Czarny kot trzynastego w piątek

Zapraszam serdecznie do środka, dzień dobry. Oj, uwaga! Nie przez próg! Czy jesteśmy zabobonni? Na szczęście nie. Odpukać…

Czarny kot trzynastego w piątek
Źródło zdjęć: © Gość Niedzielny

Świeżutkie ogłoszenie na internetowym Allegro: Odstąpię termin ślubu w kościele św. Anny na warszawskiej Starówce. Wspaniała niezapomniana data 07.07.07. Jedyna taka okazja w życiu! Cena wywoławcza: 1000 złotych.

Ta oferta zaniepokoiła wiele par narzeczeńskich. Z jednej strony magiczne trzy siódemki, czyli szczęście murowane, a z drugiej feralna nazwa miesiąca: bez równie magicznej literki „r”. I co tu wybrać? Znaleźliśmy się w kropce: między zabobonem a zabobonem.

Do wózka przyczep kokardę

My, katolicy nad Wisłą, nie jesteśmy przesądni, ale na wszelki wypadek: panna młoda nie pokaże się przed ślubem narzeczonemu w sukni ślubnej, w kieszeni pana młodego nie może zabraknąć drobnych, które zapewnią dostatek rodzinie, a młodej parze nie wolno zawracać z drogi do kościoła, nawet jeśli o czymś zapomnieli. Aha! Jeśli obrączki (nie daj Boże!), upadną na posadzkę, podnieść je może wyłącznie ksiądz. Na weselu, po wzniesieniu pierwszego toastu, nowożeńcy powinni energicznie wyrzucić kieliszki za siebie. Rozbiły się z wielkim hukiem? Uff! Będzie powodzenie!

To wersja małżeńska. A teraz poradnik dla młodych rodziców: nie kupuj ubranek ani wózka przed narodzinami dziecka. Nie noś łańcuszka na szyi, bo dziecko będzie owinięte pępowiną i nawet jeśli masz romantyczną duszę, nie spoglądaj na księżyc, bo dziecko będzie łyse. Gdy już maluch głośnym krzykiem oznajmi, kto teraz grać będzie w rodzinie pierwsze skrzypce, do jego wózka przyczep koniecznie czerwoną kokardkę. Ktoś przecież może zauroczyć twoje dziecko! By nie zapeszyć, odpukaj w niemalowane, zawróć, gdy czarny kot przebiegnie ci drogę, gdy zapomnisz jakiejś rzeczy i musisz wrócić do domu, koniecznie na chwilę usiądź, a widząc kominiarza, łap za guzik. Nie zdałaś matury? Wiem, to nie dlatego, że nie „siadły” ci pytania. Wszystko przez to, że po studniówce niepotrzebnie obcięłaś włosy. Ech, gdyby nie ta krótka grzywka...

Można tak pisać i pisać. Przesądy, fałszywe przekonania o istnieniu związków przyczynowo-skutkowych między różnymi zdarzeniami wdarły się mocno w nasze życie i stały się czymś normalnym. Tylko – myśląc racjonalnie – czy wracając po zgubę do domu, obowiązkowo na chwilkę siadając, „by nie zapeszyć”, nie wychodzimy przypadkiem na idiotów? Jeśli nie prześlesz tej wiadomości…

Człowiek zabobonny wierzy w nadprzyrodzone związki między zjawiskami, w fatalną moc słów. W zabobony wierzą często nawet ci, którzy utrzymują, że nie wierzą w nic. – My, Niemcy, niewierzący? My jesteśmy bardzo wierzącym narodem. Uwierzymy we wszystko, co nam podadzą – zażartował kiedyś gorzko kard. Joachim Meisner. Niewierzący-wierzący. Gdy do prof. Anny Świderkówny zadzwonił kiedyś mężczyzna podający się za ateistę, zapytała: Aha, czyli pan wierzy, że Boga nie ma? – Nie! Ja w nic nie wierzę – wybąkał zaskoczony rozmówca. Mam znajomych utrzymujących, że są zatwardziałymi ateistami, ale i oni nie podadzą ręki przez próg, a gdy dotrą do nich internetowe łańcuszki św. Antoniego (święty z Padwy przewraca się pewnie w grobie, widząc spędzające sen z powiek e-maile), skrupulatnie nacisną przycisk „Prześlij dalej”. Nie żeby wierzyli w te brednie, ale „na wszelki wypadek”. To „na wszelki wypadek” jest papierkiem lakmusowym, wyznaczającym granicę naszego zawierzenia. Pokazuje wyraźnie, komu ufam? Bogu? A może
e-mailowi z groźbami czy zastygłej bryle wosku wyglądającej jak obrączka (ślub!!!) albo opona (nowe audi!!!)? Nie witamy się przez próg. Większość z nas już nie pamięta dlaczego, ale zapewne taki uścisk dłoni grozi śmiercią lub trwałym kalectwem. To wersja świecka. Wersja kościelna jest równie rozbrajająca. – Przekażcie sooobie znak pokoju – śpiewa ksiądz. Ludzie wyciągają dłonie, gdy nagle rozlega się ostrzegawcze: Uwaga! Nie na krzyż! W czasie znaku pokoju nie wolno skrzyżować rąk, bo…? No właśnie dlaczego? I gdzie tkwi granica między wiarą a zabobonem? Granica – Granica jest w sercu człowieka – opowiada ks. Jarosław Międzybrodzki, śląski egzorcysta – ktoś może zajmować się poważnie magią czy okultyzmem, a na ścianie mieć wywieszone wizerunki Matki Boskiej. – To prawda – przerywam – nawet ukraińscy bioenergoterapeuci zaczynali swe publiczne spektakle od zapalania świec pod obrazami. Chcieli uwiarygodnić swe magiczne rytuały.

– Niedawno rozmawiałem z kobietą, która praktykuje wschodnią medytację i codziennie przychodzi na Mszę świętą i odmawia Różaniec – opowiada ks. Międzybrodzki. – Jeśli podchodzę do Różańca magicznie, to nie jest to spotkanie z żywym Bogiem, ale odprawienie pewnego rytuału i wtedy religię zaczynam traktować jako pewnego rodzaju technikę mającą zatuszować mój lęk. Bo to właśnie strach leży u podłoża wszelkich zabobonów. Zabobon zaczyna się, gdy tracę kontakt z osobowym Bogiem. – A wróżby andrzejkowe? To grzech?

Niebezpieczeństwo? – Wiele zależy od tego, jak do nich podchodzimy. Niebezpieczne jest już słowo „wróżba” – jest ono sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Odwołuję się do jakichś sił czy mocy, które mają mi powiedzieć coś o mojej przyszłości. Nie Pan Bóg, tylko wosk. Dla wielu to niewinna zabawa, niektórzy jednak podchodzą do tego śmiertelnie poważnie. – A rozkładana po kościołach kserowana „ostatnia deska ratunku”, czyli modlitwa do Judy Tadeusza? To też zabobon? – Jeśli kończy się sformułowaniem: „Jeżeli nie odmówisz tej modlitwy, spotka cię nieszczęście”, to ewidentna magia. – Magia to taka postawa wobec sił ponadludzkich, w której człowiek jest przekonany, że przez pewne gesty czy słowa może sprawić, że te siły będą mu posłuszne – dopowiada o. Jan Andrzej Kłoczowski OP. Katechizm Kościoła precyzuje: „Zabobon jest wypaczeniem postawy religijnej oraz praktyk, jakie ona nakłada. Może także dotyczyć kultu, który oddajemy prawdziwemu Bogu, na przykład, gdy przypisuje się jakieś magiczne znaczenie pewnym praktykom,
nawet uprawnionym lub koniecznym. Popaść w zabobon oznacza wiązać skuteczność modlitw lub znaków sakramentalnych jedynie z ich wymiarem materialnym, z pominięciem dyspozycji wewnętrznych, jakich one wymagają”.

Bogu świeczkę, a diabłu cygaro

Nasze przesądy wyglądają niewinnie – opowiadają ci, którzy wrócili z Ukrainy czy Ameryki Południowej. Czy tak jest naprawdę? – Wierzenia indiańskie są tak ściśle wymieszane z katechizmem Kościoła, że misjonarze często nie próbują nawet tego prostować – opowiada Krzysztof Białasik, biskup w Boliwii. – By nie rozzłościć złych duchów, na wszelki wypadek składa się im dary. W usta figurki zwanej po popularnie „wujkiem” (Tio) wkłada się liście koki, cygara, papierosy. Matka­-ziemia (Pachamama) ma wymiar sakralny, przypisuje się jej charakter osobowy. Boliwijczycy z trudem wyrywają skalistej ziemi jej owoce. Na wysokości 4000 metrów jednym z największych świąt jest sadzenie ziemniaków. Indianie, przychodząc na poletka, robią znak krzyża i modlą się, a potem obchodzą cały obszar przeznaczony pod sadzenie ziemniaków i kropią go alkoholem. Do pierwszej bruzdy wkładają w ofierze specjalnie udekorowany ziemniak, obficie zroszony alkoholem. – Ameryka Południowa to kontynent, gdzie panuje ogromny synkretyzm, religie są
wymieszane – opowiada młodziutki franciszkanin o. Grzegorz Adamczyk. Kilka lat spędził w Boliwii. – Zabobon najbardziej widać w czasie święta Santa Vera Cruz – obchodzonego 14 września. Choć to święto typowo katolickie, po Mszy przez całą noc Boliwijczycy spotykają się na placach. Każdy z nich przynosi malutkie statuetki krów, dzieci. Chcesz mieć sporo dzieci? Przynieś gliniane figurki. Brakuje ci koni? Ulep je i przynieś. Ludzie palą ogniska, do których wrzucają odchody zwierzęce. To ma im pomóc w zbiorach. Między tymi ludźmi chodzą brujos – czarownicy. Okadzają ich, by wygonić złe duchy. Nie ma znaczenia, czy przyjmiesz Jezusa w czasie Mszy, czy nie, ale to, czy spadnie na ciebie kropla wody jest niesamowicie ważne! Im więcej dymu z kadzidła, tym lepiej. Boliwijczycy sami podchodzą i wrzucają mirrę do kadzidła, by się lepiej dymiło. Czasami zabobony przyjmują realne kształty. To rogaty bożek „Tio de las minas”. Widziałem go w kopalniach srebra w Potosi. Boliwijczycy, którzy tam bardzo ciężko harują,
najpierw żegnają się przed krzyżem, a potem podchodzą do ołtarzyka Tio i wsadzają mu do ust zapalone papierosy, polewają spirytusem, obsypują koką i dotykają jego sporego przyrodzenia, symbolu płodności.

Paraliżujący strach

Przyjemnie czyta się o tym, że są ludy bardziej zabobonne niż my. Nie trzeba jednak jechać za ocean. Jeden z podhalańskich proboszczów opowiadał mi ostatnio, że gdy w Wielki Piątek księża po kilku godzinach spowiadania wyszli na chwilkę odsapnąć, ktoś ukradł wszystkie stuły z konfesjonałów. Po co? – Wie pan, taka poświęcona stuła, rąbnięta z kościoła w Wielki Piątek to jest coś! – śmiał się gorzko kapłan.

Boliwijczycy mają fizyczne wyobrażenia przesądów. Jak wyglądałby polski bożek odpukiwania w niemalowane? Czy nasze zrywanie nekrologu, by śmierć nie dotknęła innych domowników różni się od głaskania bożka Tio? W jednym i drugim chodzi o to samo: za pomocą zaklęć i czarów usiłujemy oswoić wrogą rzeczywistość. U źródła przesądu leży paraliżujący lęk. Nie zbiję lusterka, bo spotka mnie nieszczęście. Boimy się przyszłości i dlatego chcemy wykraść Bogu rąbek tajemnicy. Naiwni zapominamy, że śmierci oswoić się nie da. W świat guseł i zabobonów chrześcijaństwo wniosło Dobrą Nowinę o Kimś, kto „śmiercią zwyciężył śmierć”, o płonącym z miłości żywym Bogu, który „wie, czego wam potrzeba wpierw, zanim Go poprosicie”.

Bóg nie wchodzi z butami

W czym tkwi niebezpieczeństwo zabobonu? Możemy uwierzyć, że nasz los zdeterminuje kawałek wosku, karty czy Bogu ducha winny kot. Maciek Sikorski, który przeszedł długą i bolesną drogę wschodnich duchowości, opowiada: Rozkładałem karty, ale nie były one dla mnie abstrakcją. Szukałem w nich konkretnych odpowiedzi. Szukałem rozwiązania w kabale. Tarot, choć w kolorowych pismach dla pań przedstawiany jest niewinnie, jako mapa potencjałów i droga do wolności nie jest niewinny. Zaczyna dotykać całego twojego życia, wszystkich twoich wyborów. Same rozłożenie kart powoduje, że człowiek przestaje myśleć samodzielnie. Zaczyna szukać na zewnątrz tego, co ujrzał w kartach. Zatraca się, nie podejmuje już żadnej decyzji sam. Tu nie ma żadnej wolności. Raz usłyszany werdykt chodzi za tobą. Usłyszysz: nie zdasz matury, umrze twoje dziecko i… nie uciekniesz od tego. Będziesz tego podświadomie szukał. To działa na zasadzie rzuconej klątwy. Chrześcijanin, jako człowiek bez zabobonów, staje się wolny. Ja nie mogłem projektować
swojego życia poza sferą wytoczoną przez tarota, numerologię, astrologię. I myślę, że spotyka to wszystkich, którzy z kartami zetkną się nawet za pośrednictwem kolorowych pisemek dla pań. To odwrót od Boga. Nie mam wątpliwości. Nie dajesz Mu miejsca do działania, twoje życie zależy od rozstawienia kart. Bóg działa inaczej – ma dla nas jakąś ofertę, ale zostawia wolną wolę, nie zmusza nas, nie wchodzi w życie z butami. Jesteś wolny. Nie mogłem cię zniszczyć!

Dlaczego jesteśmy zabobonni? Może wynika to stąd, że – jak z kpiną powiedział kiedyś jeden z muzyków słoweńskiego Lai- bacha – „My w Boga wierzymy, ale Mu nie ufamy”.

Wszystko można uczynić zabobonem. Granica jest krucha. Czy Łotysze, którzy, wchodząc do świątyń, piją wodę święconą, są przesądni? Jeśli tak, to czy Jezus wysłałby niewidomego do sadzawki Siloam? Granica jest cienka, przebiega przez ludzkie serce – przypomina ks. Międzybrodzki.

Pamiętam poruszającą opowieść żony alkoholika, która, gdy mąż wychodził z domu, modliła się, obchodząc mieszkanie z zapaloną gromnicą. Niczego nieświadomy pijany mąż wykrzyczał jej kiedyś: Co ty robisz? Chciałem cię zniszczyć, ale coś mi nie pozwalało! Po pewnym czasie przestał pić. Prosta kobieta, gromnica. Zabobon? Nie. Wiara przenosząca góry.

Czy jest lekarstwo na przesąd? Tak. To zaufanie Bogu. A On nie jest zabobonny. Maryja objawiała się fatimskim pastuszkom trzynastego dnia miesiąca. Już fatalniej wybrać nie mogła. Nie mogła poczekać do 7 lipca 2007?

Marcin Jakimowicz

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)