Człowiek, który rozmawia z końmi
Cztery tysiące miłośników koni zgromadził na warszawskim Torwarze MONTY ROBERTS, jowialny 69-latek z Ameryki, odkrywca niekonwencjonalnej metody treningu koni - bez użycia przemocy. Podobne sposoby, zdaniem Robertsa, należałoby stosować w stosunku do ludzi.
27.05.2004 | aktual.: 27.05.2004 11:40
ADAM ROMER: Media nazywają pana "zaklinaczem koni", ale pan woli mówić o sobie "człowiek, który rozmawia z końmi". Dlaczego?
MONTY ROBERTS: "Zaklinacz" czy "poskramiacz" koni ma dla mnie konotację negatywną. Takie określenie zakłada, że muszę dominować nad koniem. A od tego już tylko krok do użycia przemocy, której przecież nie używam. "Rozmawianie z końmi" zakłada partnerstwo, równość.
Jest pan twórcą unikalnej metody szkolenia koni...
- Stop! Nie twórcą. Stworzył ją Bóg wraz z pojawieniem się 50 milionów lat temu na naszej planecie koni i ich języka - nazywam go equus. Ja tylko odkryłem jego istnienie.
O co w tym chodzi?
- By nie używać przemocy. Z koniem można doskonale się porozumieć bez "łamania" go, językiem gestów. Ludzie, niestety, postępują brutalnie wobec koni. Ciągle najczęściej sprzedawanym sprzętem w sklepach jeździeckich jest bat. Tradycyjnie stosujemy karę i ból jako metody wychowawcze. Zapominamy, że przemoc przynosi korzyści tylko agresorowi, a nie ofierze.
Tymczasem ja uczę czegoś przeciwnego. Ja wykorzystuję naturalne instynkty koni. Wszystko, czego nauczyły się w stadzie - współpracę, partnerstwo, znaczenie ruchów i zachowań - można wykorzystać przy układaniu konia i zaprzyjaźnianiu się z nim. Przez lata negowano istnienie języka koni, bo to język niemy, złożony wyłącznie z gestów. Konie w naturze musiały być "cicho", żeby nie stać się obiadem dla drapieżników.
Nazywa pan swoją metodę treningu koni join-up.
- Join-up znaczy "dołącz" i określa moment, kiedy koń decyduje się przyłączyć do mnie. To zakłada partnerstwo i zgodę obu stron na współpracę.
Czego my, ludzie, możemy nauczyć się od koni dzięki ich językowi?
- Wszystkiego, czego może nauczyć nas istota "uciekająca" - czyli koń, sarna, nawet dziecko. Najważniejsze są sztuka negocjacji i porozumienia oraz niestosowanie przemocy. Ludzie, gdy dorastają, zamieniają się w drapieżniki i zbyt często zapominają, co umieli. Konie pozostają takie same do końca życia.
Wychował się pan w rodzinie koniarzy. Podobno pierwszego konia dostał pan w wieku czterech lat.
- Nie. Pierwszego dostałem w wieku dwóch. Gdy miałem cztery lata, pierwszy raz wystartowałem w zawodach. To była zabawa (śmiech).
W swoich książkach wiele pan pisze o rodzinie, przede wszystkim o ojcu. Jak życie z nim i późniejszy konflikt między wami wpłynęły na pana poglądy na temat hodowli koni?
- Gdyby nie on i przemoc, której używał zarówno w domu, jak i wobec koni, pewnie nie byłoby Monty Robertsa, jakiego znacie. Inna sprawa, że to nie było wychowanie, jakiego życzyłbym komukolwiek. Miałem ciężkie dzieciństwo.
Wychował się pan na Dzikim Zachodzie, wśród kowbojów, którzy od zawsze używali siły. Skąd przyszło panu do głowy, że może być lepsza metoda układania koni?
- Po pierwsze, z powodu przemocy używanej przez mojego ojca. Myślałem sobie, że musi być przecież lepsza droga. I gdy zacząłem mieć wątpliwości, to konie zaczęły uczyć mnie, że dla mnie samego będzie lepiej, jeśli porzucę przemoc.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem dzikie mustangi, zrozumiałem, że mają swój własny język. Zacząłem obserwować, w jaki sposób go używają, i sam się go uczyłem. Gdyby mój ojciec nie był tak surowy, nie byłbym dość zdeterminowany, by szukać innej drogi.
Czy spotkał pan już konia, na którego nie działa metoda join-up, i musiał się pan poddać?
- Poddać? (śmiech) Nigdy się nie poddaję, gdy chodzi o wychowanie koni i dzieci. Gdy zaczynam pracę z nowym koniem, jestem głęboko przekonany, że odniosę sukces. Kiedy wybierałem konie do pokazu w Warszawie, słuchałem kolejnych właścicieli. Mówili mi: "Na tego stracisz godzinę, zanim wejdzie do transportera", "O, ten jest trudny, to może potrwać i z parę godzin", "Tego nigdy nie udało nam się zapakować i tobie pewnie też się nie uda". Wybrałem oczywiście tego ostatniego, bo to jest wyzwanie, którego potrzebuję.
Jeśli jednak dzieje się coś, czego nie przewidziałem, wiem, że to moja wina, a nie konia. I staram się zmienić. Nie mogę przecież oczekiwać, że wszyscy będą dopasowywać się do mnie.
Jak to się stało, że królowa angielska Elżbieta II zaprosiła pana do siebie?
- W 1988 roku królowa przeczytała o mnie i o mojej pracy w czasopismach. Zapytała swojego koniuszego, co o tym sądzi. Odpowiedział: "To wariactwo, przecież to niemożliwe". Mimo to królowa zaproponowała, żeby pojechał do Kalifornii obejrzeć jedną z moich prezentacji. "Jeśli uznasz to za stosowne, to sprowadzimy tego człowieka do Anglii" - zadecydowała. I rzeczywiście, zjawił się u mnie dystyngowany Anglik, który już na wstępie zapowiedział, że obejrzy mój sposób pracy, ale nie wierzy w moją metodę. Dwa tygodnie później miałem w ręku zaproszenie od królowej. Przez tydzień pracowałem w królewskich stajniach z 23 końmi, a Elżbieta II wciąż mówiła: "To mało, musisz więcej pracować". To ona namówiła mnie, bym zaczął jeździć po Wielkiej Brytanii z pokazami. Odwiedziłem 21 miast i pracowałem z ponad 90 końmi. To wszystko zasługa królowej.
Czyli to był przełomowy moment dla pana...
- Jak najbardziej. Miałem wrażenie, że każdy chce zobaczyć coś, co zafascynowało królową Anglii, że otwierają się przede mną wszystkie drzwi. Przechodząc przez nie, spotkałem całą masę fanów mojej nauki, ale i sporo "drapieżników", którzy uznali mnie za wariata i z góry odrzucali to, co pokazuję.
Ponad 15 lat podróżuje pan po świecie, propagując join-up. Niedawno obchodził pan 69. urodziny. Jak długo chce pan to jeszcze robić?
- (Śmiech) Nie mam pojęcia. Na razie daje mi to radość i jestem skuteczny. Gdy przestanę widzieć pozytywne efekty tego, co robię, uznam, że czas zaprzestać pokazów. Z drugiej strony - nocuję głównie w hotelach i codziennie obsługa przynosi mi rano gazetę. Przeglądam ją i gdy nie znajduję własnego nekrologu, myślę sobie: "Ha, mam jeden dzień więcej, by zrobić coś dobrego".
Nad swoim stylem układania koni pracuje pan już wiele lat. Czy coś się w nim zmieniło?
- Z tym jest jak z samolotami. Sto lat temu tylko bracia Wright mieli o tym pojęcie, bo zbudowali pierwszy samolot i przelecieli sto metrów. Gdybyśmy się nie rozwijali, to nowoczesne samoloty wyglądałyby jak te sprzed stu lat. Tymczasem minęło wiele lat i po niebie latają coraz lepsze i doskonalsze samoloty. I tak jest też z join-up.
Czy przyjaciele mówią o panu "wariat", czy może uznają za mesjasza?
- Gdy swego czasu zajmowałem się przygotowaniem koni do wyścigów i wygrywałem wszystko, co było możliwe, moi przyjaciele uznawali moje zasługi, ale traktowali trochę jak szaleńca. Mówili: "On doskonale przygotowuje konia do zawodów, ale gada coś o końskim języku, uważa, że rozmawia z końmi. Taki nieszkodliwy wariat czy szarlatan".
Wiem, że oprócz trójki własnych dzieci wychował pan także 47 adoptowanych. Dlaczego?
- Może była to jedna z tych zwariowanych rzeczy w życiu, którą zaczyna się robić bez wyraźnego powodu, i potem już po prostu tak jest. W latach 50. studiowałem psychologię. Podczas studiów na ochotnika zgłosiłem się do pracy z weteranami wojny koreańskiej. Ja, ciągle jeszcze dzieciak, pracowałem przy tym projekcie z prawdziwymi naukowcami. I któregoś dnia zdarzył nam się przypadek 12-letniej dziewczynki. Trzeba było ją zabrać od matki - heroinistki i prostytutki - a ktoś dowiedział się, że ona uwielbia konie. Moi przełożeni zapytali, czybym się nią nie zajął. Za zgodą matki zabrałem ją do siebie i koni. To zadziałało doskonale i... już nie mogłem więcej odmówić. W bardzo krótkim czasie uzbierało się 47 wychowanków, którzy mieszkali u nas.
I wciąż utrzymuje pan z nimi kontakt? Czy wszyscy pasjonują się końmi jak pan?
- Ciągle mamy kontakt i śledzę, co robią. Jeden właśnie zakończył karierę dżokeja, inny jest jednym z najlepszych kowali w Stanach - ma własną firmę, jedna z dziewcząt zajmuje się projektowaniem akcesoriów końskich, jest też kilku trenerów, ale znajdzie pan wśród nich też sprzedawców samochodów czy producentów mebli.
Mówił pan o studiowaniu psychologii. Jakie jeszcze wykształcenie wykorzystuje pan w swojej pracy?
- Mam trzy tytuły: z psychologii, z nauk zoologicznych i z prowadzenia agrobiznesu. I wszystkie pomagają mi wykonywać moją pracę. O tym, czego nauczyły mnie dzikie mustangi, nie wspominając.
Jest pan bogatym człowiekiem. Po co jeszcze jeździć po świecie? Czy to potrzeba bycia gwiazdą?
- Mam dość pieniędzy, by siedzieć w domu i nic nie robić. Ale mnie nie zależy, by zostawić spadek dzieciom. Dlatego wszelkie moje dochody wpływają do fundacji non profit. Z niej finansuję 80 procent kosztów kształcenia moich uczniów. A że na to potrzeba dużo pieniędzy, więc staram się je zarabiać. Z drugiej strony chcę, by świat poznawał moją naukę, i dlatego nie mogę siedzieć w domu!
Zdarzyło się panu, że ktoś źle zareagował na pokaz?
- Kiedyś zaprosił mnie na swoje rancho w Argentynie pewien bogaty i ekscentryczny hodowca koni. Miałem pokazać jego ludziom, jak można obchodzić się z koniem. I nagle w trakcie pokazu zrobiło się niebezpiecznie. Ochrona musiała nas - moją żonę i mnie - ewakuować do helikoptera. Chłopi, dla których był ten pokaz, poczuli się zagrożeni. Uznali, że stracą pracę, bo jedyne, co umieli, to posługiwać się przemocą. Zareagowali agresją. Grozili, że mnie zabiją! Od tego czasu Argentynę staram się omijać... Nie, nie, żartuję. Byłem tam już ponownie, ale od tego czasu jeżdżę tylko tam, gdzie chcą mnie oglądać.
Rozmawiamy o koniach, ale często podkreśla pan, że te same zasady mogą i powinny być stosowane między ludźmi.
- Praca z końmi, gdy przynosi efekty, sprawia wielką satysfakcję. Ale dopiero praca z ludźmi, których mózgi są dużo bardziej skomplikowane i pełne tajemnic, to jest wyzwanie. Znacznie trudniej wyplenić przemoc w stosunkach między ludźmi. Stosują ją wszyscy. Od zwykłych ludzi do potężnych rządów. A wystarczy zdać sobie sprawę, że przemoc rodzi przemoc i tworzy się zamknięte koło. W ten sposób nie da się wygrać.
Pan jest pacyfistą... A wojna w Iraku?
- Muszę się zastrzec, że nie ma pojęcia użycia przemocy w sytuacji samoobrony. Jeśli prezydent Bush uznał, że musi zareagować, bo USA było zagrożone, to... Zresztą trudno mi o tym mówić, bo nie mam w tej sprawie wiedzy Busha.
Czy ma pan jeszcze inne zasady kierujące pana życiem? Choćby jakąś dietę...
- Ha, dietę! Oczywiście, gdybym nie uważał na to, co jem i piję (Roberts przez cały wywiad popijał zimną colę light), to pewnie już dawno by mnie tu nie było. W 1981 roku byłem w fatalnym stanie. Nie mogłem wsiąść na konia. Tu (Monty wskazał na brzuch i klatkę piersiową) bolało mnie wszystko. Lekarze powiedzieli, że muszę zmienić nawyki. Od tego czasu pilnuję się i jak widać, służy mi to.
ROZMAWIAŁ ADAM ROMER
___________
ZAWODOWY HODOWCA KONI ANDRZEJ ORŁOŚ:
Metoda Monty Robertsa nie jest do końca czymś niesamowitym dla doświadczonych hodowców. On podpatruje naturę i stara się to wykorzystać w ułożeniu konia, oswojeniu i przyzwyczajeniu do jeźdźca. Europejczycy stosują wprawdzie podobne metody, ale uzupełniają je systemem kar i nagród. Mają też najczęściej inny cel: tworzą system uległości, w którym koń ma się podporządkować człowiekowi. Tymczasem dla Robertsa koń jest partnerem.
Na pokazach Roberts stosuje znane mi sposoby: dotyk, gesty, proste ćwiczenia, a także kantar, który jest przewlekany wokół kości nosowej i poprzez ucisk przekazuje zwierzęciu sygnały.
Gdyby chciał osiągnąć porozumienie z rzeczywiście dzikim koniem, zamknąłby się z nim w koralu - zabitym deskami wybiegu, gdzie byłby tylko koń i on sam. Bez widzów i innych zwierząt. To, co Roberts pokazał w Warszawie, jest rodzajem show, prezentacją na potrzeby ludzi.