Choroba wściekłych słów
Porównania do Gomułki czy ZOMO. Niszczenie demokracji, krew na rękach i Targowica. Faszyści i mordercy nienarodzonych dzieci. Zbrodnie, od których gorsze są tylko mordy. Tak mniej więcej wygląda zasób epitetów, porównań z politycznych debat ostatnich miesięcy. Przy czym nie należy zapominać, że ten lingwistyczny sos, sam w sobie ciężki i gesty, okraszony jest jeszcze skwarkami skandali, hańb i sensacji. Tymi słowy szanujący się polityk komentuje co drugie wydarzenie, nieważne jakiej wagi i skali.
Jeszcze kilka lat temu, monopol na strzelanie z najcięższej amunicji miał Andrzej Lepper, który ciął językiem na prawo i lewo, niczym toporem. Dzisiaj ci, którzy wówczas sarkali na niego i wybałuszali oczy ze wstrętem, idą w jego ślady. Język polityki bardzo się zbrutalizował, a politycy dość zgodnie odłożyli na bok szpady i sięgnęli po haubice oraz moździerze. Trwa nieformalny wyścig zbrojeń, kto wystrzeli z większej armaty, huknie z najcięższego kalibru, przywali jak najmocniej i jak najboleśniej.
Przyczyny tego zjawiska są chyba dwa. Pierwsza to rządy PiS, które wywołują ogromne kontrowersje. Partia Kaczyńskich to pierwsze od 1989 roku formacja, która próbuje państwową nawę przestawić na zupełnie nowe tory, co wywołuje gwałtowny opór liczących się grup społecznych. Stąd zawodzenia o katastrofie, ograniczeniu demokracji i skojarzenia z totalitaryzmami, a PiS oczywiście nie pozostaje dłużny i także jedzie po bandzie (patrz mordy i ZOMO-owcy).
Druga przyczyna jest z innej bajki: to umedialnienie polityki, fakt że stała się ona nieustającym spektaklem. Namnożyło się telewizji, rozgłośni radiowych, swoje piętno na polityce odcisnęły brukowce, obecne od niedawna w polskim pejzażu. A w tym medialnym spektaklu pierwszoplanową role odgrywają ci, którzy potrafią i lubią używać najmocniejszych słów. Po polityków z niewyparzonym jęzorem media sięgają najczęściej, bo zależy im na wysokiej temperaturze relacjonowanej przez nie, a coraz częściej i kreowanej debaty. To jest po prostu komercyjne, a w dodatku jeszcze na końcu można obłudnie polabiedzć nad stylem publicznego dyskursu.
Także i efekty brutalizacji języka są dwa. Po pierwsze, sposób w jaki mówi się o polityce oddala nas od rzeczywistości. Gdyby tylko analizować medialne doniesienia o sytuacji w Polsce można by dojść do wniosku, że żyjemy na krawędzi wojny domowej. Tymczasem jest to głównie efekt poetyckich przerysowań, który jednak rodzi ostry dysonans poznawczy. Która Polska jest właściwie prawdziwa? Ta z telewizyjnych nawalanek, z których przelewa się piana i jad? Czy ta z wieczornych majowych spacerów, zakłócanych jedynie przez odgłosy sztućców z coraz lepiej prosperujących restauracji?
Dewaluacja słów rodzi i inne niebezpieczeństwo. Po prostu może nam zabraknąć słów do bicia na trwogę, gdy na horyzoncie zamajaczy coś naprawdę straszliwego i groźnego. Boleśnie przekonał się o tym Winston Churchill, który po pierwszej wojnie światowej stał się politycznym outsiderem, a chcąc wrócić na szczyty, co rusz ze swą oratorską swadą przestrzegał przed kolejnymi nadchodzącymi katastrofami. A kiedy przyszło mu przekonywać, że oto pojawił się wreszcie prawdziwy potwór - Adolf Hitler – nie bardzo miał jak zwrócić uwagę słuchaczy. Wszystkie najmocniejsze słowa wykorzystał już przy innych, zupełnie pierdołkowatych, okazjach. I nie miał już czym straszyć.
Igor Zalewski dla Wirtualnej Polski