ŚwiatCzy Kurdowie wykorzystają Arabską Wiosnę i wybiją się na niepodległość?

Czy Kurdowie wykorzystają Arabską Wiosnę i wybiją się na niepodległość?

Jest na świecie naród, który mimo wielkiej liczebności od dziesiątków lat mógł jedynie pomarzyć o własnym państwie. Dziś, dzięki Arabskiej Wiośnie, projekt wolnego państwa kurdyjskiego nabiera nieco realniejszych kształtów. Jakie szanse na niepodległość i rewizję granic ma 25-milionowa społeczność Kurdów? Sytuację na Bliskim Wschodzie przeanalizował dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski.

Czy Kurdowie wykorzystają Arabską Wiosnę i wybiją się na niepodległość?
Źródło zdjęć: © AFP | Mustafa Ozer

18.05.2013 | aktual.: 18.05.2013 19:01

W ponad dwa lata od pierwszych zamieszek i rozruchów, które zainicjowały w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie serię rewolucji, znaną jako Arabska Wiosna, sytuacja geopolityczna w tej części świata powoli się stabilizuje. Rewolucje i wojny domowe wybuchły tam, gdzie najwyraźniej musiały wybuchnąć, pozostałe kraje regionu zdają się już jednak być uodpornionymi na "bakcyla arabskich przemian". Sytuacja w tym sensie ustabilizowała się na tyle, że część komentatorów otwarcie głosi już tezę o końcu Arabskiej Wiosny. Według nich, obecnie można już mówić jedynie o strategicznych następstwach rewolt dla szeroko rozumianego regionu bliskowschodniego.

Arabska Wiosna, czyli rewizja granic?

Niezależnie od tego, czy faktycznie Arabska Wiosna już się wypaliła, czy też obejmie jeszcze być może w przyszłości kolejne państwa regionu - już teraz wiadomo, że minione dwa lata na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej przyniosły bezprecedensowy tryumf radykalnego islamu. Także tego uosabianego przez ekstremistów spod czarnych sztandarów dżihadu, organizacyjnie powiązanych z Al-Kaidą i z nią najczęściej kojarzonych. Bez wątpienia to właśnie islamiści są na razie największymi beneficjentami Arabskiej Wiosny. Rzeczywista skala tego zjawiska i jego skutki dla geopolityki całego regionu dopiero zaczynają się ujawniać, już dziś widać jednak, że nie będą to efekty pozytywne.

W tym kontekście nie można wykluczać i takiej ewentualności, że islamizm dokona tego, czego nie udało się przez ostatnie kilkadziesiąt lat osiągnąć wielu świeckim (socjalistycznym lub nacjonalistycznym) oraz religijnym regionalnym reżimom - to jest zmienić dotychczasowy kształt mapy politycznej w tej części świata. Póki co bowiem żadne z państw dotkniętych Arabską Wiosną nie jest wzorem stabilności ani wewnętrznej spójności - wręcz przeciwnie: nasilają się w nich lokalne separatyzmy i narastają tendencje odśrodkowe, zarówno na tle etnicznym (czy wręcz plemiennym), jak i wyznaniowym. Radykalny islam jawi się tam nie tylko jako ostoja stabilizacji i spokoju, ale też czynnik jawnie kwestionujący dotychczasowy ład geopolityczny regionu, wyrysowany "palcem po mapie" niewiele ponad 100 lat temu (w 1916 roku) przez francuskich i brytyjskich dyplomatów. Już teraz radykałowie islamscy spod znaku Al-Kaidy głoszą hasła rewizji lub wręcz odrzucenia dotychczasowych granic państwowych regionu, jako w zdecydowanej
większości sztucznych i nieodpowiadających realiom społeczno-ekonomicznym, kulturowym, historycznym itd. W czym akurat, co warte podkreślenia, trudno się z nimi nie zgodzić.

Naród bez państwa

Paradoksalnie jednak, gdyby islamiści pokusili się o próbę zmiany geopolitycznego status quo w regionie, mogliby tym samym stworzyć dziejową szansę dla narodu, który jak mało który na Bliskim Wschodzie zasługuje na własną niezależną państwowość. Narodu, który według wielu badaczy stoi w regionie pod wieloma względami wyżej, niż dominujący w nim żywioł arabski. Co zresztą, bądźmy szczerzy, jest od wieków główną przyczyną wrogości i niechęci ze strony Arabów, a także i Turków.

Kurdowie, bo o nich tu mowa, wciąż są zresztą na Bliskim Wschodzie jednym z niewielu narodów w pełnym tego słowa znaczeniu, tak jak rozumiemy to pojęcie na Zachodzie. W przeciwieństwie do innych mniej lub bardziej "nowocześnie" pojmowanych nacji bliskowschodnich (Turków, Egipcjan czy Persów), Kurdowie nigdy jednak nie zdołali uzyskać na stałe własnego państwa. Ani wówczas, gdy Sykes z Pickotem dokonywali w 1916 roku owego niesławnego podziału wpływów na Bliskim Wschodzie pomiędzy europejskimi potęgami kolonialnymi, ani też wtedy, gdy po upadku Imperium Osmańskiego zwycięskie mocarstwa Ententy dokonywały korekt na wykreślonych kilka lat wcześniej (i już obowiązujących!) mapach regionu.

Powstałe wówczas na krótko (1921-1924) Królestwo Kurdystanu padło ofiarą "wielkiej geopolityki" i bieżącej gry interesów mocarstw, które nie chciały zbytniego osłabienia młodej, świeckiej republiki tureckiej. No i oczywiście po cichu dążyły do położenia rąk na dopiero co odkrytych w Kurdystanie (region Irbilu, Kirkuku i Sulejmaniji) pokładach ropy naftowej…

Brytyjczycy byli tu bezwzględnie skuteczni - ich wojska, z wprawą godną weteranów znad Marny, Sommy i spod Verdun, szybko uporały się z niepodległościowymi aspiracjami Kurdów. Doświadczenia zdobyte przy tej okazji okazały się bezcenne - w ponad dwie dekady później, już po II wojnie światowej, kolejny niepodległościowy zryw Kurdów, tym razem w Iranie (tzw. Republika Mahabadzka), został krwawo stłumiony właśnie głównie dzięki wsparciu żołnierzy z Albionu. Przekleństwo bogactwa

Przekleństwem Kurdów i przeszkodą dla ich aspiracji nie jest jednak w głównej mierze potencjalne źródło ich bogactwa, czyli złoża węglowodorów, wielkością dorównujące (według niektórych szacunków) pokładom ropy naftowej z południa Iraku. To także fakt, iż znaczna część zamieszkiwanych przez nich ziem leży w granicach Iranu (Persji) i Turcji - państw, zbudowanych w oparciu o silne i odrębne od dominującego w regionie żywiołu arabskiego etnosy. Państw będących pod tym względem jednymi z niewielu w skali całego regionu, w którym dominują organizmy państwowe stworzone ongiś sztucznie przez zachodnich kolonizatorów i nie mające oparcia w żadnym narodzie z prawdziwego zdarzenia. No i, dodajmy, państw zdecydowanie i twardo broniących swego terytorialnego stanu posiadania przed innymi narodowościami i mniejszościami.

Warto w tym kontekście zauważyć, że współczesny zalążek kurdyjskiej państwowości, w postaci Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego, nieprzypadkowo powstał i rozwija się dynamicznie właśnie w Iraku - kraju będącym w istocie sztucznym zlepkiem kilku historycznych krain i skonfliktowanych żywiołów etniczno-wyznaniowych.

Czy Arabska Wiosna rzeczywiście może wywołać aż tak potężne zawirowania w geopolitycznym układzie sił na Bliskim Wschodzie, aby umożliwić Kurdom utworzenie ich własnego państwa? Trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, wiele wskazuje jednak na to, że kurdyjskie szanse na wymarzoną niepodległość od dawna nie były tak duże, jak dziś. Ich autonomiczny region w północnym Iraku jest już w praktyce niezależny od Bagdadu, a polityka obecnych irackich władz (zdominowanych przez szyitów) tylko przyspiesza kurdyjską separację.

Turcja i Iran na drodze do niepodległości

Niestety dla Kurdów, im większe są szanse (wynikające z ogólnej sytuacji strategicznej w regionie) na ich wybicie się na suwerenność, tym zwiększa się również prawdopodobieństwo, że Ankara i Teheran podejmą odpowiednie kroki w celu przeciwdziałania takiemu scenariuszowi. Bo nie ma wątpliwości, że niepodległy, suwerenny i uznany międzynarodowo Kurdystan, nawet ograniczony terytorialnie jedynie do obszaru obecnej irackiej autonomii, stanowiłby śmiertelne zagrożenie i dla Turków, i dla Irańczyków. A mówiąc dokładniej, dla ich mocarstwowych aspiracji w regionie, dla których niezbędne jest utrzymanie zwartości i spójności ich obecnych państw. I to zarówno w sensie terytorialnym, jak i społeczno-politycznym oraz ustrojowym.

Tymczasem Kurdowie w obu tych krajach stanowią pokaźne mniejszości narodowościowe: w Turcji ok. 20 proc. ogółu populacji, a w Iranie według różnych danych 7-10 proc. Co gorsza, zamieszkiwane przez tureckich i irańskich Kurdów tereny obu tych państw bezpośrednio graniczą z obszarem irackiego Kurdystanu. Od lat było to przyczyną zatargów, napięć i konfliktów na linii Bagdad - Ankara - Teheran. Tureccy Kurdowie z osławionej PKK (Partii Pracujących Kurdystanu) już w latach 80. ub. wieku swe główne bazy utworzyli w irackiej części Kurdystanu. Niewiele później to samo uczynili partyzanci z kurdyjskiego ugrupowania PEJAK (Partia Wolnego Życia w Kurdystanie), operujący głównie na obszarze irańskiej części ziem kurdyjskich.

Czy można się więc dziwić, że ostatnie trzy dekady to na iracko-turecko-irańskim pograniczu czas nieustannej walki "na kilka frontów"? Tam nikogo już nie dziwią doniesienia o licznych rajdach tureckich komandosów i "specjalsów" na bazy PKK, usytuowane głęboko na terytorium Iraku. Ani też o częstych nalotach tureckiego lotnictwa na kurdyjskie wsie i przysiółki w północnym Iraku, zidentyfikowane przez wywiad w Ankarze jako "bazy kurdyjskich ekstremistów". Nie bulwersują już też informacje o równie częstych irańskich dywanowych ostrzałach artyleryjskich irackiego Kurdystanu, w których często gęsto giną przypadkowi cywile (i w zasadzie głównie oni). To tam właśnie, w tym klimacie walki z kurdyjskim marzeniem o samostanowieniu, doszło w 1988 roku w Halabdży do największej odnotowanej kiedykolwiek masakry ludności cywilnej z użyciem broni chemicznej (5 tys. ofiar śmiertelnych, z czego większość zginęła w kilka godzin od ataku).

To tam również w latach 80. XX wieku wywiady i służby specjalne rewolucyjnego islamskiego Iranu oraz Iraku - państw zmagających się w tym czasie w koszmarnej, wieloletniej wojnie, będącej najkrwawszym starciem międzypaństwowym od 1945 roku! - zadziwiająco zgodnie współpracowały ze sobą na rzecz ograniczenia i likwidacji wspólnego kurdyjskiego zagrożenia. Choć równolegle nie przeszkadzało to Irańczykom w finansowaniu i zbrojeniu irackich Kurdów, w nadziei na osłabienie reżimu Saddama Husajna i uzyskanie strategicznego przełomu w przedłużającej się wojnie…

Potrzebna pomoc spoza regionu

Powyższe przykłady doskonale pokazują skalę skomplikowania sytuacji w regionie, który zamieszkują Kurdowie. Tam nic nie jest proste, i niemal nic nie dzieje się tak, jak w znanym nam na Zachodzie świecie. Dlatego bądźmy szczerzy - Kurdowie w istocie nie mają szans na wybicie się na suwerenność bez silnego wsparcia możnych tego świata, przede wszystkim tych z Zachodu. Przemiany, będące efektem Arabskiej Wiosny, tworzą tu jedynie żyzne podglebie, będące dopiero zaczynem potencjalnie korzystnych dla Kurdów procesów. Ale sytuacja w regionie, a zwłaszcza spodziewany opór ze strony Iranu i Turcji, wymuszają na kurdyjskich elitach poszukiwanie sojuszników poza najbliższym otoczeniem międzynarodowym. A więc głównie w USA, Zachodniej Europie, ale też w… Izraelu, Azerbejdżanie czy Gruzji.

I paradoksalnie, dziś okazuje się, że bogactwa naturalne - a więc czynnik, który dziewięćdziesiąt lat temu okazał się przekleństwem dla Kurdów - obecnie mogą stać się ich błogosławieństwem. Zasobne złoża ropy naftowej i gazu ziemnego przyciągają uwagę amerykańskich i europejskich firm, a wraz z nimi - zainteresowanie (i co ważniejsze - życzliwość) ze strony zachodnich rządów. Wobec takiej asysty, coraz wyraźniej tworzącej swoisty parasol ochrony nad kurdyjskimi aspiracjami, trudno będzie lokalnym wrogom Wolnego Kurdystanu zdławić tę ideę, choć oczywiście próby takie z pewnością nastąpią. Ba, już najpewniej mają miejsce.

Dowodem choćby ostatnia seria dziwnych prowokacji, wymierzonych w Kurdów syryjskich, którzy już jakiś czas temu postanowili wyłączyć się z konfliktu w Syrii i nie popierają formalnie żadnej ze stron. Okoliczności i sposób przeprowadzenia tych ataków wskazują, że stoją za nimi służby któregoś z krajów ościennych, zainteresowanych włączeniem Kurdów syryjskich do pasma rzezi, trwających w Syrii od ponad dwóch lat.

Nie bez znaczenia są tu także resentymenty i oczywiste historyczne zaszłości ze strony państw zachodnich, dawnych metropolii kolonijnych. Jak wyjaśniał mi to kilka lat temu pewien brytyjski dyplomata (niższej zresztą rangi), tłumacząc meandry polityki rządu Jej Królewskiej Mości wobec "kwestii kurdyjskiej": - Mamy, jako Wielka Brytania, pewne historyczne zobowiązania wobec Kurdów.

Bez wątpienia - te dziesiątki tysięcy ofiar kilku brytyjskich interwencji militarnych przeciwko kolejnym kurdyjskim zrywom niepodległościowym na terenie dzisiejszego Iraku i Iranu domagają się ze strony Londynu ewidentnej ekspiacji oraz, tak po ludzku - zwykłych przeprosin. A może po prostu zdecydowanego i jasnego poparcia, podobnego do tego, którego Albion udzielił niegdyś, mocno kontrowersyjnej do dziś, koncepcji niepodległości Kosowa?

To samo zresztą odnosi się do polityki Stanów Zjednoczonych. Nie ma bowiem nic gorszego, niż stosowanie podwójnych (czytaj: odmiennych) standardów i kryteriów w polityce zagranicznej w zależności od regionu i poszczególnych części świata. Kosowo tak, ale Kurdystan lub Tybet już nie? Niestety, Zachód nie od dziś słynie z takich właśnie działań. Oby więc sprawa kurdyjska stanowiła okazję do zmiany tego niechlubnego zwyczaju!

Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)