Ciężkie życie reportera TVP
**Praca reportera w TVP przypomina wejście do murzyńskiej dzielnicy Los Angeles w koszulce z napisem 'nienawidzę czarnuchów!'. Strzelają wszyscy. Kwestią czasu pozostaje - kto pierwszy trafi.**
Naukowcy nie mają stuprocentowej pewności dlaczego wyginęły dinozaury. Są analizy, hipotezy, przypuszczenia, kontrowersje, spory. Łatwiej ocenić dlaczego w TVP wyginęli reporterzy.
Praca reportera w TVP przypomina wejście do murzyńskiej dzielnicy Los Angeles w koszulce z napisem “nienawidzę czarnuchów!”. Strzelają wszyscy. Kwestią czasu pozostaje – kto pierwszy trafi. Przekonał się o tym choćby Mikołaj Kunica podczas krótkiej przygody z publiczną telewizją. Co gorsza, gdy już kule trafią reportera – zamiast lekarza wokół pojawiają się raczej grabarze i sępy, gotowe rozszarpać ledwie dychającego.
Ci co to przeżyli – więcej nie chcą. Wolą spokojnie siedzieć przed komputerkami w roli wydawcy, asystenta, bocznego, depeszowca, prezentera czy kierownika od wszystkiego do niczego. To nie tylko robota bezpieczniejsza, ale i bardziej opłacalna. Dłubiąc jakieś przeglądziki prasy, słowne, paseczki, siedząc w małym przytulnym gabineciku na uboczu można uzbierać sumkę przewyższającą wyceny za porządne materiały filmowe. Robota w ciepłym i bezstresowa. Dużo czasu na ploteczki i korytarzowe intrygi. I szansa na pięcie się w górę. Kariery przecież nie robi się tu ciężką pracą i dobrymi reportażami...
Na pierwszy front walki wysyła się zatem młodzież. Ta naogląda się “Wszystkich ludzi prezydenta” czy “Raportów Pelikana” i z pasją przystępuje do pracy. Czasem nawet uda się jakiemuś zdolnemu przygotować jeden czy drugi dobry temat. Potem jednak, jedni zaglądają do skarbonki i jak starsi koledzy zaczynają szukać lepszego miejsca przy komputerku, a inni wpadają na jakimś “gorącym” temacie z racji braku doświadczenia, umiejętności czy znajomości politycznych realiów. “Młodym wilczkom” nikt nie pomaga, nikt ich nie szkoli. Starsi boją się o swoje miejsca pracy, bo nie ma ścieżki kariery ani szacunku dla umiejętności czy stażu. Szefowie mają inne zmartwienia na głowie. Akademia Telewizyjna uczy teorii, a nie praktyki. Staży w zachodnich stacjach nie ma. Nawet jak znajdzie się jakiś bardzo uparty “młody” co przetrwa “strzelaninę” w końcu i tak znudzi mu się czekanie na etat, którego nie ma i nie będzie. A jeśli nawet będzie - to nie dla zdolnego, tylko znajomego...
Jest jeszcze grupa reporterów “od zawsze” – tzw. niezniszczalnych. Mają po sto lat. Zawodu uczyli się w czasach wojny “rosyjsko – japońskiej”. Nie uznają komputerów. Z trudem otwierają pocztę email. Mają zrujnowane życie rodzinne i bóle stawów. Robią tematy jak podczas prezesury Macieja Szczepańskiego. I nie wiadomo co z nimi zrobić.
Na wzór amerykański od pewnego czasu w telewizjach kreuje się super-reporterów. Super-reporter w zachodnich stacjach to doświadczony dziennikarz, który twarzą na ekranie firmuje temat z jakiejś dziedziny. Na super-reportera pracuje kilku innych – młodych, anonimowych – zbierając informacje, realizując zdjęcia, nagrywając rozmowy. On spina całość tematu i nadaje mu styl. Tę formułę pierwszy wprowadził w życie TVN a po nim model skopiowała TVP. Tyle że u nas powoduje u nas więcej złego niż dobrego a zamiast super-reporterów najczęściej wychodzi super-wpadka. Zaczęło się w czasach Piotra Sławińskiego. Niektórzy reporterzy w centrali po prostu brali temat przygotowany w całości w ośrodku, jeszcze raz czytali go ale swoim głosem i na końcu dogrywali stand up. Tak zmieniony film podpisywali jako własny, a jedyną satysfakcją dla rzeczywistego autora miała być skromna ( w porównaniu do “zmieniacza” ) gratyfikacja finansowa. Reporterzy z regionów psioczyli, ale nikt nie chciał zadzierać z redakcją największego
informacyjnego dziennika w kraju. Do czasu. Znalazł się powiem jeden ambitniak z Krakowa, który zaprotestował, składając filmy swój i “zmieniacza” do Komisji Etyki. Komisja tematy obejrzała i uznała, że jedynym wkładem dziennikarza z Warszawy ( oprócz oczywiście żelu we włosach na końcu filmu ) była zmiana dwóch przecinków i jednej kropki. Ale myli się ten kto myśli, że ta decyzja coś zmieniła czy kogoś zawstydziła. Redakcja w Warszawie po prostu przestała brać tematy od ambitniaka z Krakowa. Brała od innych i postępowała podobnie. I nie jest to praktyka, która się skończyła....
Dlatego gdy złośliwy operator z jednej z ekip śmieje się, że gdy w redakcjach nie będzie gazet to nie ukażą się dzienniki - trudno protestować. Zmieniamy prezenterów, czołówki, studia – a wciąż brakuje klasowych reporterów i nie ma systemu ich kształcenia i wyceniania. A historia wojen pokazuje, że gdy nie ma amunicji z armat można strzelać nawet brukwią. Tyle, że trudno wtedy wygrać.
Zapraszam do dyskusji na moim blogu!!!http://wirtualnemedia.pl/blog/index.php?/authors/36-Slawomir-Siezieniewski/