Człowiek ucieka od człowieka
Timothy’emu Treadwellowi przez 13 lat wydawało się, że niedźwiedzie darzą go przyjaźnią. Przestało mu się tak wydawać, gdy padł ich ofiarą.
03.04.2008 | aktual.: 03.04.2008 12:10
Ciało było na takim etapie rozkładu, że z trudnością określono, ile czasu leżało w alaskiej głuszy. Prawdopodobnie trwało to już dwa i pół tygodnia. Przyczynę śmierci udało się odczytać dużo łatwiej. Na ciele nie było bowiem ani odrobiny tłuszczu. Mięśnie znajdowały się w stanie niemal całkowitego zaniku. Szczątki ważyły nie więcej niż 30 kilogramów, a należały do silnego mężczyzny w wieku 24 lat. Nie ulegało wątpliwości, że Chris McCandless umarł z głodu. Ci, którzy jesienią 1992 roku znaleźli jego ciało w starym zniszczonym autobusie w środku lasu, nawet nie przypuszczali, że za kilkanaście lat życie i śmierć chłopaka, który w głuszy spędził 113 dni, staną się mitem budzącym emocje ludzi na całym świecie.
Jon Krakauer, który w 1992 roku pisał reportaż o McCandlessie do magazynu „Outside”, ze zdziwieniem stwierdził: „W ciągu tygodni i miesięcy po opublikowaniu artykułu (…) napłynęło więcej listów niż po jakimkolwiek innym artykule w historii magazynu. Korespondencja ta (...) odzwierciedlała diametralnie różne poglądy: niektórzy czytelnicy podziwiali chłopaka za jego odwagę i ideały, inni grzmieli, że był nieodpowiedzialnym idiotą, wariatem, który zginął z powodu własnej arogancji oraz głupoty i nie zasługiwał na tyle uwagi ze strony mediów”.
Sam Krakauer przyznaje: „Historia McCandlessa poruszyła we mnie strunę uniemożliwiającą beznamiętne potraktowanie jego tragedii”. Przez kolejny rok po opublikowaniu artykułu dziennikarz wciąż odtwarzał kręte drogi swego bohatera. Owocem tego była reporterska książka „Wszystko za życie”*, która ukazała się w 1996 roku. Sprzedało się jej już blisko dwa miliony egzemplarzy. Na jej podstawie Sean Penn nakręcił film – 4 kwietnia wchodzi on do polskich kin (recenzja na s. 64). McCandless- jest tam przedstawiony prawie jak Chrystus.
Szczątki autobusu, w którym umarł Chris, dla wielu ludzi stały się rodzajem relikwii i celem pielgrzymek. Ci, którzy tam dotarli, zazwyczaj na piechotę, zostawili już setki wpisów: „Mam 20 lat i czuję pokrewieństwo z Chrisem”; „To jest kraj Boga i piękne miejsce na to, by porzucić ten świat”; „Chris całkowicie przebudził się do życia”; „Idziesz swoją drogą – ja również nią pójdę”.
Zapędzić życie w kozi róg
Co takiego jest w historii Chrisa McCandlessa, że stała się ona – jak określił to Matthew Power w magazynie „Men’s Journal” – „kwintesencją amerykańskiej opowieści”, która „zatarła granicę między żywą pamięcią a tworzeniem się legendy”?
Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć w czasie o ponad 150 lat, do lipca 1845 roku, kiedy to 28-letni dziwak, Amerykanin, absolwent prestiżowego Harvardu, wyprowadził się z domu i zamieszkał w lesie nad jeziorem. „Chciałem żyć świadomie – wyjaśniał to potem – stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. (…) Pragnąłem żyć pełnią życia i wysysać z niego całą kwintesencję, żyć tak śmiało i po spartańsku, aby wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, aby zbierać bogaty plon i dosięgać sedna, aby zapędzić życie w kozi róg i uprościć je do najskromniejszych potrzeb”. Sam zbudował sobie chatę, sam uprawiał ogród. Tak spędził równo dwa lata, dwa miesiące i dwa dni. Życie w lesie porzucił, gdyż jego przyjaciel, który akurat wyjeżdżał za granicę, poprosił go, by zaopiekował się jego domem i rodziną. „Przestałem mieszkać w lesie z powodów nie mniej ważnych, aniżeli zacząłem” –
tak podsumował to kilka lat później w książce „Walden, czyli życie w lesie” zawierającej jego przemyślenia z samotnego pobytu wśród przyrody.
Ów dziwak nazywał się Henry David Thoreau. Postać tym ważniejsza, że łączyła w sobie zamiłowanie do przyrody i niechęć do „systemu”. Oburzony niewolnictwem i wojną z Meksykiem prowadzoną przez Stany Zjednoczone Thoreau odmówił płacenia podatków. Aresztowano go i zamknięto w więzieniu.
Sprawa na pozór zakończyła się banalnie – następnego dnia rodzina zapłaciła podatek. Owocem był jednak esej „Obywatelskie nieposłuszeństwo”, który do dziś nie stracił swej aktualności i który trzeba znać, by zrozumieć ruch naśladowców Thoreau. Ten buntownik i myśliciel bowiem „twierdził, że może uznać społeczeństwo w postaci, w jakiej ono istnieje, albo je porzucić – pisze Halina Cieplińska w przedmowie do „Walden...”. – Ponieważ w jego pojęciu społeczeństwo nie zasługiwało na akceptację, wybrał to drugie wyjście”.
Doświadczyć rzeczywistości epoki kamiennej
Na początku lat 90. XX wieku taką drogę wybrał również Timothy Treadwell. Opuścił cywilizację, by zżyć się z niedźwiedziami grizzly na Alasce. Przyjeżdżał tam na lato, a zimę spędzał w ciepłej Kalifornii. I im bardziej nie znosił ludzi, tym mocniej kochał zwierzęta. W relacjach z niedźwiedziami przekraczał granicę zakreślaną przez biologów. Zapominał, że są to prawdziwie dzikie zwierzęta. Na pytanie dziennikarza, czy nie boi się niedźwiedzi, odpowiedział: nie zraniłyby mnie.
Lekceważył zasady bezpieczeństwa. Zdarzało mu się trzymać jedzenie w namiocie. Nigdy nie ustawiał elektrycznego ogrodzenia wokół obozowiska. Przedłużał czas pobytu w chronionych miejscach. Nie nosił ze sobą „sprayu antyniedźwiedziowego”. Podkradał się do zwierząt i dotykał osobniki dorosłe, a nawet młode. Próbował się z nimi bawić.
Przez 13 lat miał szczęście. Skończyło się ono jesienią 2003 roku. Treadwell przybył do Alaski wraz ze swoją dziewczyną Amie Huguenard. 6 października, zgodnie z umową, przyleciał samolot, by ich zabrać. Oba namioty były jednak kompletnie zniszczone. Przed większym z nich znajdował się stos błota, trawy i gałęzi. Wystarczyło usunąć trochę ziemi, żeby zobaczyć wystające fragmenty ciała – palce i ramię Amie. Nieco dalej znaleziono głowę Timothy’ego. Wokół spacerował wielki niedźwiedź. Zwierzę zostało zastrzelone. Sekcja zwłok wykazała, że jego żołądek i jelita zapełniały ludzkie mięso i kawałki ubrań.
Wiele lat wcześniej, w 1977 roku, głusza Alaski przyciągnęła Gene’a Rosselliniego, którego miejscowi przezwali Burmistrzem Zatoki Hipisów. – Chciałem sprawdzić, czy możliwe jest życie wolne od współczesnej techniki – wyznał dziennikarce „Anchorage Daily News”. – Wydawało mi się, że gatunek ludzki stacza się do rzędu coraz niższych istot.
Rossellini postanowił więc wrócić do naturalnego stylu życia. Nie używał prochu, stali ani innych wynalazków cywilizacji. „Żywił się korzonkami, jagodami, wodorostami – opisuje jego życie Jon Krakauer. – Polował na dziką zwierzynę włócznią lub zakładając pułapki, ubierał się w szmaty; przeżył ciężkie zimy”. Eksperyment trwał 10 lat.
Na koniec Rossellini napisał list do przyjaciela: „Doświadczyłem fizycznej, umysłowej i emocjonalnej rzeczywistości epoki kamiennej. Ale – cytując powiedzenie buddystów – w końcu nastąpiło zetknięcie twarzą w twarz z czystą rzeczywistością. Przekonałem się, że nie jest możliwe, aby istoty ludzkie, jakimi je obecnie znamy, wyżyły z darów natury”. Podobno swoje odkrycie przyjął z zadziwiającym spokojem. Kilka lat później znaleziono go z nożem w sercu. Wszystko wskazywało na to, że popełnił samobójstwo. Nigdy nie wyjaśniono dlaczego.
Legenda nigdy nie umiera
Wiedziałam, że po studiach chcę wyjechać z miasta. Bałam się, że zostanę wchłonięta przez system – opowiada Emilia Lasocka, która w wieku siedmiu lat wyjechała z Polski do Kanady. W Toronto ukończyła studia na Wydziale Środowiska Uniwersytetu York. – Uczono nas ideałów, związków człowieka z naturą. Niektóre zajęcia miały raczej charakter rozmów niż typowych wykładów. Profesor był na równi z nami. Ale kiedy opuszcza się taki fakultet i widzi rzeczywistość, ideały gasną.
Wiosną 2007 roku Emilia ze swoim chłopakiem kupili samochód za tysiąc dolarów. Nie wszyscy wierzyli, że to coś w ogóle ruszy z miejsca. Jednak ruszyło. Para dotarła nim z Toronto do Jukonu, kanadyjskiego terytorium graniczącego na zachodzie z Alaską. Tam spędzili w głuszy kilka miesięcy. Mieszkali w namiocie. Co jakiś czas wyprawiali się do stolicy Jukonu Whitehorse, by dokupić prowiant.
– Wśród dzikiej przyrody chciałam lepiej zrozumieć siebie – tłumaczy Emilia powody swojej ucieczki od cywilizacji. – Bałam się, że nie potrafię rozróżnić, która część mnie jest naprawdę moja, a która pochodzi z systemu, jest efektem społecznych uwarunkowań. Nie chcę jednak, by to, co mówię, zostało zbanalizowane. To, co przeżyłam, istnieje poza słowami. Słowa też są przecież częścią cywilizacji. Boję się to nazywać.
Pod koniec pobytu w Jukonie Emilia doszła jednak do wniosku, że to jeszcze nie jest jej miejsce. – Czułam się jak w kloszu, którym zasłaniałam sobie rzeczywistość. Ale to, że czegoś nie widzę, nie oznacza, że tego nie ma.
Jesienią wróciła do Toronto. Wkrótce potem przyleciała do Polski. – Taka ucieczka od cywilizacji jest może bardziej typowa dla Ameryki. Ale myślę, że chęć zbliżenia się z przyrodą, zrozumienia siebie w kontakcie z nią jest uniwersalna. Ludzie w Polsce też to czują. – Problem polega na tym, że u nas wszędzie jest cywilizacja. Jak chce się żyć w absolutnej dziczy, pozostaje Kanada, USA lub Syberia – mówi Andrzej Karczewski. On, podobnie jak i jego żona Alicja, zawsze marzył, by wyrwać się z miasta i mieszkać blisko przyrody. Mieli to szczęście, że Andrzej studiował leśnictwo. Wkrótce po zakończeniu nauki dostał pracę w Puszczy Białowieskiej, ostatnim skrawku pierwotnego lasu w Europie. Dziś Andrzej jest nadleśniczym w Białowieskim Parku Narodowym, Alicja zaś prowadzi gospodarstwo agroturystyczne w Masiewie, maleńkiej wsi, w której kończy się droga. Docierają tu jedynie nieliczne samochody. Podczas wieczornego spaceru można natknąć się na żubra albo rysicę z młodymi. Ciszę poranka zakłóca wyłącznie chór ptaków.
I tętent kopyt koni huculskich, które hodują Karczewscy.
– Tak, dla mnie była to ucieczka od cywilizacji, zaplanowana, wyczekana, wymarzona – przyznaje Alicja. – Mam na myśli tę dziką, rozpasaną część cywilizacji. Całkowita ucieczka od cywilizacji jest niemożliwa. Współczesny człowiek nie przeżyłby bez pomocy jej wynalazków.
– Ja już nie wyobrażam sobie życia w mieście – dodaje Andrzej. – Dzika przyroda uczy nas, jak można inaczej spojrzeć na świat. Tu, w lesie, czas płynie inaczej i inne sprawy są ważne. Istotne jest coś innego niż praca, pieniądze. Masz czas, by pożyć, pooddychać...
Tyle że ludzie, którzy żyją z przyrodą i wśród przyrody przez lata, nie są otaczani kultem. I to stało się przyczyną niechęci, jaką Alaskanie darzą Chrisa McCandlessa. – Dlaczego te wszystkie książki i filmy nie opowiadają historii ludzi, którzy przetrwali? – zastanawia się jeden z nich.
– „Wszystko za życie” jest obrazem fałszywym, fikcją i oszustwem – pisał kolejny Alaskanin Craig Medred. – Przykro mi wobec tych, którzy kupili jego mit.
Ale ci, którzy kupili mit, wcale nie zamierzają się go wyrzekać. – Jest tylko kilka osób na Alasce, które dokonały czegoś porównywalnego z Chrisem – Penn broni bohatera swej produkcji w rozmowie z „Men’s Journal”. – Nie mówimy przecież o tygodniu spędzonym z kolegą na polowaniu. To było 113 dni!
Dlatego legenda McCandlessa zapewne pozostanie żywa. W końcu odważył się na coś, o czym inni jedynie marzą.
Wojciech Mikołuszko