Cisza po tąpnięciu
Najbardziej szokowała cisza na korytarzach dyrekcji kopalni "Łazy". Nie było głośnych rozmów, śmiechów, trzaskania drzwiami w biurach. Wzrok wszystkich, którzy wchodzili do budynku, musiał spocząć na specjalnej gablocie, którą przygotowali koledzy zabitych górników. Gablocie, gdzie wypisano nazwiska wszystkich siedmiu ofiar, gdzie położono kwiaty, gdzie obok wybitej wielką czcionką daty 11.03.2004 widniał napis: "Cest Jejich Pamatce".
13.03.2004 | aktual.: 13.03.2004 09:02
- Oni w zasadzie nie byli naszymi pracownikami - zatrudniała ich tu prywatna firma - ale przecież byli naszymi przyjaciółmi - mówi wolno, ważąc każde słowo, Mirosław Mynar, dyrektor "Łazów".
Dyrektor upewnia się, czy dobrze rozumiemy słowo "tąpnięcie". - To coś, czego nie da się przewidzieć - dodaje.
Na powierzchni kopalni taki sam spokój, jak w dyrekcji. Nie widać, że wciąż trwa akcja ratownicza i poszukiwanie ostatniego zasypanego górnika. Dopiero wczesnym popołudniem pod bramą widać nerwy. Górnicy, którzy kręcą się w pobliżu dworca autobusowego, nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Czescy żurnaliści nie odpuszczają im, ale górnicy po prostu uciekają.
- Niewielu chce mówić, co o tym rejonie kopalni - mówią głośno reporterzy "Lidovych Novin". - A to obszar, gdzie w ciągu dwóch lat doszło do trzech wstrząsów. Żaden Czech nie chciał tam podobno pracować.
Czy to prawda? Polscy górnicy, którzy wychodzą przez główną bramę "Łaz", upewniają się, czy aby nie zacytujemy ich z nazwiska, "bo nikt nie chce mieć kłopotów".
- Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że ten chodnik jest niebezpieczny - mówi Józef z Gliwic. - Tylko, że do roboty nikt nie przychodzi z myślą, że już nie wyjedzie.
Warunki pracy w czeskich kopalniach oceniają jako "chore i skandaliczne". Ale potem przepraszają, że może ich trochę ponosi.
- Wszyscy to przeżywamy - mówi. - Przecież znaliśmy tego chłopaka z Żor.
Kilometr za kopalnią zaczyna się Hawierzów, w którym znajdują się dwa ogromne hotele, gdzie mieszkają Polacy. Pod jednym z nich "Merkurym" - grupa polskich górników dyskutuje o tragedii. Pod drugim - "Impulsem", cisza. To tu mieszkała część zabitych górników.
- No tak, znałem jednego. Chyba jeszcze w Polsce z nim robiłem - Andrzej Maluś nerwowo drapie się po czole. - Ale oni chyba od niedawna tu pracowali. Niewiele mówiło się o Czechpolu - firmie, która ich zatrudniała.
Dwóch górników, którzy usłyszeli naszą rozmowę, natychmiast dołącza się do nas: - Walnęło tak, że pół Orłowej (miejscowości, gdzie znajduje się kopalnia - przyp. aut.) się zatrzęsło. Ale nas to w ogóle nie dziwi. Wszyscy tu od tygodnia mówili, że tam coś drży. Siedmiu nie żyje, ale reszta rannych w porządku: tylko pogruchotana klatka piersiowa i rany głowy.
Dyrektor Mirosław Mynar czyta z kartki, jakby cytował klepsydrę: "wstrząs górotworu, który doprowadził do zawalenia się chodnika był niezwykle silny, tyle i tyle metrów pod ziemią, tyle i tyle dżuli..."
W końcu odrywa oczy od oficjalnego pisma: - Czy kiedykolwiek przeżyliśmy podobną tragedię? - zastanawia się chwilę. - Od wielu, wielu lat nie było tylu ofiar.
Czuje, że chcemy zapytać o Polaków czy solidni, czy pracowici, czy lubiani. Wyprzedza nasze pytanie i mówi: - Są dla naszego górnictwa silną podporą.
Marek Twaróg