Chiny ostrzegają Trumpa. Poszło o Tajwan, w sprawie którego prezydent elekt dwukrotnie pozwolił sobie na coś, czego inni prezydenci nie zrobili ani razu przez prawie 40 lat
Donald Trump już drugi raz w ciągu niecałych dwóch tygodni rozwścieczył Chiny. Najpierw rozmawiał przez telefon z prezydent Tajwanu, a niedzielę zapowiedział, że chciałby wykorzystać doktrynę "Jednych Chin" jako kartę przetargową w kontaktach z Pekinem. Dlaczego cała sprawa rozpala do czerwoności komunistyczne Chiny, które poprzez kontrolowaną prasę straszą nawet militarną pomocą dla przeciwników USA i zbrojną inwazją na Tajwan?
12.12.2016 15:52
Gdy 2 grudnia Donald Trump zadzwonił do Tsai Ing-wen, była to pierwsza bezpośrednia rozmowa, jaką z liderem wyspy przeprowadził prezydent lub prezydent elekt USA od 1979 roku. Właśnie w tym roku Stany Zjednoczone oficjalnie przeszły z prawnego uznawania Tajwanu (RCh) na rzecz Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL), formalnie uznając komunistyczne Chiny jako jedynego reprezentanta narodu.
Halo? Tu "Jedne Chiny"
Trump nie robił tajemnicy z telefonicznej konwersacji i szybko poinformował o niej na swoim Twitterze.
Rozmowa wywołała lawinę komentarzy w światowych mediach i spekulacje na temat reakcji ChRL. Aby zrozumieć z jakiego kalibru wydarzeniem mieliśmy do czynienia, trzeba przybliżyć doktrynę, którą Pekin i Tajpej kierują się we wzajemnych stosunkach między sobą i resztą świata.
Zarówno Pekin, jak i Tajpej, uzurpują sobie pełnię praw do reprezentowania jedynego i niepodzielonego chińskiego narodu. I tak, wszelkie dawne spory terytorialne, które w ostatnich latach podgrzał Pekin, formalnie są także sporami Tajpej, bowiem Tajwan widzi siebie jako ich spadkobiercę. Zresztą tak, jak Tajwan podlega pekińskim roszczeniom, tak Tajpej widzi siebie jako podmiot, który powinien rządzić także w kontynentalnych Chinach. Choć to oczywiście tylko teoria, przede wszystkim ze względu na różnice panujących systemów.
W takim układzie łatwo dojść do wniosku, że "Jedne Chiny" niosą za sobą daleko idące konsekwencje dla idei niepodległości Tajwanu. Jeśli bowiem ktoś jest zwolennikiem niepodległego Tajwanu, de facto oznacza to także odstąpienie od pretensji do terytorium ChRL. Zresztą już samo zrzeczenie się roszczeń przez Tajpej wobec kontynentalnych Chin mogłoby zostać odczytane jako deklaracja niepodległości. ChRL wielokrotnie dawała do zrozumienia, że nie może być mowy o żadnej niepodległości i taki krok oznaczałby wojnę.
"Jedne Chiny" rodzą także kłopot na arenie międzynarodowej, gdyż oba kraje, widząc siebie jako jedynego reprezentanta narodu, chcą być także jedynymi ośrodkami w kontaktach Chin ze światem zewnętrznym.
Tajpej toczy tu nierówną walkę z potęgą Pekinu, który z racji potencjału ludzkiego, gospodarczego i militarnego jest najczęściej "pierwszym celem" starań zagranicznej dyplomacji. Wiele państw uznaje wyłącznie ChRL, a niewielkie grono tylko RCh. Duża liczba, w tym USA, dosyć skutecznie lawiruje w kontaktach pomiędzy oboma krajami, starając się jednak nie nadepnąć na odcisk coraz silniejszego Pekinu.
Chiny straszą inwazją
W weekend Donald Trump już po raz drugi nadepnął na ten odcisk, gdy zapowiadał, że zamierza wykorzystać "Jedne Chiny" w charakterze karty przetargowej. - Nie wiem dlaczego mielibyśmy być zobowiązani polityką "Jednych Chin", jeśli nie dobilibyśmy targu z Pekinem w kwestii innych spraw, w tym handlu - mówił w niedzielę w telewizji Fox News
W przypadku rozmowy telefonicznej reakcje były raczej spokojne, Pekin ograniczył się do oficjalnego komunikatu, w którym stwierdził, że Trump dał się wciągnąć w "gierkę" Tajwanu. Jednak po wywiadzie prezydenta elekta, ChRL wyprowadziło naprawdę ostrą kontrę.
Władze jeszcze nie wystosowały stanowiska, jednak kontrolowany przez partię komunistyczną dziennik "Global Times" w mocnych słowach skrytykował słowa Trumpa. Gazeta, która często wyraża stanowisko władz, dała jasno do zrozumienia, że "Jedne Chiny" nie mogą być obiektem jakichkolwiek doraźnych negocjacji, bo stanowią nadrzędną i długowieczną doktrynę.
Pisano, że jeśli USA od niej odstąpią, wówczas "Chiny nie będą miały gruntu do partnerstwa z Waszyngtonem w kwestiach międzynarodowych oraz w powstrzymywaniu sił wrogich USA. W odpowiedzi na prowokacje Trumpa, Pekin może zaoferować wsparcie, a nawet militarną pomoc dla przeciwników USA" - pisze w zdecydowanym tonie gazeta. Dalej jest nawet ostrzej, bo "Global Times" grozi, że jeśli "Jedne Chiny" zostaną porzucone, "Chiny (...) mogą odejść od priorytetu pokojowego zjednoczenia na rzecz wojskowego przejęcia".
"(...) Trump jest naiwny, jeśli sądzi, że może wykorzystać 'Jedne Chiny' jako kartę przetargową do osiągnięcia ekonomicznych korzyści ze strony Chin" - ocenił "Global Times".
Trump nie chce fikcji?
Tuż po rozmowie telefonicznej z prezydent Tsai do Trumpa zaczęło docierać mnóstwo sygnałów o zaniepokojeniu. Media mówiły o nerwowym ruchu prezydenta elekta, który naruszył protokół obowiązujący przez prawie 40 lat. Podnoszono głosy, że zanim doszło do rozmowy z liderką Tajwanu, Trump powinien przedyskutować sprawę z Chinami.
Jednak przyszły prezydent USA nic sobie z tego nie robił i w dwóch tweetach wyłożył, że nie zamierza się kłaniać Pekinowi. "Czy Chiny pytały nas o zgodę na dewaluację naszej waluty (co utrudniło konkurencję naszych firm), nakładanie ceł na nasze produkty, które trafiają na ich rynek (my im tego nie robimy) lub budowę wielkiego kompleksu wojskowego w środku Morza Południowochińskiego? Nie sądzę!" - napisał w serwisie społecznościowym.
Po swojej stronie ma przede wszystkim doradców, którzy radzą mu zaostrzenie kursu wobec ChRL oraz część komentatorów, która uważa, że "Jedne Chiny" to i tak martwa, fikcyjna doktryna.
W 1979 roku USA zdecydowały się na międzynarodowe uznanie ChRL kosztem wcześniejszego uznawania Tajwanu, bowiem jasne stało się, że podział Chin, jaki dokonał się w latach 1927-1950, nie jest chwilowy. Szanse na zjednoczenie pod sztandarem republikańskim realnie przestały istnieć. Zgromadzenie Ogólne ONZ uznało ChRL już w 1971 roku, a wraz rozłamem ideologicznym na linii Moskwa-Pekin, Waszyngtonowi strategicznie opłacało się uznanie chińskich komunistów.
Nie oznacza to, że USA odwróciły się od Tajwanu plecami. Równocześnie z uznaniem ChRL, podpisały z RCh traktat, który ustanowił nieoficjalne relacje dyplomatyczne. W miejsce ambasad powołano specjalne instytuty, teoretycznie pozarządowe. Waszyngton zobowiązał się nawet do militarnej interwencji w przypadku inwazji Pekinu, a od licząc od 1990 roku na wyspę powędrował amerykański wojskowy sprzęt o wartości 46 mld dol. Tajwan jest dziś też dziewiątym największym partnerem handlowym USA.
Ostatni rozdział "stulecia upokorzeń"
Kontakty z Tajwanem to dyplomatyczna "szara strefa", bo formalnie Waszyngton kontaktuje się tylko z Chińczykami na kontynencie, a Pekin zrobi wszystko, aby utrzymać taki stan rzeczy. I chociaż ostatnie dwa sygnały, które wysłał Trump, to zaledwie gesty, już teraz widać, że chiński smok będzie chciał zdecydowanie kontrować takie ruchy.
W tej grze na szali leży nawet coś bardziej żywotnego niż koncepcja "Jednych Chin". Tajwan jest w oczach pekińskich ideologów ostatnim bastionem tzw. stulecia upokorzeń, które miało miejsce w latach 1839-1949, gdy naród był rozdzierany przez zachodnie mocarstwa i imperialną Japonię.
Po drugiej wojnie światowej i proklamacji ChRL Mao ogłosił koniec stulecia, jednak w tej epopei, rozciągającej się na trzy wieki, są pewne puste rozdziały. W 1997 roku dopisano do niej zjednoczenie z Hongkongiem, a dwa lata później z Makau. Pekin zamknie księgę dopiero wtedy, gdy Tajwan dołączy do tego grona.