Cicha wojna w sercu Indii. Maoiści walczą już prawie 50 lat
Od niemal 50 lat w środkowowschodnich Indiach trwa zbrojne powstanie, którego głównymi przyczynami są bieda, wyzysk i arogancja. Miejscem walk jest stan Chhattisgarh, leżący w środkowowschodniej części Indii. Daleko stamtąd do największych miast takich jak Delhi, Bombaj czy Kalkuta. Może dlatego o cichej wojnie, która toczy się w tamtejszych dżunglach i o jej przyczynach mówi się niewiele. Skąpe informacje docierają stamtąd tylko wtedy, kiedy któraś z walczących stron poniesie straty. Tak było w ostatni poniedziałek, kiedy maoistowscy partyzanci, nazywani tu Naksalitami, porwali, a później zabili czterech indyjskich policjantów.
Chociaż większość partyzanckich obozów i kryjówek mieści się w Chhattisgarze, to problem dotyczy pasa obejmującego całą wschodnią i środkową część Indii. Naksalici wysadzają tam w powietrze szkoły, dokonują zamachów na lokale wyborcze, podpalają sprzęt, wykolejają pociągi, wymuszają pieniądze od miejscowych rolników, czasami brutalnie ich atakując. Twierdzą przy tym, że walczą o sprawiedliwość społeczną i prawa dla rdzennej ludności - pierwszych mieszkańców subkontynentu zwanych Adiwasi. Żyją ich tu dziesiątki milionów, a zamieszkane przez nich wsie są rezerwuarem rekrutów dla partyzanckich oddziałów, z którymi Indie od lat nie potrafią sobie poradzić. Powstanie trwa od 1967 roku, a ostatnio nie ma miesiąca bez starć między partyzantami a wojskiem i lokalną policją.
Między młotem a kowadłem
W styczniu grupa bojowników przypuściła szturm na dom polityka jednej z głównych partii i wdała się w regularną bitwę z jego ochroniarzami. Od lutego do maja w leśnych strzelaninach po obu stronach zginęło kilkanaście osób. W czerwcu służby bezpieczeństwa zabiły w zasadzce 12 partyzantów. Mógł to być odwet za śmierć kilkunastu indyjskich funkcjonariuszy, których maoiści zastrzelili pod koniec zeszłego roku. Rząd nie umie sobie z nimi poradzić, choć na walkę wydaje coraz większe pieniądze.
Dwa lata temu władze zaczęły masowo płacić za informacje o miejscu pobytu przywódców Naksalitów, ale udało się aresztować albo zabić zaledwie kilku partyzanckich komendantów i działaczy zdelegalizowanej maoistowskiej partii. Rząd stanu Chhattisgarh postanowił podnieść pensje żołnierzom walczącym na najniebezpieczniejszych terenach o niemal 60 proc. i zatrudnić więcej nieumundurowanych funkcjonariuszy. Efektów jeszcze nie widać, ale miejscowi spodziewają się powiększenia liczby ofiar walk.
W powstaniu zginęło dotąd kilkanaście tysięcy osób. Najbardziej cierpią Adiwasi, których wsie są często najeżdżane i palone przez obie strony konfliktu. Rządowe oddziały specjalne karzą tak mieszkańców podejrzewanych o sprzyjanie rewolucjonistom, a ci z kolei stosują przemoc, żeby dostać pieniądze i rekrutów. Wielu młodych ludzi idzie jednak do walki z własnej woli i trudno się im dziwić. - Rząd zabrał ziemię ludziom, którzy i tak żyli na skraju śmierci głodowej i zepchnął ich w jeszcze większą nędzę. To przypomina ludobójstwo - powiedział telewizji Al-Dżazira Binayak Sen, aktywista, polityk i działacz na rzecz praw człowieka oskarżany o popieranie Naksalitów.
Bieda żywi bojowników
W dżunglach środkowowschodnich Indii kolejne rządy od dekad stawiały kopalnie, elektrownie i fabryki, które eksploatują i przetwarzają tamtejsze bogactwa naturalne. Żeby je zbudować, tamtejszych mieszkańców często pozbawiano ziemi, za każdym razem likwidując dziesiątki wsi. Z już istniejącej infrastruktury mieszkańcy nie mają żadnych korzyści, a wspierający ich politycy i aktywiści mówią, że stosunki na tych terenach przypominają rządy kolonialne. Istnieje mit misji cywilizacyjnej, którą rząd w Delhi ma realizować wśród plemiennej ludności. W praktyce państwowi urzędnicy traktują rdzennych mieszkańców z wyższością, a Adiwasi mają trudności z dostępem do szkół i znalezieniem pracy. Zamiast zwalczać biedę, korupcję i niesprawiedliwość, państwo walczy z partyzantami, którzy z biegiem lat przeistoczyli się w terrorystów. - Z powodu błędów popełnianych przez dowódców Naksalitów, masowego stosowania przemocy i wyzysku ludności, ruch będzie stopniowo obumierał. Ale to, jak długo powstanie jeszcze potrwa, zależy
przede wszystkim od tego, co zrobi rząd - mówi profesor Bose.
Wskazuje, że Indie muszą walczyć z problemem u jego podstaw - zrekompensować mieszkańcom utratę ziemi, stworzyć możliwości zarabiania na życie i traktować ich na równi z innymi obywatelami. Kilka lat temu władze w Nowym Delhi przyznały, że zarzuty padające ze strony rdzennej ludności są uzasadnione i należy przemyśleć, jak lepiej dystrybuować korzyści z rozwoju przemysłu w regionie. Skończyło się na słowach.
Tymczasem tląca się wojna stwarza obcym mocarstwom okazję do wtrącania się w indyjskie sprawy. W 2011 roku Nowe Delhi oskarżyło Chiny o udzielanie schronienia maoistowskim przywódcom, a Pakistan - o dostarczanie im pieniędzy. Oba kraje starają się destabilizować sytuację na terytorium sąsiada, żeby uzyskać inne korzyści. Pekin uważa za swoje terytorium cały indyjski stan Arunachal Pradesh i wspiera tamtejszych separatystów, a problemy z bezpieczeństwem w sąsiednich regionach są mu na rękę. Władze w Islamabadzie są z kolei zaangażowane w spór z Delhi o kontrolę nad Dżammu i Kaszmirem. Chętnie finansują wszelkie organizacje, które mogłyby sprowadzić na Indie kłopoty - sponsorowały m.in. krwawe zamachy w Bombaju w 2008 roku.
Maoistowska partyzantka nadal ma pod bronią ponad 20 tysięcy kobiet i mężczyzn, pozostając największym wyzwaniem dla bezpieczeństwa wewnętrznego kraju. To, jak Indie poradzą sobie z rodzimym terroryzmem zależy od strategii, jaką obiorą w walce z biedą.