Demokracja hydrauliczna
Kilka tygodni temu napisałem tekst o tym, jak doskonałą metaforą stosunku państwa do obywatela są osiedlowe sklepy samoobsługowe z ich terroryzmem koszyków. Moja metafora została skrytykowana przez niektórych internautów, którzy wszakże nie zrozumieli sedna mojego wywodu. Mam nadzieje, że kolejna metafora, która zwaliła mi się na głowę w zeszłym tygodniu pod postacią brygady wymieniającej instalacje ciepłowniczą w kamienicy, w której mieszkam, rozjaśni nieco mój punkt widzenia.
14.12.2005 | aktual.: 14.12.2005 11:00
Na początek krótka uwaga: tak, wymianę rur i kaloryferów rozpoczęto w moim mieszkaniu właśnie teraz, na początku grudnia. Poważnie!
A teraz szybki powrót do sklepowych koszyków. Nie będę streszczał moich argumentów, które każdy może sobie przypomnieć zaglądając do wspomnianego felietonu. Przy okazji warto zajrzeć również do opinii, które bronią instytucji sklepowego koszyka. I zauważyć, że ci, którzy jej bronią nie zauważają w ogóle uciążliwości koszyka i powtarzają argumenty kierowników sklepów: „koszyk chroni przed kradzieżą”. Niestety nie dowiadujemy się w jaki sposób. Mamy więc do czynienia z typowym słodkim jarzmem, którego ujarzmiony nie zauważa (a jeśli zauważa to po to, by się nim cieszyć). Fakt, że kolejne obciążenia można uznawać za korzystne, niezbędne i nieusuwalne wykorzystuje każda władza, by z obywateli zrobić niewolników. O tym, jak ten mechanizm działa mogłem przekonać się podczas wymiany kaloryferów.
Więc, tak jak powiedziałem, wymieniano mi rury. Najpierw pojawił się kierownik brygady, który wprawdzie nie był nam w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie wejdzie do naszego mieszkania, ale zaznaczył, że jak już będzie wiedział, to napisze na kartce i żadne negocjacje nie wchodzą w grę. „To co my napiszemy to jest święte!” - powiedział szef z naciskiem. Autorytet kierownika brygady remontowej został oparty na świętości jego słów.
Kartka ze świętymi słowami pojawiła się już następnego dnia. Była tam również informacja, że następnego dnia przyniosą nam do domu nowe kaloryfery. Niestety nie przynieśli, co postawiło pod znakiem zapytania prawdziwość świętych słów. Nie było możliwości poskarżenia się komukolwiek na bezsensowność trzygodzinnego czekania na kaloryfery. Szef zniknął. Dopiero następnego dnia brygada, bez słowa wyjaśnienia, zastawiła nam nowymi kaloryferami przedpokój. Należało się cieszyć, że nie opuścili nas na zawsze.
Jeszcze tego samego dnia w mieszkaniach przestały grzać stare kaloryfery. Trochę się zdziwiliśmy, gdyż zgodnie z obietnicami sprzed remontu, ogrzewanie miało być wyłączane systematycznie pionami. W ten sposób temperatura w mieszkaniach mogłaby utrzymać się na znośnym poziomie. Niestety wyłączono od razu całość, więc zaraz mieliśmy w pokoju 15 stopni. Poszedłem szukać kierownika, by to wyjaśnić. Kierownika znalazłem, ale sprawy nie wyjaśniłem. Szef zaczął mi przy pomocy hydraulicznej nomenklatury tłumaczyć złożoność sytuacji. Generalny wniosek był taki, że kaloryferów nie będzie przez ponad tydzień. Dziwiłem się nieco, że nie zostaliśmy o tym poinformowani, ale kierownik popatrzył na mnie pobłażliwie i wyjaśnił, że miał inne sprawy na głowie. Postawieni przed faktem dokonanym (i zamrożonym) zaczęliśmy z narastającą niecierpliwością oczekiwać zapisanego na świętej kartce dnia, w którym wymiana rur się rozpocznie. Dzień nadszedł, ale robotnicy znowu się nie pojawili. Po raz kolejny zszedłem szukać szefa, by
wydobyć od niego informacje na temat tego, co dalej.
Szefa nie znalazłem. Koło jego kantorku stał szeregowy hydraulik i coś kręcił (rurkę znaczy jakąś). Spytałem go, czy będą wchodzić do mojego mieszkania i dowiedziałem się, że już tam byli. To mnie zaskoczyło, gdyż jako żywo - nie byli. „No, może nie byliśmy” - stwierdził w końcu hydraulik, który chyba do swoich słów nie przywiązywał aż takiej wagi, jak kierownik. Spytałem więc, czy jest szef, ale hydraulik zaprzeczył. Na pytanie jaki jest telefon do szefa, hydraulik odpowiedział, że nie wie. To ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Na szczęście telefon był na kartce metr od rurki, którą kręcił krętacz. Zadzwoniłem.
I dowiedziałem się, że nie, nie będą. Nie będą dzisiaj wchodzić do naszego mieszkania, mimo świętości swoich słów. Spytałem w takim razie, dlaczego mnie o tym nie poinformowali i skazali na tkwienie w bezsensownym i zimnym miejscu. I tu dowiedziałem się od szefa, że „Nie ma o czym dyskutować”. Lekko zbulwersowany stwierdziłem, że rzeczywiście nie ma o czym dyskutować, gdyż dla mnie oczywiste jest, że w przypadku zmiany planów, informuje się o tej zmianie. I tu kolejny szok: „Proszę pana - powiedział rozbawiony szef - gdybyśmy chcieli, to byśmy wam tygodniowe terminy dali i byście po tydzień siedzieli w tych mieszkaniach i na nas czekali”.
Nie ma chyba sensu kontynuować tej opowieści, tym bardziej, że w dalszej jej części pojawiają się słowa trudne do zacytowania. Niemniej schemat jest chyba oczywisty: MY mamy władzę, MY mamy rację. NASZE obietnice MY sobie możemy zmieniać kiedy chcemy, a WAM nic do tego. WY nam płacicie za to, co MY zrobimy, ale wtedy kiedy i jak MY będziemy chcieli. A WY to w ogóle powinniście się cieszyć i jeszcze NAM dziękować za to, co MY robimy, bo i tak mogliśmy NASZE plany tak ustawić, że byście mieli jeszcze gorzej.
Analogie do znanych nam z doświadczenia systemów politycznych są chyba zbyt oczywiste, by je tutaj odkrywać. Aby jednak dopełnić tego modelu powiem, że po tym incydencie przeszedłem się po sąsiadach, by zaczerpnąć ich zdania na temat pracy hydraulików. I okazało się, że każdy ma jakieś „ale”, jednak generalnie jest zadowolony, że coś się posuwa; że wprawdzie jest zimno, wbrew zapowiedziom, ale to w sumie zrozumiałe i od początku nie wierzyli w to, że nie zmarzniemy; że są opóźnienia, ale trudno, żeby ich nie było; że szef nie informuje o zmianie planów, ale po prostu ma inne rzeczy do roboty. I tak dalej. Zawsze mogło być gorzej - słyszałem od szczękających zębami, zmęczonych bezsensownym oczekiwaniem sąsiadów.
I wtedy zrozumiałem, że głęboko w naszych sercach leży klucz do władzy. Władzy, która im bardziej nas poniża, ignoruje, wycofuje się z obietnic, tym mocniej jest tłumaczona przez tych, którzy ją poparli. Stosunek władza-obywatel to stosunek kat-ofiara. Ofiara uzależniona od kata, pragnąca być katowaną, wierząca w to, że nie ma świata poza katem. Ofiara, która za rok znowu zgodzi się na jakiś absurdalny remont przeprowadzany przez absurdalną firmę. Ofiara, która za cztery lata znowu zagłosuje na tych, którzy tuż po wyborach znowu zaczną ją olewać. I może nawet trochę sobie później ponarzeka na tę władzę, ale w końcu uzna, że i tak mogło być gorzej.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska