Chiński sposób na muzułmańskich "ekstremistów". Metody jak z powieści Orwella.
Smycze z nadajnikami GPS, obozy reedukacyjne, masowa inwigilacja i konfiskata koranów - to tylko niektóre ze sposobów, w jaki chińskie władze kontrolują Ujgurów, muzułmańską mniejszość w Chinach.
Pod koniec sierpnia, jak co roku setki chińskich muzułmanów wyruszą na hadżdż, czyli tradycyjną pielgrzymkę do Mekki. W tym roku część z nich odczuje zmianę: podczas całej podróży będą mieć na sobie niebieskie smycze z "inteligentną kartą" wyposażoną w przycisk SOS, osobiste informacje i nadajnik GPS. Jak poinformował rządowy dziennik Global Times, innowacja została wprowadzona przez władze "z myślą o bezpieczeństwie i wygodzie pielgrzymów".
Niezależni muzułmańscy działacze i obrońcy praw człowieka nie podzielają jednak tego poglądu.
- To po prostu kolejny sposób na prześladowanie muzułmanów za praktykowanie swojej religii. To sugestia, że muszą być stale monitorowani jak podejrzani kryminaliści czy skazani odbywający wyrok w zawieszeniu - powiedziała Eva Pils, cytowana przez "Wall Street Journal" profesor z King's College w Londynie.
Takie podejrzenia nie są bezzasadne, bo chińscy muzułmanie od lat poddawani są coraz ściślejszej kontroli i inwigilacji na masową skalę. Dotyczy to szczególnie Ujgurów, turkijskiego ludu zamieszkującego zachodnią prowincję Sinciang. Podobnie jak w sąsiednim Tybecie, w Sinciangu aktywne są ruchy separatystyczne. Część z nich Pekin wiąże z terrorystami z Al-Kaidy i innymi organizacjami terrorystycznymi. Odkąd w 2009 roku w Urumczi, stolicy regionu, wybuchły krwawe zamieszki wywołane przez pacyfikację demonstracji Ujgurów, chiński rząd znacznie zaostrzył środki. Dość powiedzieć, że dziś wydatki na bezpieczeństwo w tej jednej prowincji, liczącej niespełna 20 milionów mieszkańców, są większe od całego budżetu Polski na obronność. Mimo to, niemal co roku dochodzi w Chinach do zamachów przeprowadzonych przez Ujgurów. Część bojowników znalazła się też w Syrii, walcząc u boku dżihadystów.
Totalna inwigilacja
Jednak metody walki chińskich władz z ujgurskim "ekstremizmem" budzą wielkie kontrowersje. Skala sprawowanej kontroli jest ogromna i czasami prowadzi do absurdalnych rozwiązań. Od 2016 roku mieszkańcom niespokojnego regionu skonfiskowano ich paszporty. Od października ubiegłego roku wprowadzono obowiązek rejestracji noży. Każda sztuka musi nosić kod kreskowy, a nabywający nowe noże muszą przy zakupie podać dane z dowodu osobistego. Według Radia Wolna Azja (RFA), od września trwa natomiast masowa kampania konfiskaty koranów i innych artykułów religijnych. Z kolei jak podał "Wall Street Journal", w lutym w prowincji uruchomiono zaś nowy program masowej inwigilacji, który w oparciu o dane z telefonów komórkowych, mobilnych aplikacji i monitoringu miejskiego ma pozwalać policji na przewidywanie zbrodni i schwytanie "kryminalistów" zanim je popełnią. Użytkownicy telefonów komórkowych mają obowiązek zainstalowania w nich specjalnej aplikacji, która tropi nielegalne pliki i dokumenty.
Ale głównym narzędziem pilnowania niepokornych Ujgurów nadal pozostają bardziej tradycyjne metody, przede wszystkim rozbudowana sieć obozów reedukacji politycznej. Według RFA, chińskie władze masowo wysyłają tam podejrzanych członków mniejszości etnicznych. Formalnie głównym powodem zsyłek jest posiadanie nielegalnych treści na komputerach i telefonach. Efekty kampanii są piorunujące. Lokalne media odnotowywały przypadki, gdzie do obozów zsyłana była nawet połowa mieszkańców ujgurskich wsi. Według "Financial Times", w niektórych miejskich ośrodkach na południu prowincji zniknęło nawet 80 procent dorosłych ujgurskich mężczyzn. Według szacunków Adriana Zenza, wykładowcy Europejskiej Szkoły Kultury i Teologii w Niemczech, liczba osadzonych w obozach może wynieść nawet ponad milion, czyli ok. 10 procent całej populacji Ujgurów. Amerykańscy senatorowie Marco Rubio i Chris Smith, którzy opublikowali list otwarty w sprawie, nazwali chiński program "największą obecnie prowadzoną kampanią masowej inkarceracji na świecie".
Chiński archipelag Gułag
Szczegółowe informacje o tych ośrodkach dopiero teraz zaczynają wychodzić na światło dzienne. Na początku sierpnia, pierwszą osobą, która publicznie opowiedziała o działaniu chińskich obozów była Sayragul Sauytbay, nauczycielka o kazachskich korzeniach, która przez rok pracowała w jednym z ośrodków w górskiej prefekturze Ili w Sinciangu. Kiedy na początku roku kobieta dowiedziała się, że sama może zostać zesłana do obozu, postanowiła uciec do Kazachstanu. Chińskie władze domagały się jej ekstradycji, ale władze w Astanie ostatecznie się na to nie zgodziły.
- Musieliśmy robić wiele mentalnie bolesnych i okrutnych rzeczy - powiedziała Sauytbay w wywiadzie dla kanadyjskiego tygodnika "The Globe and Mail". Jak dodała, każdy nauczyciel dostawał "specjalne zadania" dotyczące tego, czego ma nauczyć swoich "uczniów", np. słów chińskiego hymnu czy nieustannego powtarzania komunistycznych haseł. Tym, którzy byli oporni, grożono poważnymi konsekwencjami.
Z opowieści nauczycielki wynika, że ośrodek, w którym pracowała mieścił ok. 2,5 tysiąca osób, głównie mężczyzn - od nastolatków po 70-latków. Wszędzie panowała totalna inwigilacja, cisza głód. Codziennie podawano to samo jedzenie: zupę ryżową, zupę warzywną i chleb.
- Nigdy nie było tego wystarczająco dużo - wspomina kobieta.
Dzięki postawie kazachskich sądów, które skazały ją na sześć miesięcy więzienia w zawieszeniu i odmówiły wydania jej Pekinowi, nauczycielka uniknęła osobistych konsekwencji. Jednak za jej publiczne zeznania zapłacić mogą inni. Już następnego dnia po decyzji sądu w Kazachstanie, władze zatrzymały siostrę kobiety i jej dwie przyjaciółki.
- Chiny traktują informacje o ośrodkach jak tajemnicę państwową. To odwet za to, że o nich powiedziałam - stwierdziła Sauytbay.