Czy Beenhakker musi zabijać?
Ryszard Kapuściński opisywał kiedyś, jak to mieszkańcy Nigerii – wielkiego afrykańskiego państwa zlepionego z setek walczących ze sobą od zawsze plemion wyznających chrześcijaństwo, islam i religie lokalne – po raz pierwszy (a być może jedyny) poczuli się jednym narodem. Było to podczas jakiegoś ważnego meczu piłki nożnej. Związek nacjonalizmu ze sportem jest niezaprzeczalny. I bywa niebezpieczny. Nie zapominajmy o tym przy okazji zbliżających się mistrzostw Europy.
06.06.2008 | aktual.: 11.06.2008 08:19
Niebezpieczeństwo opisywał również Kapuściński w "Wojnie futbolowej". Nieco bliżej nam w czasie i znacznie bliżej w przestrzeni toczyła się wojna w Jugosławii. Jej dramatyczny przebieg najlepiej można było prorokować już w latach osiemdziesiątych na zagrzebskich i belgradzkich stadionach.
Oczywiście wojna nie grozi nam teraz, choć twórcy tabloidów zapewne by się z niej ucieszyli. Śladem brytyjskich brukowców, które przy okazji meczów międzypaństwowych – szczególnie z Niemcami – uwielbiają przywoływać historyczne zatargi, również nasze media i niektórzy kibice uderzyli w ton wojenno-patriotyczny. Niestety, w przeciwieństwie do Anglików nie możemy odwołać się do zwycięstw z ostatnich wojen. Dlatego w kibicowskiej tromtadracji dominują teraz dwa słowa: Grunwald (wersja standard) i Cedynia (wersja dla zaawansowanych).
Odwoływanie się do tych bitew z czasów, kiedy o narodzie nie można jeszcze w ogóle mówić, oznacza przede wszystkim tyle, że samodzielnie i przez nikogo nie przymuszani przyznajemy, że ostatni raz wygraliśmy z Niemcami 600 lat temu i to niesamodzielnie (a czym dzisiaj są jeden Holender i jeden Brazylijczyk w porównaniu do 10 tysięcy Litwinów?). Jednym słowem - poniżamy się.
Niemiecki "Bild" nie dałby, w przeciwieństwie do "Faktu", na okładkę tytułu "Trenerze powtórz Wrzesień '39" tak samo, jak przed meczem z Anglikami czy Francuzami nie użyłby tytułu "Powtórz Ypres", a przed meczem z Izraelem.... no wiecie. I nie chodzi jedynie o poczucie przyzwoitości, które nie dopuszcza do mieszania tragedii, zabijania, wojny z rozrywką, ale także o to, że reprezentacja RFN może pochwalić się zwycięstwami na boisku z Anglią, Francją, nie mówiąc już o Polsce czy Izraelu.
Niemieccy kibice nie muszą się więc odwoływać do krwawej historii, by zagwarantować sobie emocje. I my też nie musimy dawać się w to wkręcać. Skoro niemiecki brukowiec krytykuje za głupią okładkę swojego polskiego klona, to oczywiste jest, że w całej tej grze nie chodzi o rzeczywiste antyniemieckie poglądy redakcji (której polityka redakcyjna w ostatecznym rachunku kształtowana jest w arkuszach kalkulacyjnych na jakimś hamburskim komputerze sztabowym), tylko o walkę o czytelnika. Twórcy "Faktu" skalkulowali zapewne, że odwoływanie się do ludożerczo-nacjonalistycznych instynktów i antyniemieckich uprzedzeń zwiększy sprzedaż.
Moim skromnym zdaniem warto udowodnić, że te pazerne bestie się mylą, i że Polacy potrafią uprawiać sport i dopingować sportowców bez zabijania Wielkiego Mistrza.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska