PolskaCzekanie na brutalny atak

Czekanie na brutalny atak

Ze wszystkich stron słychać narzekania: kampania wyborcza do samorządów nie istnieje. Ktoś tam przeciął jakąś wstęgę, ktoś założył kolorowe skarpetki, ktoś chciał się przejechać starym samochodem, albo opowiedział o tym, jak handlował pepegami na bazarze. No rzeczywiście – bardzo to wszystko miłe. Ale jak długo o tym można opowiadać? Jedna z liczących się kandydatek na prezydenta bardzo dużego miasta powiedziała nawet z rozbrajającą szczerością, że z rozkręceniem kampanii czeka na bezpardonowy atak kontrkandydata. Powodzenia.

08.11.2006 13:06

Kampania wyborcza do samorządów nie jest tak atrakcyjna, jak kampania przed wyborami do parlamentu. Mniej cię widać w telewizji, nie masz zbyt wielu pieniędzy na baloniki i cukierki, ale przede wszystkim – słabo przekonują kogokolwiek twoje opowieści o tym, jak chcesz bronić polskiej racji stanu, jak będziesz z kimś tam walczył, kogoś demaskował, kogoś rozbijał, albo po prostu o tym, jakim to ty jesteś prawdziwym Polakiem. To znaczy oczywiście można te wszystkie bajki wciskać ciemnemu ludowi, istnieje jednak pewna szansa na to, że ciemny lud tym razem tego nie kupi.

Skoro nikogo za bardzo tym razem nie można zaatakować lustracją, rozjechać służbami specjalnymi ani pognębić dziadkiem w jakichś zbrodniczych siłach zbrojnych, to jak prowadzić taką kampanię? Jak można zaciekawić swoim programem?

Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczy stanąć na wysokości zadania i po prostu mówić o faktach. Ten kandydat, który potrafi przekonać, że prawidłowo rozpoznaje potrzeby swoich wyborców i zna sposób na ich realizację, wygra. Łatwo powiedzieć. I: niezbyt trudno wykonać. Pieniądze na różne wyborcze fajerwerki da oczywiście UE – tak zaklinają rzeczywistość wszyscy niemal kandydaci. W związku z tym – hulaj dusza. Tu walniemy most, tam obwodnicę, zmniejszymy korki, poprawimy bezpieczeństwo, a na dokładkę wykopiemy metro. Hura.

Jednak i to szybko się nudzi. W takiej na przykład Warszawie, mieście dużym i przedzielonym rzeką, brakuje coś koło czterech mostów. Liczących kandydatów na prezydenta stolicy jest trzech. Każdy obiecał po jednej przeprawie (najłatwiej miał Kazimierz Marcinkiewicz, bo obiecał ten sam most, który obiecywał Lech Kaczyński już cztery lata temu). Czwarty most jest do podziału. Tak samo jak linia metra, bo jednak kandydaci znają umiar i nie ryzykowali więcej niż jednej, widząc, że z metrem w Warszawie jest, jak z piramidami w Egipcie – jedna linia na pokolenie. W zamian za metro każdy kandydat wymyślił sobie jakąś linię tramwajową (oprócz Korwina-Mikkego, który dla równowagi zaproponował likwidację tramwajów)

Jak jednak widać, ilość naprawdę smacznej wyborczej kiełbasy jest ograniczona, więc nawet najbardziej wizjonerskiemu kandydatowi starczy jej na tydzień, dwa kampanii. Później zaczyna się unikanie wywiadów, odwoływanie konferencji wyborczych, narzekanie na nudną kampanię. I rozpaczliwe czekanie na brutalny atak.

Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)