Czy leci z nami terrorystka?

Niełatwo muzułmaninowi przelecieć z Ameryki do Europy. Przekonała się o tym na własnej skórze reporterka dziennika „International Herald Tribune”.

06.11.2006 | aktual.: 06.11.2006 13:43

Kiedy wkroczyłam do hali portu lotniczego Dullesa w Waszyngtonie z dwiema walizkami, ściskając w dłoni bilet lotniczy do Paryża, rozpierała mnie duma: wyglądałam jak muzułmanka. Hidżab (chusta noszona przez muzułmanki – przyp. FORUM), pod którym ukryłam ściągnięte w kucyk jasne włosy, ujawniał tylko owal mojej twarzy; długa spódnica kończyła się na wysokości kostki. Z torebki wystawał egzemplarz Koranu.

Na pomysł przebrania się za muzułmankę podróżującą przez Atlantyk wpadłam pod wpływem kilkunastu wywiadów przeprowadzonych z młodymi muzułmanami z Chicago, a dotyczących ich doświadczeń po zamachach z 11 września. Jeden z rozmówców podarował mi wówczas Koran. W drodze powrotnej do Waszyngtonu, gdy otwierałam torebkę, by podać mój paszport do kontroli, zupełnie przypadkiem na wierzchu znalazła się ta książka. Pracownik linii United Airlines wyraźnie się usztywnił. Zostałam przeszukana, a po przylocie do Waszyngtonu w środku już raz sprawdzonej torby znalazłam informację, że ona również została ponownie skontrolowana.

Męczennica przed akcją

Wiele osób, z którymi rozmawiałam w Chicago, wspominało o swoich doświadczeniach z lotnisk. – Muzułmanie w samolocie traktowani są jak Murzyni prowadzący samochód ciemną nocą. Są winni, dopóki nie udowodnią, że jest inaczej – powiedziała pewna młoda kobieta. Po tym, jak kilku islamskich duchownych zapewniło mnie, że nie widzą żadnych przeszkód, bym – jako niewierna – nałożyła tradycyjny strój muzułmańskiej kobiety, zdecydowałam się podróżować do Europy w hidżabie.

Dotarłam na lotnisko Dullesa spowita w czerń, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Nie zauważyłam, by ktoś się na mnie gapił, gdy szłam przez halę odlotów do stanowiska odprawy. Wszyscy zajęci byli własnymi sprawami. Młody mężczyzna poprosił mnie o bilet lotniczy i paszport. Wydobyłam dokument i wyjaśniłam, że bilet kupiłam w internecie. – Czy nie ma pani wydruku? – spytał. Pokręciłam przecząco głową. Spojrzał na moją torebkę i rzucił półżartem: Czy może pani przysiąc na Koran, że leci pani samolotem o piątej po południu? Zapewniłam go, że tak. Odprowadził mnie wzrokiem, uśmiechając się szeroko. „Nie jest źle” – pomyślałam sobie, odchodząc od stanowiska.

Kilka minut później zmieniłam zdanie. Gdy przyjaciel, który odprowadzał mnie na lotnisko, wyciągnął aparat, żeby mi zrobić zdjęcie, jakiś mężczyzna w średnim wieku stojący za mną rzucił do swojej żony po niemiecku: Męczennica fotografuje się przed akcją. – Ciszej – syknęła jego żona, chichocząc. Nie widzieli, że jestem Niemką. Gdy odwróciłam się do nich twarzą, po czym zadałam swojemu przyjacielowi pytanie po niemiecku, nie kryli zażenowania. Ich uwaga była oczywiście żartem, ale pokazywała wyraźnie, jak mocno islam i terroryzm splecione są z sobą w zbiorowej podświadomości obywateli Zachodu. Odprawa paszportowa przebiegła bez kłopotów, a mimo to czułam się niezbyt pewnie. Czekając, próbowałam czytać w myślach stojących obok ludzi: starsi, jak mi się zdawało, patrzyli na mnie z niechęcią, młode kobiety spoglądały raczej z wyraźnym zaciekawieniem. W pewnej chwili mój wzrok spoczął na dziewczynie o hinduskim wyglądzie i z chustą na głowie. Kiwnęła mi głową, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. „Płyniemy w tej samej
łódce” – zdawało się mówić jej spojrzenie. Pasażer wybrany losowo

Strażniczka z ochrony lotniska przechadzała się wzdłuż kolejki, prosząc podróżnych o pozbycie się wszelkich płynów. Gdy podeszła do mnie, usłyszałam: Rozumiem, że pani nie ma przy sobie nic do picia, jest w końcu ramadan, nieprawdaż? A jakieś inne płyny? Zaprzeczyłam ruchem głowy, zaskoczona jej znajomością niuansów muzułmańskiego postu. Jakiś mężczyzna z kolejki próbował nawiązać ze mną konwersację. – Jest pani Turczynką? – spytał, wskazując na mój niemiecki paszport. – Nie, Niemką – odpowiedziałam. – Pół-Turczynką? – nie dawał się zbić z tropu. – Nie, tylko Niemką – uśmiechnęłam się.

Miał wyraźny problem z zaszufladkowaniem mojej osoby. Po chwili zaczęłam rozmawiać z czarnoskórym chłopakiem. Wyznał mi, że jego dwóch przyjaciół przeszło na islam, ale on sam nie jest muzułmaninem. – Ludzie nie kojarzą islamu z czarnymi – dodał. – To całkiem zabawne – zaczął, gdy opowiedziałam mu incydent przy odprawie bagażowej. – Ludzie są teraz szczęśliwi, gdy fotel obok zajmuje czarnoskóry. Tylko dlatego, że nie jest Arabem.

Gdy nadeszła moja kolej, położyłam torebkę, buty i płaszcz na taśmie i przeszłam przez bramkę do wykrywania metalu. Oczekiwałam, że zostanę przeszukana, ale nic takiego się nie stało. Włożyłam z powrotem buty i płaszcz, po czym odeszłam, jakby nigdy nic. W tej samej chwili za plecami usłyszałam grzeczny, ale stanowczy głos:

– Proszę pani, proszę odejść tu na bok, została pani wybrana do kontroli osobistej.

– Dlaczego ja?

– Wybieramy pasażerów losowo – odparł funkcjonariusz, wskazując na kilkanaście innych osób wybranych do kontroli. Byli wśród nich biali, Latynosi, czarni. Byłam jedyną „muzułmanką” w tym towarzystwie.

Losowo. Kiedy przetrząsano moją torbę, przypomniała mi się niedawna rozmowa z imamem z Bridgeview, przedmieścia Chicago zamieszkanego przez liczną społeczność palestyńską. – Kiedy rewidują cię po raz dziesiąty, przestajesz wierzyć, że to czysty przypadek – powiedział mi wtedy. Wielu muzułmanów, z którymi rozmawiałam, opowiadało, że kiedy podróżują, wkładają zachodnie ubrania, aby uniknąć nieprzyjemnej kontroli.

Amjad Kadri, 31-letni informatyk, który ostatnio leciał do Jemenu i Arabii Saudyjskiej, wspominał, że na drogę założył dżinsy z obniżonym krokiem, podkoszulkę i czapkę-bejsbolówkę zamiast kufi – tradycyjnego nakrycia głowy muzułmanów. Zmierzając do wyjścia B-41, przyjrzałam się swemu odbiciu w szybie i nagle zdałam sobie sprawę, jak widzą mnie inni. Nie byłam już tylko kobietą, Niemką, dziennikarką czy osobą o określonym kolorze skóry. Byłam muzułmanką, a moją tożsamość określał hidżab. Kto muzułmanin, a kto żyd

Gdy wsiadałam do samolotu, współpasażerowie przepuszczali mnie w korytarzu i oferowali pomoc przy wkładaniu torby podręcznej na półkę. W końcu zasiadłam na swoim miejscu. Po prawej ręce miałam młodą Brytyjkę, która unikała mojego wzroku, pochłonięta lekturą plotkarskiego magazynu ze zdjęciami roznegliżowanych gwiazd. Brazylijczyk po lewej przepraszał mnie za każdym razem, gdy przypadkowo otarł się o mnie łokciem czy kolanem. Całe szczęście, że lecieliśmy na wschód, więc wkrótce po starcie zrobiło się ciemno. Mogłam spokojnie jeść i pić, nie ryzykując, że ktoś mnie zdemaskuje. Pamiętałam jednak, by nie zamówić wieprzowiny i tradycyjnego kieliszka czerwonego wina. W połowie lotu wstałam, by trochę rozprostować nogi i poprosić o szklankę wody. Zabrałam z sobą notes.

– Studentka? – zagadnęła mnie pewna Francuzka. Kiedy powiedziałam jej, że jestem dziennikarką, wyglądała na zdziwioną.

– A dla kogo pani pracuje? Al-Dżazira? Jakaś muzułmańska gazeta? – wyczytałam w jej oczach nieme pytanie.

– „International Herald Tribune” – odpowiedziałam. Jeszcze większe zdziwienie.

– Ach tak, a o czym pani pisze: o religii?

– O francuskiej polityce.

A może wcale nie myślała tak, jak to sobie wyobrażałam. Zauważyłam, że przez całą podróż próbowałam czytać między wierszami, odgadnąć, co ktoś o mnie myśli. – Jako muzułmanka nie mam prawa źle się czuć – przypomniałam sobie opowieść nauczycielki matematyki, z pochodzenia Syryjki. – Kiedy dostaję białej gorączki, stojąc w korku albo robiąc zakupy w sklepie, nie okazuję tego, bo się boję, że ludzie nie pomyślą o mnie „wariatka”, lecz „stuknięta muzułmanka”. To takie męczące.

Wylądowaliśmy na lotnisku Charles de Gaulle w Paryżu o 6.30 rano. Tłumek wymiętych pasażerów skierował się do stanowisk kontroli paszportowej. Przy jednym z okienek, do którego podszedł mężczyzna wyglądający na Araba, ruch zamarł na co najmniej dziesięć minut. Po chwili otwarto dodatkowe okienko. Jakaś kobieta stojąca za mną trąciła męża, mówiąc: Chodźmy tam, będzie szybciej.

Ku memu zaskoczeniu francuski oficer rzucił mi tylko przelotne spojrzenie i kazał przejść dalej. Wszystko nie trwało dłużej niż minutę. Odebrałam z taśmy walizki i pojechałam taksówką do domu. Na Dulles większość taksówkarzy wyglądała na Pakistańczyków albo indyjskich muzułmanów. W Paryżu wiózł mnie Francuz o algierskich korzeniach. – Kiedyś – powiedział – nie będzie miało dla nas znaczenia, kto jest muzułmaninem, kto chrześcijaninem, a kto Żydem. Inszallah.

Katrin Bennhold

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)