Co jest gorszego od bycia matką w Polsce?
Polskie matki mają wiecznie pod górkę. W Grajewie obsługa wyprosiła ze sklepu kobietę z dziecięcym wózkiem. – Polityka państwa w zakresie pomocy młodym matkom wciąż ma charakter głównie retoryczny – ocenia Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny.
W zeszłym roku, po raz pierwszy od 11 lat, mogliśmy cieszyć się zwiększonym przyrostem naturalnym w Polsce (w stosunku do ubiegłego roku o prawie 20 tys. i wynosiła 38 mln 135 tys. osób). Demografowie są zdania, że w niedalekiej przyszłości Polskę czeka wyludnienie, a nasze społeczeństwo będzie się masowo starzeć. Eurostat (Europejski Urząd Statystyczny) spekuluje, że w 2060 r. na trzech pracujących będzie przypadało przynajmniej dwóch emerytów, a liczba mieszkańców Polski spadnie o blisko jedną piątą.
Teoretycznie więc opłaca się walczyć zarówno o przyszłe, nienarodzone jeszcze polskie dzieci, jak i te już istniejące. Niestety, nieudolna polityka rządu w tym zakresie i brak wsparcia dla matek pokazują, że aż tak bardzo na przyroście naturalnym nam nie zależy.
Tysiąc na zachętę
Przyszłe polskie mamy mają pod górkę właściwie od momentu, kiedy postanawiają zajść w ciążę. Jeśli są płodne, to dobrze, gorzej, kiedy z jakichś przyczyn do zapłodnienia dojść nie może (w Polsce ok. 12-15% par ma kłopoty z płodnością). Choć minęło już 21 lat od narodzin pierwszego dziecka poczętego in vitro, metoda ta wciąż jest bojkotowana. Niektórzy politycy dążą wręcz do wyeliminowania tego sposobu leczenia bezpłodności. Na przykład projekt Bolesława Piechy z PiS, który pod koniec czerwca trafił do sejmu, całkowicie zakazywał zapłodnienia tą metodą.
Na trudnościach z poczęciem kłopoty przyszłych mam się nie kończą. Problemem jest już sam poród. Na przykład w Warszawie urodzenie dziecka latem jest prawdziwą szkołą przetrwania. Kobiety, jak mówi Nowicka, odsyła się do szpitali w innych miejscowościach, bo tam, gdzie przyszły, zwykle brakuje personelu czy wolnych miejsc. Dodatkowo część porodówek jest zamykana na czas wakacji. Oczywiście można rodzić w placówce prywatnej, ale koszt takiego porodu waha się w granicach kilku tysięcy złotych. Nawet gdyby na ten cel przeznaczyć należne kobiecie becikowe, to średnio musiałaby ona urodzić 8-10 dzieci, aby zwrócił jej się koszt jednego porodu. Co więcej, otrzymanie kwoty tysiąca złotych nie jest takie łatwe. Po nowelizacji ustawy o świadczeniach socjalnych, która weszła w życie od 1 stycznia, becikowe mogą otrzymywać tylko te kobiety, które zostały objęte opieką lekarską do dziesiątego tygodnia ciąży i przedstawią w urzędzie stosowne zaświadczenie. Problem w tym, że wiele kobiet dowiaduje się o ciąży bardzo
późno, nawet w trzecim miesiącu jej trwania.
Po tym, jak dziecko się urodzi, głównym problemem dla kobiety jest często utrata pracy lub przenoszenie jej na niższe stanowisko. Zwykle pracodawcy tłumaczą to tzw. reorganizacją firmy. Nowicka uważa, że trudno mówić o przyjaznym młodym matkom środowisku pracy w Polsce. Wciąż są one raczej postrzegane jako takie, które niepotrzebnie blokują etaty. – Posiadanie dzieci wręcz powoduje, że kobieta jest właściwie odsuwana od możliwości awansów czy podwyżek. Jeśli po urlopie macierzyńskim dalej pracuje tam, gdzie wcześniej, to zwykle w wyniku rozmaitych reorganizacji nie wraca na poprzednie stanowisko – mówi Nowicka. O tym, że faktycznie tak się dzieje, najlepiej świadczy przykład wiceminister Agnieszki Chłoń-Domińczak, której po powrocie z urlopu macierzyńskiego do pracy w resorcie pracy i polityki społecznej, została odebrana część obowiązków. W rozmowie z „Dziennikiem” szefowa ministerstwa Jolanta Fedak tłumaczyła, że zmiana zakresu obowiązków jej zastępczyni wynika z polityki i zadań, jakie realizuje jej
resort. Sama Chłoń-Domińczak nie chciała wypowiadać się w sprawie. W trudnej sytuacji są też niezatrudnione kobiety, które mają dzieci, a chciałyby pracować. Oczekiwania wobec kobiet, zauważa Nowicka, są zwykle takie, że będą one dyspozycyjne 24 godziny na dobę za niewspółmierną pensję i na umowę zlecenie. Rzadko kiedy myśli się o tym, jak zachęcić je do tego, żeby zostały w danym miejscu pracy na dłużej, oferując na przykład lepsze warunki, m.in. lepszą pensję czy elastyczne godziny pracy.
Matki pod lupą
Prawdziwym koszmarem dla polskiej matki jest znalezienie dla dziecka odpowiedniego przedszkola. Nie dość, że placówek jest za mało i brakuje w nich wolnych miejsc, to zwykle są niedoinwestowane i zbyt krótko czynne. Jak wynika z sondażu instytutu badania rynku MB SMG/KRC (dane z końca marca), przeprowadzonego na zlecenie gazety „Metro”, na brak placówek i trudny do nich dostęp narzeka aż 68% rodziców. Problem ten najbardziej odczuwają mieszkańcy dużych miast (powyżej 100 tys. mieszkańców), a 71% badanych skarży się na niewystarczającą liczbę przedszkoli. Podobnie jest ze żłobkami, z których wiele zostało pozamykanych, a państwo nie robi nic, żeby je przywrócić. Zdaniem Nowickiej powoduje to sytuację błędnego koła. – Jak się nie znajdzie w publicznym przedszkolu miejsca dla dziecka, to prywatne są tak drogie, że w tym momencie praca kobiety często przestaje być opłacalna, co prowadzi do sytuacji, w której kobieta jest zmuszona ostatecznie zrezygnować z pracy, żeby zajmować się dzieckiem – mówi.
Wielu ekspertów uważa, że to właśnie brak innej niż dom opieki nad maluchem sprawia, że młode mamy nie pracują. Na pomysł, jak zachęcić kobiety do rodzenia dzieci, wpadło ostatnio Ministerstwo Pracy. Opracowało w tym celu projekt tzw. ustawy żłobkowej, regulującej opiekę nad dzieckiem do trzeciego roku życia. Rodzice mieliby dostawać specjalne bony, którymi mogliby płacić za opiekę nad dzieckiem, na przykład wynajmując nianię. Co więcej opłaty za żłobek będzie można odpisać od podatku. Celem regulacji jest m.in. umożliwienie matkom noworodków szybkiego powrotu do pracy. Ciekawe tylko, skąd rząd weźmie takie pieniądze, że dziura w budżecie na rok 2009 wynosi ok. 7,1 miliarda złotych. Szacuje się, skoro spłacimy ją dopiero za 20 lat.
Anna Pietruszka-Dróżdż z fundacji MaMa uważa pomysł wydawania bonów za nierealny i kolejną „zapchaj dziurę”. – Nie przyjęłabym takiego bonu. Każdy rodzic powinien mieć wybór, czy chce wziąć bon, czy też woli posłać dziecko do żłobka czy przedszkola – mówi. Jej zdaniem w Polsce powinno być zdecydowanie więcej przedszkoli, gdyż tylko one pozwalają na uspołecznienie się dziecka, a matkom na powrót do aktywności zawodowej.
Potencjalni złodzieje
Zdarza się, że matki traktowane są w sklepach jak potencjalni złodzieje. Na sklepowych witrynach, poza zakazem wchodzenia ze zwierzętami czy napojami, można zobaczyć też przekreślony dziecięcy wózek. W czerwcu, jak podała „Gazeta Współczesna”, i zaproponowała, żeby „przerzucić” dziecko do sklepowego wózka. W rozmowie z gazetą Barbara Sulewska, prezes sieci sklepów PSS Społem w Grajewie, powołała się na wewnętrzny przepis, zgodnie z którym do sklepu nie wolno wchodzić z dziecięcymi wózkami. Anna Pietruszka-Dróżdż z fundacji MaMa ocenia takie postawy krótko: „To jawna dyskryminacja”.
- Podobne sytuacje są absolutnie niedopuszczalne. Rodzicami się pomiata, chociaż są bardzo dobrymi klientami. Przede wszystkim dużo kupują, bo wiadomo, że jak rodzina się powiększa, to i więcej pieniędzy się wydaje – mówi Pietruszka-Dróżdż. Zauważa, że podobne procedery stosowane są przeważnie w sklepach spożywczych, które powinny być przez wszystkich bojkotowane. Sama w takich sklepach nie bywa, przypisując im etykietę dyskryminujących i nieprzyjaznych rodzicom.
Zdaniem Kasi, mamy 3-letniej Julki, robienie zakupów w małych sklepach osiedlowych czy supermarketach to prawdziwy koszmar. Przyznaje, że zdarzało jej się zostawiać wózek oddalony od kasy, bo było tak wąsko, że nie mogła bezpośrednio do niej podejść. – Idziesz wśród wąskich regałów i nie masz szans, żeby wykręcić wózkiem. W przypadku małych, osiedlowych sklepików, to już można w ogóle zapomnieć o tym, żeby wejść do środka – mówi. Przyznaje, że największym kłopotem była dla niej jazda środkami komunikacji miejskiej. Wiecznie czuła się winna (choć w autobusie jest specjalne miejsce dla matki z dzieckiem), że musi prosić o to, by ustąpiono jej miejsca. Wspomina sytuację, kiedy jechała tramwajem, do którego próbowała wejść kobieta z dwójką dzieci – jednym niemowlakiem, a drugim ok. drugiego roku życia. – Widziałam tłum walący do tramwaju i zagubienie na twarzy tej kobiety. Nie była pewna, czy w ogóle się zmieści. Usiłowała wprowadzić wózek do tramwaju, ale nikt się w ogóle nie przesunął. Pamiętam, jak jeden z
pasażerów powiedział „No, ale gdzie mam się przesunąć? Jakby to był wybór tej kobiety, że teraz ma właśnie takie widzimisię, żeby sobie jechać – mówi Kasia. Zwraca uwagę, że niemożliwe jest wejście z wózkiem do pociągu, a do autobusów, mimo że są niskopodłogowe, też, bez podniesienia wózka.
Również polska architektura nie jest niedostosowana do potrzeb kobiet z wózkami. Przede wszystkim są za wysokie krawężniki, pojawiające się głównie w starszych rejonach, jak choćby w Warszawie na Śródmieściu czy Mokotowie. – Ciągle jest jakiś remont, rozkopane ulice, czy nieprzepisowo zaparkowane samochody. To jest naprawdę męczące – mówi Kasia. Słuszność jej słów potwierdzają wyniki ankiety Wirtualnej Polski, z której wynika, że aż 72% Polaków uważa, że w polskich miastach nie można swobodnie poruszać się z wózkiem. Przeciwnego zdania jest 21% osób, a 6% nie ma w tej sprawie zdania. W ankiecie wzięło udział 2158 osób.
Problem trzech schodków
Zdaniem Huberta Trammera, architekta, z punktu widzenia kobiet z wózkami problemem polskich miast, jest to, iż w wielu miejscach jedyną możliwość przekroczenia ulicy daje przejście podziemne. Obecne wyposażanie przejść w windy czy podnośniki, w rzeczywistości tylko częściowo rozwiązuje problem. Na taką windę trzeba zwykle bardzo długo czekać. Wsiadanie do windy jest niewygodne zwłaszcza dla osób, które oprócz dziecka w wózku prowadzą drugie za rękę. Opowiada o przypadku kobiety, która wraca z wózkiem do domu dłuższą drogą, tylko po to, żeby przekraczać ulice przez pasy ze światłami a nie korzystać z przejścia podziemnego wyposażonego w windy. – Panuje też tendencja, żeby przejścia przez ulice umieszczać dużych odległościach od siebie, co często powoduje konieczność nadkładania drogi – mówi architekt.
Zdaniem Trammera modernizacje miast często nie uwzględniają potrzeb matek z wózkami. Podaje przykład skweru Hoovera w Warszawie, na którym znajduje się bardzo elegancki pawilon. Niestety dojście do niego po pochylni jest tylko z jednej strony, a z pozostałych są do pokonania schodki. Pod kątem przystosowania do potrzeb osób mających małe dzieci wzorem mogą być Szwecja, Dania czy Finlandia. Tam, na przykład, niemal każda publiczna toaleta, nawet w pociągu, ma rozkładany stolik do przewijania dziecka, co w Polsce jest nie lada rzadkością.
Fundacja MaMa od czterech lat przeciwdziała trudnościom architektonicznym w miastach. Każdego roku akcja dotyczy innych obiektów, w tym roku były to urzędy. Pietruszka-Dróżdż uważa, ze jeśli chodzi o stolicę, to najwięcej nieprzystosowanych urzędów jest na Mokotowie. Zauważa, że czasem na niesprawnym funkcjonowaniu obiektów, także nowych, może zaważyć jeden mały błąd. – Takim błędem jest na przykład to, że wstawia się nowe drzwi, które nie są przesuwane a otwierane, i to częściej na zewnątrz niż do wewnątrz. Matka, która jedzie z wózkiem, musi te ciężkie drzwi przytrzymać, żeby wejść – mówi.
Błędne koło
Nowicka ocenia, że jak na razie polityka państwa w zakresie pomocy matkom, jest niezadowalająca mimo szumnych zapowiedzi i politycznych deklaracji. Jej zdaniem problemem jest również promowanie tradycyjnego, a nie partnerskiego modelu rodziny, w którym mężczyzna ponosiłby taką samą odpowiedzialność za wychowanie potomstwa, co kobieta.
Dzisiaj życie polskiej matki przypomina tor z przeszkodami, którego politycy zdają się, lub po prostu nie chcą, zauważać. Począwszy od braku odpowiedniej polityki pracy, przez złą infrastrukturę społeczną. Jak podała „Gazeta Prawna” rząd zlikwidował Rezerwę Solidarności Społecznej, w środę na jego wniosek posłowie zmniejszyli tegoroczne wydatki na świadczenia rodzinne o 2,3 mld zł, a za miesiąc te, które uprawniają do świadczeń rodzinnych. W kogo najbardziej uderza takie działanie? Oczywiście w rodziny.
Anna Kalocińska, Wirtualna Polska