Co Brytyjczycy opowiadają o Polakach?
Dużo prościej i bezpieczniej jest protestować przeciwko publikacjom prasowym psującym wizerunek Polaków, niż zwrócić uwagę rodakowi, że psuje ten wizerunek siusiając pod murkiem. W tym drugim przypadku można czasem dostać po gębie.
23.11.2010 | aktual.: 23.11.2010 12:49
Nie miejmy złudzeń - krytyczne materiały o Polakach w światowych mediach były, są i będą. Na pocieszenie - nie tylko o Polakach źle się pisze w Niemczech, we Francji, Stanach czy w Wielkiej Brytanii. Nie ma też sensu apelować o konstruktywną krytykę, bo czegoś takiego po prostu nie ma. Krytyka konstruktywna, to krytyka w rzeczywistości zgodna z oczekiwaniami krytykowanego. Każda nieprzychylna publikacja albo materiał telewizyjny zawiera mniejszą lub większą dozę subiektywizmu. Także, zawsze krzywdzące, uogólnienia oraz powiela stereotypy. Z drugiej strony, media nie rwą się przesadnie do wypisywania laurek. Nie ma społecznego zapotrzebowania.
Na Wyspach, jako mniejszość narodowa, nieźle przećwiczyliśmy zainteresowanie tutejszej prasy i telewizji. W doniesieniach o Polakach były pomyłki, nieścisłości, przejaskrawienia, błędy wynikające z ignorancji i ewidentna nieprawda. Były też protesty, sprostowania oraz skargi do instytucji patrzącym mediom na ręce, czy raczej na klawiatury lub obiektywy kamer.
Swego czasu w "polskich tematach" celował "Daily Mail". To z tego tabloidu Brytyjczycy dowiedzieli się, że przybysze z Europy Wschodniej (zawsze w domyśle: Polacy) nie gardzą udźcem łabędzim z samodzielnie upolowanego ptaszyska. Dziennik ujawnił również polski pomysł na bed and breakfast - nocowanie w kilka osób, w miejskim szalecie za 20 pensów. A na breakfast, czyli śniadanie, pewnie ta łabędzina z poprzedniego dnia. Nasz ascetyczny styl życia - przynajmniej jak to kreował tabloid - nie miał ujemnego wpływu na prokreację. Furorę robiło zdjęcie długiej kolejki przed jakimś budynkiem podpisane: "Polacy czekają aby zarejestrować swoje nowo narodzone dzieci". Rzeczywiście, to byli Polacy. Tyle, że czekający godzinami polską Ambasadą w Londynie, aby w wyborach 2007 roku zagłosować za "drugą Irlandią".
Grupa społeczników, głównie urodzeni w UK potomkowie wojennych emigrantów, nierzadko lepiej znający język angielski niż polski, wyłuskała z brytyjskich gazet setki podobnych "kwiatków". Rąbnęli potem skargę do Press Complaints Commision - instytucji czuwającej aby gazetom nie przewróciło się od wolności słowa w głowach. Daily Mail nieco "wziął na wstrzymanie".
Za psujący wizerunek Polaków na Wyspach uznany został... polski serial telewizyjny. Mowa o "Londyńczykach". Oprotestowały go niektóre polonijne organizacje społeczne. Przy okazji robiąc nieco szumu wokół samych siebie. Inna rzecz, że dużo prościej i bezpieczniej jest protestować przeciwko publikacjom albo filmom psującym wizerunek Polaków, niż zwrócić uwagę rodakowi, że psuje ten wizerunek siusiając pod murkiem. W tym drugim przypadku można czasem dostać po gębie.
Jednak nie ulega wątpliwości, że przeciwko kłamstwom i oszczerstwom protestować trzeba. Byle nie dla samego protestowania. Liczy się skuteczność. Słane sprostowania, wyrazy oburzenia i petycje z długą listą podpisów robią raczej umiarkowane wrażenie na adresatach owych pretensji. Doświadczyliśmy tego na Wyspach po publikacji przed dwoma laty głośnego tekstu Gilesa Corena w Timesie. Autor zarzucił Polakom współudział w Holokauście. Dziennik niezbyt ochoczo drukował głosy polemiczne z tezami Corena. Zamieszczenia swoich listów, potępiających artykuł, nie doczekały się m.in. działające w UK organizacje żydowskie.
A nawet, gdy w końcu ukaże się sprostowanie, to gdzieś w kąciku strony, najmniejszą czcionką, z oszczędnymi akcentami żalu za winy. W tym kontekście, godna zresztą uznania i poparcia akcja amerykańskiej Polonii przeciwko określeniu "polskie obozy koncentracyjne" jakie znalazło się w prestiżowym Wall Street Journal (a wcześniej także w innych amerykańskich gazetach), może nie wstrząsnąć dogłębnie tamtejszą opinią publiczną. Ciekawe, natomiast, jaki efekt przyniósłby swoisty happening w wykonaniu polskich opiniotwórczych gazet, gdyby pewnego razu napisały o... Amerykańskim Obozie Zagłady Auschwitz Birkenau. Że to kompletna bzdura? Dokładnie taka sama jak "polski obóz zagłady". I też można, by odmawiać sprostowań, a co, niby duży może więcej? Na kilometr zalatuje banałem stwierdzenie, że tak jak walka ze złym wizerunkiem Polaków na świecie, równie ważne są starania o nasz pozytywny wizerunek. Ten rzeczywisty, a nieskrojony według stereotypowego szablonu - dobry fachowiec, zaradny, tani, mało wymagający, ale
ciągle krzywdzony przez wszelakich krwiopijców. Kreowanie się na świętych i męczenników niekoniecznie budzi dobry odbiór u innych. Można robić sobie PR, inaczej.
W sensie indywidualnym sprawa jest dość prosta, jeśli ktoś czuje potrzebę tworzenia pozytywnego wizerunku Polaka własną postawą, to po prostu to robi. Jeśli zaś nie, wtedy ciężko. Oczywiście można apelować, przekonywać, zawstydzać, dawać budujące przykłady. Doświadczenia nie są jednak zachęcające.
Inaczej ma się rzecz w odniesieniu do nas jako społeczności. Jako wspólnota jesteśmy też postrzegani. Albo raczej: niedostrzegani. Polacy na Wyspach, zwłaszcza ze starszego pokolenia, zżymają się często, że Brytyjczycy nie doceniają wkładu naszych żołnierzy, marynarzy i lotników w ocalenie Wielkiej Brytanii przed hitlerowską inwazją oraz w zwycięstwo nad faszyzmem. Coś jest na rzeczy, tylko, ile naprawdę zrobiono, aby tubylcy mieli okazję dowiedzieć się o tym wkładzie?
Jedyną, szerzej znaną w świecie publikacją o polskich lotnikach walczących o Anglię jest książka "Sprawa honoru", napisana przez... parę Amerykanów. Jednak wcale nie dlatego zyskała rozgłos, że autorami są Amerykanie. Po prostu jest napisana ciekawie, z pasją. Potrafi zainteresować i wciągnąć nawet mało obeznanego z tematem czytelnika. Pewnie też była dobrze wypromowana. Owszem, ukazało się wiele wartościowych pozycji naukowych (po angielsku), nawet ostatnio. Na przykład o współpracy wywiadów polskiego i brytyjskiego podczas wojny albo działaniach dyplomacji państw alianckich. Dla historyka kopalnia wiedzy, dla zwykłego zjadacza chleba - nie do przejścia.
Powie ktoś: "Akurat tam wiele obchodzi Brytyjczyków nasza historia i nasze wiekopomne zasługi. Oni tacy zadufani w sobie". Nie do końca. Przykład z innej, ale nieco podobnej "beczki". Przez lata w polskim środowisku na Wyspach pokutowało przekonanie, że Brytyjczycy nie są zainteresowani naszą kulturą i sztuką. Zresztą, nie są żadną poza swoją - czaiło się gdzieś w podtekście. Fakt, Anglik raczej nie uroni łezki słysząc strofy Norwida w wykonaniu ogromnie zasłużonej artystki, pani Kici ani nawet na dźwięk "Czerwonych Maków na Monte Cassino". Prawdopodobnie nie doceni także jak należy brawurowego występu zespołu „Krakowiacy i Górale” działającego przy polskiej parafii. Tej wersji można było się trzymać do czasu.
Jednak zdarzył się "Polska! Year" - zakończony latem, a trwający półtora roku, ogromny projekt popularyzacji polskiej kultury na Wyspach. Ponad 200 imprez, różne dziedziny sztuki, różne miejsce i formy prezentacji. Ponad dwa miliony widzów - niewątpliwie w przytłaczającej większości Wyspiarzy. Tylko na jednej z wystaw przewinęło się ok. 300. tysięcy zwiedzających. Bilety, bynajmniej nie w cenach promocyjnych, znikały jak przekąski na przyjęciach. Zainteresowanie brytyjskich mediów - niespotykane. Efekty - nadspodziewane.
Już po zakończeniu cyklu miało miejsce kilka wydarzeń będących jego pokłosiem. Szefowie galerii i teatrów zaczęli zapraszać polskich artystów, bo odkryli, że świetnie się "sprzedają". Skąd taki sukces? "Polska! Year" - ukochane dziecko Instytutu Adama Mickiewicza z Warszawy, to projekt przygotowany perfekcyjnie od strony profesjonalnej. Żadnych czynów i czynników społecznych, żadnego dziadowania. Pod każdym względem "górna półka". Zawodowa promocja, organizacja, realizacja i oprawa. Z pewnością te wydarzenia kulturalne dobrze wpłynęły na nasz wizerunek na Wyspach.
Z pewnością też, znów gdzieś tam kiedyś pojawią się artykuły lub audycje Polakom nieprzychylne. Z braku lepszych tematów po raz kolejny zostaniemy przedstawieni jako wyłudzacze zasiłków. Ciekawe, że chyba nigdy w tej kwestii nie padł mocny i dobrze wyeksponowany kontrargument, iż według danych brytyjskich służb socjalnych, zaledwie garstka naszych rodaków ze wszystkich pracujących w UK korzysta z dobrodziejstw benefitów - pisał o tym niedawno portal polonia.wp.pl z podaniem źródła informacji.
Nikt nie ma wątpliwości, że trzeba prostować nasz krzywy wizerunek w świecie, a propagować prosty, jasny i miły sercu. Daj Boże, żeby jeszcze zawsze taki był prawdziwy. Te działania powinny być przede wszystkim skuteczne. Protestowanie dla protestowania lub kreowania dla kreowania ma sens tylko dla bezpośrednio w nie zaangażowanych. Łapią swoje "pięć minut". Na pewnym pułapie działań najlepsze efekty może dać przede wszystkim pełen profesjonalizm. Ale też każdy z nas znajdzie coś do zrobienia "na własnym podwórku". O, ile mu się chce...
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy