Czaruś
Lepsza strona prezydenta - taką rolę ma odgrywać przy Lechu Kaczyńskim Andrzej Urbański.
Czy to była miłość? Tak twierdzi Maciej Zalewski, jeden z założycieli Porozumienia Centrum. - Wtedy wszyscy byliśmy w nim zakochani - dodaje. - On miał wizję, był dowcipny, mówił nam, kim jesteśmy i którą drogą mamy iść. Uwiódł nas i bez zmrużenia oka poszliśmy za nim. Szef Kancelarii Prezydenta Andrzej Urbański, który został uwiedziony w tym samym czasie, woli jednak nazywać to fascynacją. - Od niego uczyliśmy się tej męskiej gry, której nikt z nas nie znał, a która nazywa się polityką - mówi minister Urbański. - Jarosław ostro grał z bardzo silnym przeciwnikiem i zwykle wszystkich ogrywał.
Minister Urbański nauczył się, że w polityce jest jak w amerykańskim westernie. Do postrzelonego kowboja podchodzi się zawsze z dymiącym rewolwerem i przed oddaniem ostatecznego strzału mówi się: wybacz, stary, w tym nie ma nic osobistego, bo chodzi o sprawę. Trzeba przyznać, że podczas swojej 25-letniej kariery politycznej Andrzej Urbański zwykle odgrywał rolę dobijanego kowboja i dopiero od bardzo niedawna może nosić dymiący rewolwer.
Ruch oporu Telimena
Gdyby istniało zdjęcie z narodzin politycznych ministra Andrzeja Urbańskiego, wyglądałoby tak: dobrze się zapowiadający 27-letni krytyk literacki na etacie starszego asystenta w Instytucie Książki i Czytelnictwa stoi w tłumie kobiet. Jest 14 grudnia 1981 i trwa drugi dzień strajku okupacyjnego w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Krytyk, siedząc na krześle z otwartą książką, dowodzi tym żeńskim batalionem oporu. Zaraz ZOMO wyłamie drzwi i wszystkich rozpędzi. Na szczęście nie będzie aresztowań ani pałowania.
Dzięki temu kilka dni później w kawiarni Telimena, pijąc likier kokosowy w towarzystwie Piotra Stasińskiego (obecnie "Gazeta Wyborcza"), krytyk natknie się na Macieja Zalewskiego, kolegę z polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. - Urbański szepnął mi, że ma dostęp do powielacza, więc postanowiliśmy połączyć nasze siły - opowiada Zalewski, który do tej pory stosował dość pracochłonną metodę przepisywania ulotek przez kalkę na maszynie.
Tak powstało jedno z najważniejszych wydawnictw stanu wojennego - tygodnik "Wola". Zalewski zakonspirował się pod pseudonimem Maciej Lewin, a Urbański jako Marcin Rewera. Imię było po dziadku kolejarzu, nazwisko po bojowniku PPS z rewolucji 1905 roku. Bo Andrzej Urbański był w tamtych czasach na lewo. I w odróżnieniu od swoich kolegów z redakcji pochodził z robotniczej, praskiej rodziny. Dziadek był dekarzem, a ojciec - mechanikiem samochodowym. Ambicją rodzinny było, żeby został lekarzem. - Z wyglądu przypominał dobrotliwego misia - mówi M. - choć był twardy i znosił dotkliwe ciosy. Sam wychowywał córkę, gdy pierwsza żona wyjechała do Kanady.
Wola rodzi się z buntu
Mieszkanie Andrzeja Urbańskiego jeszcze w połowie lat 80. było całe wyklejone fiszkami do pracy doktorskiej. Nigdy jej nie napisał. Nie starczyło czasu, bo działał. - On nie chciał być działaczem, tylko krytykiem literackim - mówi Zalewski. - Rewolucja sama do niego przyszła.
Mirosław Pęczak, dziennikarz "Polityki", zapamiętał, że pod koniec lat 70. Urbański na studenckich prywatkach był duszą towarzystwa. - Sypał anegdotami, lubił wypić i kręciło się wokół niego mnóstwo kobiet - opowiada. Nikt nie pamięta, by wtedy jakoś specjalnie konspirował.
Po studiach trafił do departamentu kultury urzędu miejskiego, a potem do Biblioteki Narodowej, gdzie został szefem Solidarności. "'Wolę' stworzyłem z dwóch buntów. Przeciwko władzy PZPR, ale i przeciwko tym, którym zawierzyłem po Sierpniu, że rozwiążą polski problem" - pisał w jednym z numerów tygodnika. - Ambicją Andrzeja było zbudowanie wokół tygodnika środowiska, które nie będzie powielać koncepcji KOR - mówi Pęczak, który współpracował z "Wolą". - Chodziło o to, by złamać duchowy monopol KOR i dać głos pokoleniowy.
Urbański był głównym strategiem działań, liderem grupy i redaktorem naczelnym aż do aresztowania w marcu 1983. Potem tygodnik przejął i kierował nim do końca Michał Boni. To Urbański wymyślił hasło "Woli" - "Odzyskać nasze państwo" - co znaczyło: żadnych układów z czerwonymi. W numerze wspominkowym "Woli" w 1999 pisał: "Byliśmy 'my' i byli 'oni', i nikt poza skończonymi łajdakami nie proponował wówczas, byśmy się przyjaźnili z generałem Kiszczakiem, którego, jak wierzyliśmy, w wolnej Polsce skaże wolny sąd". W 1988 roku nawoływał w wydawanym przez siebie "Biuletynie Strajkowym", by w ogóle nie siadać z Kiszczakiem do Okrągłego Stołu.
Jak bolszewicka "Iskra"
Pod koniec lat 80. "Wola", choć wyjęta spod prawa, była potężnym przedsięwzięciem wydającym książki, gazety, mającym własną sieć kolportażu, kontakty zagraniczne i finanse. Firma ,Wola" wysyłała dzieci robotników na kolonie, sprowadzała tirami ubrania z Francji i miała własne samochody.
Wszystko to rozpłynęło się w wolnej Polsce. Tygodnik "Wola" stał się oficjalnym pismem Regionu Mazowsze, a istniejąca od kilku lat Grupa Polityczna "Wola" przystąpiła do powołanego w roku 1990 Porozumienia Centrum braci Kaczyńskich.
Urbański został redaktorem naczelnym organu Solidarności Rolników Indywidualnych, którego nazwy nikt nie może sobie dzisiaj przypomnieć. Stamtąd w 1989 roku Maciej Zalewski wyciągnął go do "Tygodnika Solidarność". Trwał tam właśnie konflikt, bo Lech Wałęsa wyznaczył na naczelnego pisma Jarosława Kaczyńskiego, choć po nominacji Tadeusza Mazowieckiego na premiera obowiązki szefa przejął już Jan Dworak. Na znak protestu znaczna część zespołu opuściła pismo. Urbański w tygodniku po raz pierwszy spotkał Jarosława Kaczyńskiego, który był nie tylko redaktorem naczelnym, ale ideologiem i kierunkowskazem.
- Tygodnik był jak bolszewicka "Iskra", gazeta zmieniająca świat - mówi minister Urbański, który kierował tam działem politycznym. - Myśmy mówili, że nie da się wrócić do roku 1980 i potrzebna nam jest walka polityczna, na co "Gazeta Wyborcza" odpowiadała: więcej współpracy i drogi hiszpańskiej. A potem już tylko słyszeliśmy, że mamy czarne podniebienia.
To w redakcji "Tysola" narodziło się Porozumienie Centrum - partia, która pierwsza powiedziała, że nie chce jedności poglądów w Solidarności. Andrzej Urbański został sekretarzem zarządu głównego i szefem największej warszawskiej organizacji PC. Już wtedy był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Kaczyńskiego.
To on miał być redaktorem naczelnym "Telegrafu" wydawanego przez spółkę o tej samej nazwie, która miała zająć się zbudowaniem koncernu mediowego partii. Gazeta nigdy do kiosków nie trafiła, a rolę tuby propagandowej partii w wyborach 1991 roku pełnił "Express Wieczorny", dziennik, który w wyniku przekształceń własnościowych RSW dostał się w ręce ludzi PC. Na czas wyborów Andrzej Urbański zastąpił na stanowisku naczelnego Krzysztofa Czabańskiego, bo ten nie chciał się zgodzić na wykorzystywanie "Expressu" w kampanii Porozumienia Centrum. Po wyborach, w których Urbański został posłem, PC stało się kluczową partią w parlamencie. Ale po roku walczyło już ze wszystkimi. Z Wałęsą, z rządem Suchockiej i "Gazetą Wyborczą".
- Andrzej rozumiał beznadziejność tej walki i był głosem rozsądku - mówi Zalewski. - Starał się nie angażować w konflikt i wytykał Kaczyńskim błędy, powtarzając w kółko, że nie można wygrać wojny, walcząc jednocześnie na czterech frontach.
Gwoździem do trumny PC była frakcja liberalna w partii. Przewodził jej Urbański, który z punktu widzenia dzisiejszego podziału Polski na liberalną i solidarną wypowiadał dość heretyckie poglądy. Na przykład takie, że w Porozumieniu Centrum potrzebni są liberałowie. To właśnie on wyprowadził w 1992 roku pięciu posłów z PC do klubu Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Został przez Kaczyńskiego wyklęty i na tym skończyła się jego polityczna kariera w XX wieku.
Wyautowany
Gdy w 1992 roku konflikt Kaczyńskich z Wałęsą sięgnął apogeum, Urbański nie poszedł z działaczami Porozumienia Centrum palić kukły prezydenta pod Belweder, co dla wielu stało się przepustką do dzisiejszej kariery. - Okazało się, że będąc politykiem tak przewidującym i tak wspaniałym jak Jarosław, można nie odnieść sukcesu - mówi minister Urbański.
W 1998 roku Urbański został jednym z doradców Jacka Janiszewskiego, ministra rolnictwa i lidera SKL, składowej części AWS. - Zgodził się na to marginalne i słabo płatne stanowisko, bo był na zupełnym aucie - mówi S., bliski współpracownik ministra Janiszewskiego.
Urbański właśnie stracił stanowisko redaktora naczelnego "Życia Warszawy". Nie udało mu się stworzyć magazynu "Czas Polski", czyli rodzimej wersji amerykańskiego "Time'a" (ukazały się tylko dwa numery). Wypadł z telewizji, w której odnosił sukcesy ze swoimi programami publicystycznymi "Pytania o Polskę" i "Premierzy", bo nastała właśnie era SLD pod kierownictwem Roberta Kwiatkowskiego. W polityce od dawna się nie liczył, choć pojawiał się przy kolejnych inicjatywach politycznych. Był przy tworzeniu BBWR, Ruchu Stu, RS AWS - ale nigdzie na dłużej się nie zakotwiczał. - Dzięki Janiszewskiemu mógł liczyć, że wróci na salony władzy - mówi S.
Nowy doradca miał się zająć kreowaniem wizerunku ministra. - Najogólniej chodziło o to, by z Janiszewskiego zrobić dobrego i troskliwego wujka, któremu sprawy wsi spędzają sen z powiek - mówi S. i dodaje, że Urbański był w tej roli genialny. - Gdy w czasie narad wszyscy siedzieli ze spuszczonymi głowami, on tryskał pomysłami, jak sprawić, by minister zabłysnął w mediach. Jednym z pomysłów miał być teleturniej, coś jak "Koło Fortuny" czy "Familiada", ale rolniczy, w którym pierwsze skrzypce miał grać Janiszewski.
Drugim ważnym elementem działalności doradcy były działania dezintegrujące wobec Artura Balazsa, który właśnie prowadził krucjatę nienawiści przeciwko ministrowi Janiszewskiemu. - Urbański umie doskonale wyczuć psychologię Balazsa - chwalił swojego doradcę w "Gazecie Wyborczej" minister Janiszewski. - Dzięki temu udało nam się przewidzieć kilka ruchów Balazsa i je zniwelować.
Jednak zdaniem S. ta radość była przedwczesna, a działalność Andrzeja Urbańskiego w Ministerstwie Rolnictwa nie okazała się aż tak wielkim sukcesem. - Efekt jego pracy był taki, że Janiszewskiego nam zakatrupiono prasowo i musiał odejść, Urbański zaś w tym czasie awansował i jako spec od mediów zaczął doradzać premierowi Buzkowi. Andrzej Urbański pamięta, że po raz pierwszy propozycję sprawdzenia swoich medialnych i PR-owskich umiejętności dostał, gdy rząd Buzka zaczynał reformować służbę zdrowia. - Przyjechałem do Wojtka Arkuszewskiego i mówię: Jezus Maria, popełniacie właśnie samobójstwo - opowiada. - Gołym okiem było widać nadciągający dramat. Media huczały o nieszczęśnikach, którzy umarli, czekając na lekarza lub dlatego, że karetka do nich nie dojechała.
Przyszłość rządu wyglądała już wtedy beznadziejnie. - Dlatego potraktowałem to jako ciekawe wyzwanie PR-owskie - mówi. Został ministrem w rządzie Buzka i jego najbliższym współpracownikiem. - Szedł wtedy jak burza - opowiada jeden z jego przyjaciół. - Latał do telewizji, opowiadał o wspaniałych planach rządu, koncepcjach rozwoju i pomysłach na przyszłość. Był tak przekonujący, że zupełnie nie zauważał, iż rządu w ogóle nie ma.
Singiel
Józef Orzeł, były poseł PC, który też współpracował z "Wolą", twierdzi, że Urbański świadomie wybrał rolę singla politycznego. - Zaczął pracować na siebie, a nie na innych. Stał się człowiekiem instytucją - mówi.
Jego zdaniem Urbański nie jest aparatczykiem, za którym stoją partyjne hufce, ale potrafi osiągać cele. Kaczyńscy mimo jego nielojalności sprzed lat dostrzegli w nim profesjonalnego doradcę, a być może i partnera, który ma ten przywilej, że może się z nimi nie zgadzać.
W 2002 roku Jarosław Kaczyński odkurzył Urbańskiego. Podszedł i powiedział: Warszawa to będzie nasz Piemont. I zaproponował pracę w sztabie Lecha. Nie była to transakcja wiązana. Nikt mu wtedy jeszcze, jak twierdzi, stanowiska wiceprezydenta miasta nie obiecywał. Co prawda w lipcu 2002 roku Lech Kaczyński zasugerował, że ma pomysł na Urbańskiego, ale gdy pod koniec roku przedstawił swojego czwartego wiceprezydenta, radni PiS zaniemówili. Dotąd Kaczyńscy nielojalności nie wybaczali.
Urbański odpowiedzialny był w mieście za kulturę, edukację, komunikację i drogi. Po stronie sukcesów w drogownictwie można mu zapisać modernizację Wału Miedzeszyńskiego. Porażek jest znacznie więcej. Nie sprawdziła się obietnica, że do końca 2005 roku warszawiacy dojadą Trasą Siekierkowską do ulicy Płowieckiej. Co więcej, samorządowe kolegium odwoławcze unieważniło decyzję o warunkach zabudowy trasy.
Fiaskiem zakończył się pierwszy konkurs na budowę mostu Północnego, bo Urząd Zamówień Publicznych dopatrzył się uchybień i o miesiąc wszystko się opóźniło. Katastrofą jest przebudowa dwóch skrzyżowań - przy Galerii Mokotów i przy Wola Parku. Obie inwestycje prowadzone są przez skłóconą z miastem spółkę MPRN. Urbański wielokrotnie obiecywał, że wyrzuci MPRN z budowy, ale skończyło się tylko na pogróżkach.
Znacznie ważniejsze od jego znajomości infrastruktury drogowej są jego talenty polityczne. - To człowiek od najtrudniejszych spraw - mówi S. - Od picia wódki i targów politycznych. Czaruś, który wykazuje w tej dziedzinie niebywały talent.
To dzięki tym umiejętnościom udało się tak poprowadzić grę w warszawskiej radzie miasta, że Kaczyński mógł liczyć na głosy większości radnych, choć klub PiS był jednym z najmniejszych. Mistrzostwem było nakłonienie radnych Platformy Obywatelskiej powiązanych z aferą mostową do popierania Kaczyńskiego, choć ten zwalczał ich na każdym kroku.
Urzędnicy miejscy mówią o nim, że był przesympatycznym człowiekiem, który nigdy nikomu nie mówi "nie". - Zawsze zapewniał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc - mówi jedna z urzędniczek. - Ale szybko się okazało, że nie ma decyzyjności i bez Lecha się nie obejdzie.
Ludzka twarz prezydenta
O życiu prywatnym Andrzeja Urbańskiego niewiele wiadomo. Mieszka w Radości. Z drugą żoną Hanną, która jest tłumaczem z angielskiego, i z dwójką najmłodszych dzieci. Najstarsza córka wyemigrowała do Kanady i jest tam prokuratorem w Vancouver. W Vancouver mieszka też jego pierwsza żona Bożena, jest wykładowcą na uniwersytecie.
Wiosną ubiegłego roku Lech Kaczyński dyskretnie zasugerował, że jeśli wygra, to widzi go obok siebie. Oficjalnie zaproponował stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta dopiero po wyborach. Przy prezydencie Kaczyński może odgrywać taką samą rolę, jaką pełnił w Warszawie. Genialnego PR-owca ściągającego na siebie wszystkie medialne gromy i człowieka do zadań specjalnych. - Będzie ludzką twarzą prezydenta - mówi S. - Tylko on może odciążyć go od trudnych spraw i dogadać się z każdym.
Szef prezydenckiej kancelarii skromnie przyznaje, że jest tu po to, by pokazać prezydenta z lepszej strony. - Potrzebny jest też panu prezydentowi człowiek, który potrafi rozmawiać - dodaje.