. Mieli słuchać i robić co się im każe. To wszystko.
Oczywiście, dzisiejsze metody politycznego działania są – dzięki Bogu – zupełnie inne. Ale skutek bywa podobny. Pierwszym i najistotniejszym efektem tropienia niepokornych jest rugowanie z polityki osobowości. W każdej partii wystarczy jedna. Większa liczba może zagrażać wodzowi, więc należy się jej pozbyć. Z wyrzutków obu głównych dziś ugrupować można by zbudować całkiem solidną formację, personalnie prawdopodobnie silniejszą niż PO, czy PiS. Zobaczmy: Płażyński, Marcinkiewicz, Rokita, Dorn, Ujazdowski, Zalewski. Wygląda to całkiem nieźle.
Wszystko to dzieje się, bowiem partie polityczne coraz bardziej przypominają korporacje, a coraz mniej organizacje polityczne. W istocie, coraz mniej istotne są polityczne tezy i diagnozy, a coraz ważniejsza jest – jakież to banalne! – kasa. Ustawa o partiach politycznych jest tak skonstruowana, że PO oraz PiS dostają gigantyczne pieniądze, które przeznaczają głównie na to, by nas przekonywać do siebie (proszę przypomnieć sobie, jak niebywale bogata była ostatnia kampania). Na Zachodzie podobny mechanizm też ma miejsce, ale tam formacje polityczne finansują rozmaite fundacje i instytuty naukowe. U nas wszystko idzie na propagandę i partyjne pensje.
Los Kaczyńskiego, czy Tuska nie zależy zatem od tego, czy wygrywają czy przegrywają wybory. Nie zależy też od tego, czy mają rację. Są dysponentami wielkich pieniędzy, które dostają z budżetu państwa. A to znaczy, że pozycja ich partii i ich samych jest potwornie mocna. I będzie taka mocna przez wiele lat.
Igor Zalewski specjalnie dla Wirtualnej Polski